Jedna z wpajanych mi kiedyś zasad recenzowania mówiła o konieczności porzucenia personalnych oczekiwań wobec dzieła. W końcu powinno być ono oceniane samo w sobie, a nie według tak subiektywnego, zewnętrznego kryterium. W dodatku każdy czytelnik może się po danej opowieści spodziewać się czegoś innego. Pewnym wyjątkiem są tu powieściowe cykle, w których to powiązania fabularne stają się źródłem takich założeń. Dwa pierwsze tomy cyklu Meekhańskiego oceniłem bardzo pozytywnie, ale – paradoksalnie – Niebo ze stali rozpoczynałem ze znacznymi obawami. Niestety, spełniły się one w znacznej mierze.
Ogromna karawana Verdanno ruszyła w drogę na Wielkie Stepy. Czeka tam na nich nie tylko ziemia ojców, ale Se-Kohlandczycy. Co prawda ich zniedołężniały wódz zdaje się być niezdolny do walki, niedocenianie przeciwnika nigdy nie jest dobrym pomysłem. Wozacy są pełni werwy i nadziei, których nie osłabia nawet trudna przeprawa przez pasmo górskie nawiedzane przez wiatry zdolne zdmuchnąć wóz z drogi. Choć meekhańskie imperium oficjalnie udzielić pomocy nie chce, to przewodnikami karawany zostają Czerwone Szóstki z Kennethem-lyw-Darawytem na czele, a swą pomoc obiecał sam Genno Laskolnyk. Jednocześnie w tej samej okolicy od pewnego czasu dochodzi do wyjątkowo okrutnych mordów i niewyjaśnionych zniknięć patroli.
Wracając do słów ze wstępu: Robert Wegner wpadł niejako w założoną przez siebie pułapkę. Otwierające cykl dwa tomy opowiadań wprowadziły pokaźny zastęp postaci, w atrakcyjny sposób przedstawiły historię świata i zaczęły przygotowywać scenę pod wielkie wątków splecenie. To rozstawianie pionków i podrzucanie mglistych aluzji do potężnych mocy budzących się gdzieś w świecie zostało jednak ujęte w formę wysoce atrakcyjną. Innymi słowy same opowiadania były tak dobre, że te zakulisowe machinacje stanowiły kuszącą wartość dodaną. Jednak im bardziej autor nęci, tym szybciej czytelnicy mówią „Sprawdzam”. Gdyby Niebo ze stali odpowiedziało na to wezwanie, byłoby powieścią znacznie lepszą. Niestety, choć trzeci tom cyklu to dobra powieść, ale nie popychająca szerszej fabuły do przodu – podrzucone kąski światotwórcze i wprowadzenie nowego gracza to nieco zbyt mało, by zaspokoić czytelniczy apetyt.
Jeśli zaś chodzi o fabułę samego Nieba ze stali, to tu problemem okazało się niezbyt pośpieszne podkręcanie tempa akcji w powiązaniu z rozdwojeniem wątków. Co prawda osobowych perspektyw jest więcej, ale w zasadzie Wegner serwuje tu dwie główne osie fabularne – tę związaną ze Verdanno oraz z próbami rozwiązania tajemnicy mordów i zniknięć. Samo w sobie nie stanowi to problemu, ale w obu przypadkach intensywność rośnie linearnie z drobnymi jedynie skokami aż do momentu wielkiego przyspieszenia. Sprawia to, że przez ponad połowę powieści dzieje się niewiele znaczącego. Nie brak tu scen zabawnych, budujących obraz postaci, ale dla fabuły są one raczej drugorzędne. Z drugiej jednak strony wielość punktów widzenia sprawia, że gdy już dochodzi do intensyfikacji zdarzeń, jest ona odczuwalna podwójnie. Po tym skoku odbiorca jest trzymany w napięciu do samego końca, ale i dostaje chwile wytchnienia pomiędzy potyczkami, starciami i bitwami. Z tymi ostatnimi zaś autor radzi sobie świetnie, wykazując się inwencją i lekkością pióra.
Jednak pewien problematyczny element fabuły zasługuje na akapit osobny. Tym detalem jest… Key’la. Omówienie tych kwestii będzie wymagało wskoczenia głęboko w fabułę, więc osoby spoilerom niechętne powinny tę część recenzji ominąć. Wracając do tematu: fantasty, zwłaszcza to w epickim wydaniu, rządzi się swoimi prawami i popisy nadludzkiej wytrzymałości czy siły nie są tu niczym dziwnym. Jednak zaprzęgnięcie do roli okrutnie torturowanej męczenniczki dziewięcioletniej dziewczynki zakrawa na przesadę. Owszem, jest to nie tylko źródło motywacji dla bohaterów książki (powraca fabularnie użyteczny mord pewnej pobocznej postaci z tomu pierwszego), ale i emocjonalny hak na czytelników. Dziewczynka przejawia zresztą nie tylko nadludzką wręcz wytrzymałość, ale i fragmenty ukazane z jej perspektywy pokazują ją jako wyjątkowo dojrzałą. Niby można to tłumaczyć trudami życia w karawanie, ale niektórym ta kreacja na pewno utrudni zawieszenie niewiary.
Po tych akapitach (głównie) marudzenia pomyśleć można by było, że Niebo ze stali to powieść słaba lub przeciętna. Jednak powyższe zarzuty wynikają raczej z poprzeczki zawieszonej wysoko przez poprzednie tomy oraz znamion wegnerowej prozy. Gdyby oceniać trzeci tom w oderwaniu od dwóch pozostałych, byłaby to bardzo dobra (choć może nie świetna) powieść z drobnymi wadami. Autor bardzo dobrze radzi sobie z dialogami, wprowadza odpowiednie dawki humoru i umiejętnie rozwija charakterystyki niektórych postaci. W sceny wojenne potrafi zaś tchnąć tyle życia (i wiele, wiele śmierci), że trudno powstrzymać skoki ciśnienia. Niczego nie brakuje też opisom ani innym elementom pisarskiego rzemiosła – Wegnera po prostu czyta się dobrze. Historia wędrówki Verdanno zostaje zakończona w sposób satysfakcjonujący, po kilku zaskoczeniach i bolesnych momentach.
Niebo ze stali to wyborna powieść fantasy, ale niekoniecznie najlepsza część cyklu meekhańskiego. Rozczarowuje głównie fakt, że pionki rozstawione w poprzednich tomach wykonują ruchy pozorowane albo pozostają na miejscu. Fabuła rozkręca się powoli, a postać Key’li jest problematyczna, ale oba te elementy obniżają końcowa ocenę jedynie nieznacznie. Należy jednak zaznaczyć, że każdy kolejny tom z główną historią dreptającą w miejscu będzie coraz bardziej irytujący.
Niebo ze stali zagościło też tu:
Komplementy służą wabieniu, przekupywaniu i zdobywaniu zaufania. Działają jak pieniądze i klejnoty, obdarowujesz nimi ludzi, by cię lubili. Te płaskie i trywialne są niczym tandetna biżuteria z cyny i kolorowych szkiełek.
Jakub
Cóż… Czasem trzeba się troszkę zawieść.
pozeracz
Byle by tylko potem wrócić na górkę 😉
Beatrycze
Miałam bardzo podobne odczucia. Postać dziewczynki niewiarygodna, zwłaszcza to jej nieustanne samobiczowanie, jak to jest tchórzem.
Też miałam wysokie oczekiwaia – spodziewałam się, że wątki postaci poszczególnych „części świata” zaczną sie splatać i konflikt pomiędzy bogami przybierze na sile – a tutaj – niewiele o tym, za to wędrówka Verdanno – czyli wątek zupełnie nowy i dla którego nie widziałam związku z tym, co sobie wyobraziłam, jako główny zrąb fabularny cyklu, czyli intrygami bogów. Batalistyka oczywiście na wysokim pozimie ale, stereotypowo kobieco, w książkach bardziej interesująmnie relacje pomiędzy postaciami, niż sceny wzajemnego zarzynania się.
Na razie na tym tomie skoćzyła się moja przygoda z cyklem. Nie wykluczam, że kiedyś do Wegnera wrócę, ale póki co mnie nie ciągnie.
pozeracz
Mnie ciągnie. Mam za dużą słabość do tych rozgrywanych w tle wątków i wielkich zazębiających się fabuł. Może ta słabość podbiła rozczarowanie. Chcę sprawdzić, jak to się dalej potoczy i w razie potrzeby rozliczyć autora z „obietnic”. Choć kolejny tom rozstawiania pionków… To już będzie bardzo trudny test cierpliwości.
Ponoć wątek Key’li w czwartym tomie dostaje wyjaśnienie, ale mnie takie post factum dorzutki nie satysfakcjonują. Pachną nieco Rowling 😉
Ambrose
Jeśli chodzi o dorobek Roberta M. Wegnera to wciąż jest to dla mnie ziemia nieznana, dlatego pozwolę sobie tylko na ogólnikową uwagę. W przypadku powieściowych cykli rzeczą piekielnie trudną jest utrzymanie równego, wysokiego poziomu. Ze statystycznego punktu widzenia zawsze musi zdarzyć się jakieś obniżenie lotu. Pozostaje nadzieja, że w przypadku omawianego cyklu jest to tylko coś chwilowego.
pozeracz
Jeśli będziesz miał ochotę na porządne fantasty, to bardzo mocno polecam. Mi ten tom nie przypadł do gustu, ale ogólnie to wygląda na drobiazgowo rozplanowane.
Tomasz Wozniak
Ech, dużo poniżej oczekiwań. Bitwy i rezultaty to jakiś marny żart – nie do przewidzenia nawet gdy rozsądek wskazuje jedno rozwiązanie.
Ukrycie wielkich armii na płaskich i wysuszonych zimą stepach nie jest dla autora żadnym problemem, mimo posiadania magików i ludzi Laskolnyka by je wykryć.
Wątek o Kailean i Daghenie nic nie wnosił przez połowę książki. Podróż przez góry Wozaków byl lepszy niż batalionów inżynieryjnych współczesnych armii. Wykycie milowego korytarza w skale przez 84 godziny to zgnila wisienka na parszywym torcie. Do tego górska kompania niezgrana i zebrana z przypadkowych ludzi odpiera atak liczniejszego konnego oddzialu. Na stepie i po nocnej popijawie.
Autor zapewne uważa że zaskoczenie jest najważniejsze, nawet jeśli przeczy to zdrowemu rozsądkowi i ma się nijak do naszej rzeczywistosci.
„Deus ex machina” – taki tytuł lepiej oddawałby inspiracje Autora przy pisaniu tej pozycji.
Szkoda, liczylem na więcej. Reszte chyba sobie podaruję.
pozeracz
Całe armie atakujące z zaskoczenia to zawsze dla mnie wątpliwa rzecz, jeśli krajobraz jest jaki jest, a i magii w świecie nie brakuje. Ale i tak bym radził cyklu nie porzucać i dać szansę choć jeszcze jednemu tomowi.