Amatorskim recenzentem będąc, mierzę się z dziełami o różnym kalibrze i wydźwięku. Do tych, o których krytycznie napisano już niemal wszystko, co do napisania było, podchodzę ostrożnie i osobiście, a wręcz i pierwszoosobowo. Trudno zaś o bardziej najeżonego jeża niż powieść graficzna uważana za jedną z najważniejszych dla gatunku, a w dodatku traktującą o Holocauście. Tak, tak – w moje ręce (za sprawą pomocnego przyjaciela) trafił Maus Arta Spiegelmana.
Art Spiegelman wykorzystuje komiksowe medium do tego, by opowiedzieć dwuwarstwową historię. Na pierwszym, niejako współczesnym planie znajduje się historia trudnej relacji Arta z ojcem, Władkiem, ocalałym z Holocaustu. Składa się na nią także metatekstowo opowieść o tworzeniu i wydaniu samej powieści graficznej. Warstwą wewnętrzną stanowi natomiast relacja Władka – od początków znajomości z żoną, przez wybuch wojny aż po grozę gett i obozów.
Jak we wstępie zostało wspomniane: Maus jest uważany za dzieło kluczowe dla gatunku, które zwiększyło status komiksu w oczach krytyków i pokazało, jak poważne historie można w tym medium ukazywać. Jest to na przykład pierwszy i jedyny komiks nagrodzony Pulitzerem. Jednak wpis ten to nie miejsce na faktograficzne wypisy – część z Was zapewne wie znacznie więcej ode mnie, a zaciekawiona reszta może sobie znaleźć morze informacji w sieci. Nie będę też tu zgłębiał kontrowersji związanych z przedstawieniem Polaków jako świń i afer z tym związanych. Dodam tylko, że tłumaczenie autora, że chodziło mu o skojarzenia z Panną Piggy czy Porkym są co najmniej nieszczere. Jednak i o symbolizmie tego obrazowania możecie sobie więcej poczytać, na przykład w artykule z siódmego wydania The Norton Anthology of American Literature. No i dodać trzeba, że nie wszyscy przedstawiciele sus domestica są tu źli – Władek wspomina o Polakach, którzy mu pomagali i bez których by nie przeżył.
Niezależnie od tego, jak postrzega się taki dobór antropomorfizacji, autor miał do niego pełne prawo – w końcu Maus to jego dzieło. Zwłaszcza, że poza tym elementem, a może i wręcz wbrew niemu, jest to wybitna powieść graficzna. Pisaniu o Holocauście, nawet z perspektywy drugiego pokolenia, towarzyszy zapewne zawsze dylemat związany z doborem odpowiednich środków artystycznych. Spiegelman zdecydował się na komiks (wtedy jeszcze zdecydowanie z taką tematyką nie kojarzony) oraz prostotę. Muszę jednak zaznaczyć, że jako laik o warstwie graficznej mogę wypowiadać się jedynie w sposób ogólnikowy i wysoce subiektywny. Czarno-białe rysunki są nieskomplikowane, ale wyraziste i nie brak im szczegółów. Prosta kreska w połączeniu z dbałością o szczegół zdaje egzamin.
Teraz zaś przychodzi czas ważenia słów, gdyż chcę wyrazić kilka przemyśleń potencjalnie kontrowersyjnych, lecz nie wyjść przy tym na silącego się na oryginalność. Dlaczego się martwię? Rzućcie okiem na to zdanie: „wątek relacji z ojcem wydał mi się ciekawszy od wątku zagłady”. Nie brzmi zbyt dobrze, czyż nie? Ogólnie określenia wartościujące typu „ciekawy” czy też „interesujący” niezbyt przystają do w poruszający sposób ukazanego przejścia jednostki (a przez nią i narodu) przez horror Holocaustu. Jednak dla osoby czytającej z Polski, zwłaszcza takiej która wyszła poza szkolne narracje wojenne, Maus nie będzie stanowił odkrycia faktograficznego. Nie o to jednak chodzi: wartością jest tu samo przypominanie i ukazanie tego wycinka historii w nowym medium. Pewnym novum (choć przywodzącym na myśl na przykład Dziennik upadku Michela Lauba) jest natomiast ukazanie trudnych relacji z ojcem i tego, co zmieniło a czego nie zmieniło przejście przez piekło. Okrutną ironią jest zwłaszcza to, że Władek jest rasistą.
Maus to powieść graficzna zdecydowanie warta uwagi. Co prawda minęły (oby) już czasy, gdy komiks kojarzył się jednoznacznie infantylnie i czysto rozrywkowo, ale dzieło Arta Spieglemana może posłużyć za przykład dla tych jeszcze nieprzekonanych. Jest to wyrażona prostymi środkami poruszająca opowieść o Holocauście i o tym, jak to wpływa na człowieka i jego relacje z bliskimi. Dodatkowo i na koniec wspomnę tylko jeszcze, że świetną robotę translatorską wykonał nieodżałowany Piotr Bikont, który umiejętnie oddał łamaną angielszczyznę Władka.
Maus bardziej elokwentnie omówiony został tu:
Ciągle myślę o swojej książce, to trochę aroganckie z mojej strony. To znaczy nie umiem zrozumieć nawet mojej relacji z własnym ojcem… więc jak ja mam zrozumieć cokolwiek na temat Auschwitz?… Albo zagłady? Jako dziecko często się zastanawiałem, które z rodziców pozwoliłbym hitlerowcom wziąć do pieca, gdybym mógł uratować tylko jedno z nich… Najczęściej oszczędzałem matkę. Myślisz, że to normalne?
Luiza
Dla mnie też wątek relacji ojciec-syn był bardziej interesujący – może rzeczywiście dlatego, że za czasów mojej edukacji szkolnej dużo się mówiło o Holokauście i w „Mausie” nie znalazłam nic, czego bym nie wiedziała . Generalnie byłam rozczarowana „Mausem” jako utworem, dziełem (kreską, prowadzeniem narracji, dialogami). To jest przykład tego, że nobilituje się utwór, jeśli jest on nośnikiem ważnych treści. Gdyby autor zapisał to w formie wspomnień, powieści itp., to podejrzewam, że jego utwór byłby jednym z mnóstwa o tej samej tematyce funkcjonujących w przestrzeni publicznej.
A że komis się docenia obecnie, to cieszy. Nie wiem, czy rzeczywiście wpływ na to miał m.in. „Maus” czy po prostu zmieniła się narracja, bo kolejne pokolenia (dorastające na komiksach) zaczęły być słyszalne ; )
pozeracz
„Maus” mógł to przyspieszyć – choć za sprawą medialnej nośności i ciężkości samej tematyki. Ale to tylko moje przypuszczenia…
A czemu dialogi Cię rozczarowały?
łowczyni słów znów
Niektórym autorom najtrudniej zrozumieć relację z własną.. książką.
pozeracz
O tak, zdecydowanie. Niektórym pewnie nigdy się do nie udaje.
Ambrose
Ja po komiksy czy powieści graficzne sięgam rzadko, ale co ciekawa moja ostatnia styczność z tą formą sztuki także odnosiła się do motywów obozowych – miałem przyjemność sięgnięcia po „Raport W” Gaetana Nocqa i całkiem miło wspominam lekturę tego dzieła.
pozeracz
Mam mocne postanowienie zwiększenia częstotliwości sięgania po powieści graficzne, ale cenowo mnie one zdecydowanie odstraszają. A i pożyczać nie mam za bardzo od kogo.
Ambrose
Fakt, z cenami jest naprawdę kiepsko i przyznaję, że mnie one również odstraszają. Pewną alternatywą mogłyby być biblioteki, ale pewnie z tych samych, tj. finansowych względów, powieści graficznych jest w tego typu placówkach jak na lekarstwo.
pozeracz
Chyba nieco lepiej pod tym kątem bywa w większych, centralnych placówkach. Wiem, że swego daaaawnego czasu można było sobie np. płyty CD z muzyką wypożyczać. Obowiązywała kaucja, ale i tak była to ciekawa opcja np. pod koniec lat 90-tych.