Jakoś tak się zdarzyło, że mimo pochłaniania większości katalogu Powergraphu, nie wgryzłem się w poprzednią powieść Justyny Hankus. Nie wiem, czy to była kwestia recenzenckiego obłożenia, czy też niepewności względem gatunkowego namnażania w postaci podtytułowego folk noir, ale już mrocznemu kogutowi oprzeć się nie potrafiłem. Oto więc i Poświst.
We wsi Krzemienna, gdzieś w Beskidach, magia stanowi niekwestionowany dopełnienie rzeczywistości. Jednak rzadko jest to addycja lekka, miła i przyjemna – zwłaszcza w roku 1930 mrok zdaje się gęstnieć. Namiętności, grzechy i tragedie z przeszłości stanowią magnes i swoiste przyzwolenie dla istot i sił z innego świata porządku. Wszystko zmierza ku nieuchronnemu apogeum, które będzie miało swe konsekwencje we współczesnej Warszawie. Czy nieświadoma swej przeszłości Marianna wyzwoli się z odziedziczonych traum i nadprzyrodzonych bagaży? Czy Marta w końcu będzie mogła odpocząć?
Jak wskazuje powyższe fabularne wprowadzenie, Poświst to powieść chronologicznie rozpołowiona, ale jest ona także rozdwojona także pod kątem głównych motywów. Ich rozkład nie pokrywa się co prawda z czasowym przeskokiem, ale zdecydowanie nie jest też równomierny — choć gdzieś w pobliżu rdzenia zawsze jest trauma. Początek powieści ukazuje korzenie i efekty krótkoterminowe tragicznych wydarzeń, a w części warszawsko-współczesnej ważniejsze jest zobrazowanie trudu wyrwania się z takiego obciążenia, sięgającego korzeniami rodzinnymi wstecz. I tu właśnie kryje się potencjalna wada pokoleniowego oddalenia narracji. O ile bowiem na początku wydarzenia mają bezpośredni, fizyczny wręcz wpływ na poszczególne postaci i źródła rozpaczy są wyraziste, to później ta łączność zostaje utracona i zostaje jedynie nitka nadprzyrodzona. W dodatku bliżej końca znaleźć można więcej scen komicznych, co dodatkowo nasila dysonans.

Panorama Beskidu Żywieckiego z Pilska
W powyższym świetle jedna z zalet powieści też po części obrócona zostaje w wadę. Chodzi mianowicie o oddanie specyfiki małej społeczności i jej zespolenia z magicznym folklorem. Nikogo nie dziwi tu topielec (niezbyt przepadający za studnią) czy też kogut zdolny pianiem znokautować dorosłego człowieka. Ta łączność wzmocniona jest też przez to, że Justyna Hankus stawia na pokazywanie: dane zjawiska czy zmory (poza wzmiankowanym topielcem) czytelnik musi sam dopasować do konkretnych wierzeń czy nazwanych stworów (np. południca). Gdzie tu zaś literacka skaza? Otóż, znakomita większość tego zanika w części drugiej. Co prawda demony (dosłowne i nie) i inne siły podążają za Marianną, ale da się wyczuć ich do tkanki miejskiej niedopasowanie. Za w całości da się wyraziście i momentami wręcz boleśnie (pod względem emocjonalnym, nie jakościowo-literackim) wyczuć drugi składnik podtytułu. Autorka nie boi się zaglądać w bardzo noir zakątki ludzkiej duszy i zadawać swym bohaterom cierpienia niemal hiobowe.
Poświst to także powieść napisana wysoce kunsztownie. Klimat beskidzkiego zapadłego kąta oddany jest nie tylko poprzez kreację świata i postaci, ale i język właśnie. Od opisów przez dialogi (bez sztucznej stylizacji) aż po poetyckość frazy w niektórych fragmentach — wszystko to składa się na spójny obraz. W drugiej połowie to się nie zmienia, a dochodzi do tego kilka scen humorystycznych, które choć wywołują dysonans, to same w sobie napisane są sprawnie. Dobrze wypadają i postaci: zróżnicowane, uciekające od sztampy i wyraziste. Nie dostają może zbyt wiele miejsca i czasu na zmianę, ale niektórym udaje się i to.
Mógłbym napisać, że Poświst mnie pozytywnie zaskoczył, ale tak w zasadzie dla Powergraphu wysoka jakość to norma. Wspomniałem powyżej o kilku dysonansach, ale są to przytyki niejako akademickie, które wypłynęły przy krytycznym spojrzeniu polekturowym. Biorąc jednak pod uwagę kreację (mikro)świata, mroczny splot magii z codziennością i ładunek emocjonalny, nie zaburzyłyby one lektury nawet odczuwalne od początku. Cóż, pozostaje tylko dodać do mitycznej listy Dwie i pół duszy.
Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję
Niknące światło podpiekało obłe szczyty Beskidów, wyjaskrawiając je niczym złote bułki. Gdyby znalazł się śmiałek patrzący teraz pod słońce, zobaczyłby Jakuba wędrującego z Beer-Szeby do Charanu, jak podpierając się kijem, idzie mozolnie przez pustynię. Sandały zapadały się w gorącym piasku, ale zaraz za łąką Płonków zaczynało się rżysko po owsie.
Dodaj komentarz