Star Trek nigdy nie zdobył w Polsce takiej popularności, jak Gwiezdne Wojny. Natomiast na Zachodzie, zwłaszcza w USA, uniwersum stworzone przez Gene’a Roddenbery’ego w latach 60 ubiegłego stulecia nadal cieszy się ogromną popularnością. Czerwone koszule, pastisz stworzony przez Johna Scalziego, to wynik tej fascynacji. Czytelnik może obawiać się dwóch rzeczy – czy pastisz nie jest przesadzony i czy starczy mu wiedzy, by docenić żarty autora. Nagrody Hugo i Locus zdobyte w 2013 roku sugerowałyby, że wszystko gra.

„Nieustraszony” to flagowy okręt Unii Galaktycznej, a służba na nim to zaszczyt i wyróżnienie. Tak też myślał Andrew Dahl, uzdolniony ksenobiolog, zanim znalazł się na pokładzie. Jednak podporucznika szybko nachodzą złe przeczucia. Inni przydzieleni do pracy w laboratorium zajmują się głównie chowaniem się przed przełożonymi, by za wszelką cenę ukiknąć przydziału do misji zwiadowczej. Odrywa, że nie jest to wynik lenistwa, lecz walka o przeżycie. Nawet z pozoru proste wypady kończą się efektowną i bolesną śmiercią co najmniej jednego z uczestników. W dodatku kapitan nie widzi w tym nic dziwnego. Jako że Dahl nie chce skończyć jako zwłoki porzucone na pastwę lodowych rekinów lub robotów-zabójców. Jak to w takich historiach bywa – prawda o statku zupełnie go zaskakuje.
Czerwone koszule świetnie sprawdzają się jako satyra. Fabuła początkowo sprawia wrażenie zmierzania w stronę standardowej space opery, ale jest tak tylko przez chwilę – szybko bowiem na wierzch wypływa komizm. Bohaterowie niby przejmują się swoim losem, ale jednocześnie dialogi między nimi przesycone są humorem, często czarnym. Scalzi jest przy tym na tyle subtelny, że nie popadając w przesadę, jest w stanie puszczać do czytelnika oko. Odwołuje się zresztą nie tylko do samego Star Treka, ale i innych dzieł fantastycznych (np. do Amberu Rogera Zelaznego). Dzięki temu na wyrazie zyskuje warstwa krytyczna. Autor obśmiewa tu bowiem schematy nadużywane przez scenarzystów (kompletnie bezmyślne działania zazwyczaj rozsądnych bohaterów, łamanie praw fizyki, podróże w czasie), a cała powieść jest swoistym wołaniem o nadanie sensu śmierci postaci trzecioplanowych. Warstwę satyryczną podkreślają trzy kody umieszczone na końcu powieści. Te pisane kolejno z perspektywy pierwszej, drugiej i trzeciej osoby stanowią swoiste post scriptum do konkretnych elementów Czerwonych koszul. Pierwsza w nich jest czysto humorystyczna, lecz dwie pozostałe są zaskakująco poważne w wymowie.

Scalzi swoje przesłanie wytłuszcza aż nazbyt skutecznie – można bowiem odnieść wrażenie, że poświęcił wyrazistość bohaterów, aby osiągnąć ten cel. Widać tu co prawda wyraźny podział na postacie sztampowe (głównie dowództwo statku) oraz te ważne dla fabuły, ale wszystkim brakuje sugestywności. Nie można wykluczyć, że jest celowy zabieg, który ma podkreślić odczłowieczenie rekrutów, ale powieść na tym traci. Czytelnikowi łatwiej byłoby współodczuwać z bohaterami, którzy nie stanowią jedynie nośników satyry. Warto też dodać, że aluzje do fantastycznego uniwersum i związanych z nim dzieł są na tyle ogólne, że Czerwonymi koszulami można się cieszyć i bez ich znajomości. Po części mieszane odczucia budzą także wspomniane wcześniej kody. Z jednej strony są ciekawym, dającym do myślenia, dodatkiem, ale z drugiej stylistycznie odbiegają bardzo mocno od głównej części książki. Przeczytanie ich od razu może nieco wybić czytelnika z rytmu, wydaje się więc, że lepiej byłoby je np. udostępnić za darmo gdzieś w sieci. Nie jest to jednak poważny problem.

Odpowiadając na pytania ze wstępu: pastisz nie jest przesadzony, a do docenienia dowcipu wystarcza bardzo ogólna znajomość prawideł tworów science fiction. Autor umiejętnie połączył humor z krytyką scenariuszowych skrótów i doprawił to akcją. Co prawda postaciom brakuje wyrazistości, a kody mogą nieco zaburzyć wrażenia końcowe, ale nie zmienia to faktu, że lektura sprawia sporo frajdy. Czerwone koszule to po prostu lektura warta polecenia.
Była to wielka historia. Wielki dramat.
A wszystko zależało od niego. Od tej chwili. Od jego losu. Od przeznaczenia porucznika Davisa. Pieprzyć to, chcę żyć – pomyślał i uskoczył przed rozdziawionymi paszczami. Potknął się, a jeden z czerwi odgryzł mu głowę. Davis umarł.
Z głazu, na którym siedzieli Q’eeng, West i on sam, kapitan Lucius Abernathy patrzył bezradnie, jak Tom Davis pada ofiarą czerwi pustynnych. Poczuł dłoń na ramieniu. To był inżynier pokładowy West.
– Przykro mi, Luciusie – rzekł West. – Wiem, że zależało ci na tym chłopaku.
Dodaj komentarz