Dziś nie jestem nawet sobie w stanie przypomnieć, jak zrodziła się ma początkoworoczna tradycja czytania Wegnera. Za pierwszy raz odpowiadał zmyślny Gwiazdor, a później już się jakoś ułożyło. Teraz już zwyczaj się ukształtował i nawet gdy posiadam egzemplarz odpowiedni, to i tak z lekturą się nie śpieszę. Po Pamięć wszystkich słów sięgam w porze roku tradycyjnej mimo delikatnego rozczarowania częścią poprzednią.
Zdarzenia, które zakończyły wielką wędrówkę Verdanno wstrząsnęły całym światem, nie tylko pod względem politycznym. Ich echo dotarło też do potęg działających za kulisami i z równowagi ich wytrąciło. Jednak machinacje sił potężnych zawsze kończą się pokiereszowanymi losami tych maluczkich. Dobrze wie o tym Altsin Awendeh, który po dramatycznej ucieczce korzysta z gościnności klasztory Matki, by na pewnej wyspie spróbować uwolnić się od boskiej klątwy. Deana d’Kllean, siostra Yatecha za swe czyny wymazanego z historii klanu, musi zmierzyć się z konsekwencjami czynów własnych i tego, który odszedł. Obok, pomiędzy i w trakcie zmieszają się heroizm, honor, namiętność i dużo krwi.
Recenzja ta będzie w dużej mierze próba dojścia do tego, dlaczego Pamięć wszystkich słów przypadła mi do gustu bardziej niż Niebo ze stali mimo wielu podobieństw. Trzecia książka nie była zła sama w sobie, ale brak znaczącego progresu w głównej linii fabularnej oraz kreacja Key’li psuły nieco radość z czytania. Tamtą recenzję kończyłem stwierdzeniem, że kolejny tom dreptania historii będzie coraz bardziej irytujący. Cóż, myliłem się. Czwarty był w zasadzie kolejnym, w którym więcej było rozstawiania pionków na planszy niż znaczących posunięć, ale irytował zdecydowanie mniej. Stało się tak za sprawą dwóch czynników. Pierwszym z nich jest poszerzenie wiedzy czytelnika o rozgrywkach zakulisowych. W końcu poznać można sporą część bóstw, ich motywacje oraz historię konfliktu. Wcześniej odbiorca był zdany na strzępki i domysły, co na dłuższą metę męczyło. Drugim czynnikiem jest wrażenie (przed)ostateczności – lekturę tego tomu kończy się z wrażeniem, że było się świadkiem ostatnich scen przed wielkim finałem. Oznacza to jednak, że pod tym względem Każde martwe marzenie będzie miało znacznie wyżej postawioną poprzeczkę.
Pamięć wszystkich słów nie ma też swojej Key’li. Jest tu co prawda młoda kobieta dokonująca czynów niemal nadludzkich, ale tym razem ma to solidniejsze podwaliny. Deana jest starsza i wychowana została w plemieniu słynnym z umiejętności szermierczych, a w dodatku była tam jedną z najlepszych wojowników. Wegner nie uczynił z niej męczenniczki ani też postaci nieskazitelnej – wojowniczka popełnia błędy, nie potrafi wyrwać się z więzów tradycji (co ma poważne konsekwencje) i bywa podatna na manipulację. Na podstawowym poziomie kreacja drugiego bohatera, Altsina, jest podobna. Uzdolniony złodziej musi radzić sobie z konsekwencjami wydarzeń z tomu poprzedniego (
Pewną odmianą jest również odejście od elementów militarnych. Owszem, Pamięć wszystkich słów zawiera dynamicznie, sugestywnie opisane sceny walki, ale są to raczej popisy indywidualne. Wojnę zastępuje tu polityka oraz religia przemieszana z historią. Wydawać by się mogło, że taka zmiana może zaszkodzić powieści w świecie meekhańskim, ale tak się nie stało. Brutalne dworskie rozgrywki w religijnym królestwie zależnym od czystości krwi linii rządzącej oraz lawirowanie pomiędzy wzajemnie wyżynającymi się plemionami zamieszkującymi niezdobytą wyspę podległą milczącemu bóstwu stanowią ciekawą odmianę. Zwłaszcza, że wszystko to jest spięte rozdziałami skupionymi na Yatechu, który towarzyszy Kanayoness i jest świadkiem rozgrywek mających wpływ na dwa pozostałe wątki. Zakończenie obu głównych linii fabularnych jest satysfakcjonujące (choć w przypadku Deany chyba było nieco zbyt wiele heroizmu i mało goryczy), a w dodatku – jak zostało wcześniej wspomniane – czytelnik zyskuje wiedzę, która pozwala pewniej patrzeć w przyszłość.
Pamięć wszystkich słów nie ukoiła więc moich obaw, ale i bez tego frajdy literackiej zapewniła wiele. Główny wątek fabularny nie posuwa się co prawda znacznie do przodu, ale stan wiedzy czytelnika powiększa się na tyle, że nie wadzi to tak bardzo. Podobnie z ważną i udaną zazwyczaj warstwą militarną, która zostaje skutecznie zastąpiona przez mniej efektowne, ale za to efektywne wątki Deany i Altsina. Dziękuję za uwagę i do przeczytania za rok.
Pamięć wszystkich słów zostawiła ślad też tu:
Nadzieja wcale nie umiera ostatnia, po niej do głosu dochodzą szaleństwo i desperacja.
Elżbieta
Przymierzam się do tego autora już od dawna, ale ciągle mi nie po drodze :/
Ambrose
Mam podobnie, tzn. wiem doskonale, że prędzej bądź później zagoszczę w Wegnerowskim uniwersum, ale jak na razie odwlekam ten moment.
pozeracz
Ma to swoje plus – im później zaczniesz, tym na dłużej starczy. Ja popełniłem błąd, że zacząłem czytać „Pieśń Lodu i Ognia” bardzo wcześnie, więc od lat wielu mam dłuuuugie okresy czekania przeplatane krótkimi okresami czytelniczego szału.
Ambrose
Ha, takie sięganie po tom danej serii w określonych odstępach czasu ma bardzo wielki urok. Wydaje mi się, że w pełni go docenisz, gdy seria się zamknie – wtedy nawet te ciut słabsze tomy wywołujące drobną irytację będą wspominane z utęsknieniem 😉
pozeracz
Dla mnie plus są dwa. Pierwszy wymieniony został powyżej – czytając w takich odstępach czasu, nie wyprztykam się za szybko z treści. Drugi zaś jest taki, że czytanie tak dużych ilości prozy danego autora może prowadzić do zmęczenia materiału.