Jak już człowiek wsiąknie, to koniec. Można mieć skomplikowane stosunki czytelnicze z kryminałem, można się wstrzymywać i seria dawkować, ale jak już człowiek wsiąknie, to koniec. Ledwo bowiem napisałem o pierwszej części serii Slough House, a druga już na półce czekała. Może i nie zabrałem się za nią natychmiastowo, ale i tak ponadprzeciętnie prędko. I dlatego też Martwe lwy goszczą teraz tu.
Z niezbyt czystego (w dowolnym tego słowa rozumieniu) czyśćca brytyjskiego wywiadu, Slough House, równie trudno się wydostać, co z tego niebiańskiego. Trudno znaleźć w nim ciekawe zajęcie, a także wywabić Jacksona Lamba z jego barłogu. Gdy jednak były szpieg zostaje znaleziony martwy w autobusie w Oxfordzie, u flatulentnego pryncypała zapala się lampka ostrzegawcza. Zmarły, Dickie Bow, był swego czasu płotką – ulicznikiem niezłym w śledzeniu ludzi i odkrywania ich sekrecików. Nigdy jednak nie grał o wyższe stawki, więc tym bardziej teraz nie jest oczywistym celem zamachu. O ile, jak to w przypadku takiej branży bywa, ktoś nie prowadzi jakiejś brudnej gry.
W gruncie rzeczy mógłbym pójść na łatwiznę i odesłać Was do recenzji Kulawych koni, gdyż zachwyty w niej zawarte można by powtórzyć tutaj niemal jeden do jednego. Chcę Was jednak zachęcić do tej serii i póki samozaparcia mi starczy będę próbował o kolejnych tomach dodawać coś nowego. Na początek jednak konieczna repeta: jest to świetna powieść szpiegowska, w której typowo dla gatunku kluczowe są pozory, a niekoniecznie typowo urok tkwi w braku uroku większości postaci. Mamy tu więc do czynienia ze stadkiem agentów obleśnych, socjopatycznych, kłamliwych lub choć niekompetentnych — do wyboru, do koloru. Należy przy tym pamiętać, że niektórzy — z Lambem na czele — mają jeszcze jedną charakterystykę, ujawnianą w potrzebie: śmiertelnie niebezpieczni.
Martwe lwy utwierdziły mnie w przekonaniu, że jedną z mocnych stron i znamion tej serii jest połączenie humoru ze swoistą bezwzględnością. Dobrze pasuje tu angielskie powiedzenie o różnych dopełnieniach: it’s all fun games until… W kreacji, na przykład, Jacksona Lamba Herron łączy wspomnianą obrzydliwość czy też pozorną nieudolność ze skrywanym niezwykle sprawnym intelektem i zaskakująco niebezpieczną fizycznością. Natomiast w warstwie fabularnej sceny komiczne sytuacyjnie czy też dialogowo (patrz cytat na końcu tekstu) ze złożoną intrygą oraz skąpym dysponowaniem pancerza fabularnego (czyt. spodziewaj się zgonu kogoś z pierwszego planu). Nie jest to może typowo brytyjskie podejście do humoru, ale na pewno wymaga pewnej dawki kompatybilności.
Jeśli zaś chodzi o Martwe lwy same w sobie, jako osobną część serii, to nie będzie tu zaskoczenia po powyższych peanach: Herron stworzył wciągającą intrygę szpiegowską, w umiejętny sposób łączącą wątki zimnowojenne ze współczesnymi i tworząc z nich dynamiczny spektakl pełen zmyłek, omyłek i wolt. Narracyjne, naprzemienne korzystanie z perspektyw różnych lokatorów Slough House nie tylko pozwala budować napięcie poprzez pomniejsze cliffhangery, ale też pogłębia relacje między postaciami i ich kreacje. Taki zabieg pozwala na przykład zobaczyć, jaką mieszanką estymy, obawy i odrazy Jacksona Lamba jego podopieczni i podopieczni. Oraz z drugiej strony: jak daleko jest w stanie posunąć się rzeczony szef, gdy krzywdzi się jego owieczki.
Martwe lwy to świetnie podtrzymanie świetnego otwarcia. Mick Herron stworzył uroczo antypatyczną grupę postaci, które rozwija i którym serwuje pełne napięcia, inteligentne przygody. Nie brak tu pozorów, zwrotów akcji, szpiegowskich smaczków i… gazów. Jeśli tylko absolutnie i bezwarunkowo nie odrzuca Was gatunek, sięgajcie koniecznie. Mi zaś pozostaje chyba tylko znów wybrać się do Londynu…
– To było urocze – stwierdził Lamb. – Gdybyśmy grali w filmie, rozpuściłabyś teraz włosy, a ja powiedziałbym: „Och, panno Standish, jaka pani piękna”.
– Nie, gdybyśmy grali w filmie, wbiłabym ci kołek w serce, a ty zniknąłbyś w chmurze pyłu.
Dodaj komentarz