Odczuwacie czasem smutek, gdy zbliżacie się do końca jakiegoś cyklu? Poznajecie bohaterów, przez wiele godzin towarzyszycie im w ich dolach i niedolach, jesteście świadkami sukcesów i porażek. Czytanie to czynność w dużej mierze intymna, więc nietrudno o wieź z postaciami. W takim przypadku zbliżający się nieuchronnie koniec wspólnej przygody smutkiem napawa. Gniew Tiamat zaczynałem więc z czytelniczym entuzjazmem (bo Ekspansja to seria świetna), ale i podskórnym frasunkiem.

gniew tiamat okładka

Ludzkość uzyskała dostęp do ponad tysiąca systemów słonecznych i skwapliwie skorzystała z okazji, zapominając niemal zupełnie o zniszczonym kiedyś potężnym imperium obcych. Elvi Okoye próbuje rozwikłać tajemnicę martwych światów, by dać ludziom szansę na przetrwanie. Myśli o tym i tyraniczny generał Duarte, który szykuje do przejęcia władzy córkę, Teresę. Ta ma swoje sekrety, ale sama nie spodziewa się odpowiedzialności, która na nią spadnie. Tej parze towarzyszy (nie)więziony James Holden, a reszta załogi Rocinante jeszcze się nie poddała i zrobi wiele, by swego dowódcę uwolnić – póki co starają się napsuć krwi reżimowi

Pierwszy, co przychodzi do głowy po rozpoczęciu pisania o Gniew Tiamat, jest pewien oryginalny krok: jest to część cyklu, w której najmniej jest głównych bohaterów/ek cyklu. W tym przypadku „najmniej” nie oznacza wcale „mało”, ale mogłoby się zdawać, że la grande finale powinno dojść do zwarcia szeregów. Grupa jest jednak rozdzielona, pełna zwątpienia – w dodatku Holden jest uwięziony, a Amos przez większość czasu obecny jest tylko pośrednio. Pozwala to (jak zwykle) rozłożyć ciężar narracyjny i wprowadzić nowe punkty widzenia, co jest ważne ze względu na kosmiczny rozstrzał miejsc akcji – zwłaszcza chodzi tu o Lakonię. Przypuszczalnie intensyfikacja tego zabiegu ma pozwolić czytelnikom lepiej poznać postaci, które dołączą do stałej grupy w /werble/ ostatecznej rozgrywce.

expanse okładka

No mam słabość do tych klasykosmicznych ilustracji

Gniew Tiamat stanowi bowiem swoiste wypełnienie fabularnej obietnicy zrodzonej w zasadzie w tomie pierwszym. Wielki motyw spinający, nadrzędne zagrożenie w tle przemykające wychodzi na plan pierwszy. Dzieje się to co prawda po części pośrednio, ale skutki są natychmiastowe, dotkliwe i porządki przeróżne na nice wywracające. Nadal ważne pozostają rozgrywki międzyludzkie, a czytelnicze serducha będą skupione na załodze Rocinante, ale czuć tu mocno atmosferę zbliżającego się końca. James S.A. Coreya skutecznie splótł przemyślenia bohaterów/ek z akcją i dał wszystkim odczuć czasu przemijanie. Ta część uwypukla jak zasadnicze zmiany zaszły nie tylko w znanym wszechświecie, ale też (albo i przede wszystkim) w każdym z osobna. Nie brak tu cierpkich obserwacji, trudnych rozmów i samokrytycznej refleksji.

Finał – choć przedfinałowy – jest odpowiednio efektowny, ale po drodze nie udało się uniknąć drobnych fabularnych wpadek. Chodzi mianowicie to nazbyt nagłe rozwiązanie dwóch problemów stojących przez postaciami. Ma to miejsce bliżej końca książki, więc szczegółów zdradzać nie sposób, ale można to ująć następująco… Od samego początku pewna przeszkoda niemal niemożliwą do pokonania się zdawała, więc trudno było nie kombinować, jak też do obejścia jej dojdzie. Dzieje się to natomiast w sposób niby sensowny i z fabułą zgrany, ale jednocześnie bezosobowo i przez to rozczarowująco. Jednak poza tym wszystko wypada odpowiednio dynamicznie, efektownie i satysfakcjonująco, więc udało się uniknąć klątwy tomu przedostatniego, który to często polega tylko na rozstawianiu pionków przed /werble/ ostateczną rozgrywką.

james sa corey

Gniew Tiamat okazał się być wysoce satysfakcjonującym tomem przedostatnim. Autorom udało się powiązać fabularne przygotowania do /werble/ ostatecznej rozgrywki z odpowiednią dawką akcji, rozwoju charakterologicznego i kilku wolt. Drobny skok w obszary deus ex machina nie psuje frajdy z czytania. No i w końcu, co Pożeracza cieszy najbardziej, czające się w tle Wielkie Kosmiczne Zagrożenie zostało zatargane na pierwszy plan. 


Po Gniew Tiamat sięgnęli też:

Ewolucja była prowizorycznym procesem zapychania dziur i wiązania sznurkiem, wymyślającym głupie rozwiązania w rodzaju miesiączki czy przepychania zębów przez dziąsła dziecka. „Dobór naturalny” był terminem technicznym, obejmującym dużo więcej rozwiązań typu „od biedy wystarczy” niż jakiegokolwiek projektowania.