Duologia ten dziwny krewny powieści samodzielnej i trylogii. Te dwie ostatnie zdecydowanie dominują, jeśli chodzi o literaturę fantastyczną. Zapewne wiąże się to ze strukturalnymi wyzwaniami pisarskimi, a po części pewnie i za sprawą wymagań wydawniczych. Tak czy inaczej: Arkady Martine stworzyła część dwuczęściowy, którego otwarcie nagród zdobyło worek i Pożeraczowi podeszło. Pora więc na kontynuację, Pustkowie zwane pokojem.
Siły obcych masakrują kolonię przemysłową Imperium Teixcalaan. Admirał Dziewięć Hibiskus, której zadaniem jest stawienie czoła zagrożeniu, prosi specjalistę z Ministerstwa Informacji, aby spróbował porozumieć się z nieodgadnionym wrogiem. Tym specjalistą jest Trzy Trawa-Morska, obecnie wysoki rangą urzędnik, który trafia własnym sumptem na stację Lsel. Tam przekonuje swoją byłą towarzyszkę i ciągle jeszcze ambasadorkę, Mahit Dzmare. Mahit korzysta z okazji, gdyż chce uciec przed rosnącym niebezpieczeństwem związanym z konfliktami frakcyjnymi na stacji, ale przy tym otrzymuje zadanie, by sabotować próby pierwszego kontaktu w celu przedłużenia wojny Imperium z obcymi.
Pustkowie zwane pokojem to dobrze zbalansowana mieszanka tego, co znane z części pierwszej, oraz nowych wątków. Częściowo zostało to osiągnięte przez przeniesienie środków ciężkości. Przykładowo, w centrum Pamięci zwanej Imperium była polityka i imperialne rozgrywki, a kwestie technologiczne i szerokokosmiczne służyły głównie jako punkty napędowe dla tego wątku głównego. Teraz zaś suwak na tej osi przesunięty został w drugą stronę i czytelnik nie tylko ma okazję lepiej poznać stację Lsel (oraz kilka pomniejszych zakątków), ale przede wszystkim zmierzyć się z namacalnym zagrożeniem zewnętrznym. Jednym z emocjonalnych filarów opowieści pozostaje relacja Mahit z Trzy Trawa-Morska, ale i tu balans się zmienia za sprawą zmiany miejsca akcji i sytuacji politycznej. Ich relacja pozostaje nasycona subtelnymi napięciami i ewoluuje z czasem.
To przesunięcie wiąże się także z kontynuowaną przez Martine refleksją nad imperializmem i asymilacją kulturowej. Próbuje ona rozważyć konsekwencje stania się częścią wielkiej potęgi, jaką jest Teixcalaan, oraz pozostawania na jego obrzeżach. Imperium jest przedstawione zarówno jako majestatyczna, kulturowo bogata, ale zaborcza siła, która na dłuższą metę niszczy wchłaniane kultury w imię własnych ambicji. O ile pierwszy tom pokazywał perspektywę od wewnątrz (nawet jeśli narratorką był ktoś spoza układu), to Pustkowie zwane pokojem wyłuszcza punkt widzenia tych będących o krok od asymilacji. Natomiast wprowadzenie postaci Dziewięć Hibiskus zapewnia wgląd w funkcjonowanie militarnej strony Imperium i podkreśla, że rozgrywki polityczne nie straciły na sile.
Na koniec pozostają zaś dwa zastrzeżenia: paradoksalne i subiektywne. To drugie dotyczy prób oddania głosu obcej rasie. Takie zabiegi wymagają swoistego spaceru na linie, czyli balansowania pomiędzy stylistyczną obcością oraz komunikacyjną przejrzystością. Innymi słowy: fragmenty takie powinny brzmieć egzotycznie, ale i przekazać narracyjne zamiary autor(ki/a). Martine zaś zrobiła o dwa kroki za daleko w stronę dziwności — czyta się to z podziwem i stylistyczną przyjemnością (i tu brawa należą się Michałowi Jakuszewskiemu, który ogólnie świetnie sobie poradził z niełatwą materią), ale konkretu w tym nieco zbyt mało. Paradoks zaś dotyczy tego, że niby główną zahaczką fabularną jest konflikt z obcymi i próby komunikacji z nimi, ale jednocześnie odnieść można wrażenie, że ciekawsze i ważniejsze rzeczy działy się w tle lub wydarzały się bez udziału protagonistów.
Pustkowie zwane pokojem to bardzo dobre, choć niepozbawione wad, zamknięcie duologii. Przesunięcie opowieściowego środka ciężkości pozwala inaczej spojrzeć na problemy rozważane w tomie pierwszym, a relacje między postaciami ukazane są z wyczuciem i głębią. Drobny zgrzyt stylistyczny i niedosyt fabularny ciut zaburzają odbiór, ale nie zmieniają faktu, że jest to bardzo dobry (mini)cykl science fiction.
Pomyśleć o My, które dzieli się na fragmenty! Które się nie łączy, które pamięta, ale nie jest w stanie utrzymać kształtu chmary. Śpiewamy zaniepokojenie i śpiewamy głód sięgnięcia na zewnątrz, by pomyśleć o fragmentacji! Śpiewamy też: Co takiego ma to inteligentne mięso, czego my nie mamy? Jakim śpiewem jest jego śpiew, którego nie słyszymy?
Luiza
„Okładki numerowanej edycji limitowanej od Subterranean Press /pada z zachwytu/”
WOW! Piękne!
pozeracz
U nas od pewnego czasu barwione brzegi są dość popularne, ale w limitowane edycje jeszcze mało kto się bawi.
Ambrose
Ha, od pewnego czasu rzadziej zaglądam do księgarni, częściej przeglądając serwisy z ebookami, ale gdy już wybiorę się do stacjonarnego przybytku, to masę czasu poświęcam na samo podziwianie różnych, wspaniałych wydań. Z takich limitowanych serii, to chyba niedawno wypuszczono „Księgi Jakubowe” Tokarczuk.
pozeracz
Teraz na estetyczno-książkowym topie są barwione brzegi. Ale słuchałem sobie relacji z targów we Frankfurcie i ponoć u nas to dopiero ledwo się rozkręca, więc może okazać się, że limitowanych edycji też będzie u nas więcej.