Radosław Rak, miłośnik Schulza i Beskidu Niskiego, to powieściowy debiutant nieznany szerszemu gronu odbiorców. Jest jednak autorem kilku opowiadań w duchu realizmu magicznego, którymi potrafił przekonać do siebie czytelników. Stały one bowiem na wysokim poziomie nie tylko pod względem językowym, ale i opowiadane w nich historie były bogate w znaczenia i podteksty. Osadzona na Lubelszczyźnie Kocham Cię, Lilith pokazuje, że autor całkiem nieźle poradził sobie z dłuższą formą literacką, ale nie obeszło się bez zgrzytów.
Kategoria: Książki Strona 1 z 85
Zdradzę Wam pewien drobny sekret z pożeraczowego zaplecza blogowego: bardzo rzadko przyjmuję egzemplarze do recenzji prosto od autorów/ek. Główny powód jest taki, że najczęściej taki kontakt oznacza marność wysiłków marketingowych wydawnictwa (czyt. zwalenie go na twórcę) albo jakąś formę self-publishingu, na który to mam alergię. Tym razem jednak osoba autora i fabularna zajawka przebiły mury mych obaw i tak oto objawiła się tu Wieloraka emergencja.
Wpadka w ramach dłuższej serii stawia czytelnika przed dwoma opcjami: teoretyczną i oczywistą. Hipotetycznie można bowiem po rozczarowaniu serię rzucić w lucypery i zabrać się za inną. Niezaprzeczalnie jednak na tak okrutną i (nie)wymyślną karę zdobyć się potrafią jedynie czytelnicy o sercach zatwardziałych. Ja takiego nie posiadam, więc nie miałem zamiaru pozostawić W nieobecnym śnie w stanie wiecznego wyczekiwania.
Śmierć to temat niezwykle nośny i obecny w sztuce w zasadzie od zawsze. Ten nieuchronny koniec od zawsze przyciągał artystów – czasem rozpatrywany był jako tragedia pojedyncza, a czasem zwielokrotniona. Regularnie pojawiały się także wizje końca ludzkości lub końca wszelkiego istnienia. Literatura fantastyczna obfituje w różne rozwinięcia tego motywu, trudno więc o oryginalność. Cezary Zbierzchowski postanowił dodać swą cegiełkę i udało mu się stworzyć Holocaust F, jedną z najciekawszych polskich powieści science fiction ostatnich lat.
Przyznam się szczerze, że napisanie wstępu do niniejszej recenzji nastręczyło mi trudności niemałych. Jak się zabrać do pisania o zwieńczeniu jednolitej trylogii bez popadania w powtórzenia ani banał? Wspomnieć o dwóch wyprawach? Nawiązać jakoś do kolorów i ich mieszania? Ale przecież czerwony zmieszany z zielonym da żółty! Pozostaje jedynie autotematyczna zmyłka i szybkie zaproszenie na Błękitny Mars.