Okazuje się, że odwiedzanie sporej ilości blogów niesie ze sobą pewne niebezpieczeństwo, nawet jeśli są to dobre blogi. Otóż tarapaty me wyglądają następująco: przeczytałem zbyt wiele recenzji Ścieżek północy. Konsekwencje tego nadmiaru są dwojakie, przeszłe i obecne. Primo: me oczekiwania wobec tej powieści były wysokie, nawet bardzo. Secundo: pisaniu recenzji towarzyszy mi strach, że nie powiem nic nowego.
Z kronikarskiego obowiązku napiszę, że głównym bohaterem Ścieżek północy jest Dorrigo Evans, któremu udaje wyrwać się z niezbyt bogatego rodzinnego domu na Tasmanii. Zdobywa wykształcenie, zaręcza się z pochodzącą z wyższych sfer Ellą. Sielankę życia przerywa II wojna światowa, a w uczuciach Dorrigo wybucha Amy, zjawiskowa żona jego kuzyna. Tragiczne koleje wojny czynią z Evansa dowódcę australijskich jeńców wojennych, których Japończycy zaprzęgają do budowy kolei mającej połączyć Bangkok z Rangunem. Fatalne zaopatrzenie, trudne warunki pogodowe i plaga chorób sprawiają, że katorżnicza praca przekształca się w powolny pochód ku śmierci.
Bardzo wiele w powieści mi się podobało, gdyż zgadzam się z większością recenzji. Flanagan w ujmujący sposób przekształcił „wielką” historię w intymną opowieść, a momentami wiele opowieści. Dorrigo jest postacią złożoną, niepozbawioną sprzeczności i obserwowanie tego, jak musi się wcielać w niemalże herosa to czytelnicza uczta. Za serce i umysł chwyta język – mnóstwo tu uderzających zdań, plastycznych opisów i poezji (nie tylko w cytowanych dziełach lirycznych). Treść powieści może też stanowić punkt wyjścia dla przemyśleń o ludzkim okrucieństwie, niepowstrzymanej sile historii, tożsamości, pamięci, ludzkich wyborach i wielu innych. Choć główny bohater jednoznacznie patrzy na bestialstwo Japończyków, autor nie uległ i nie uczynił ze Ścieżek północy powieści rozliczeniowej.
Mam jednak pewien problem, który wynika po części z dwóch problemów zasygnalizowanych w pierwszym akapicie. Prawda jest bowiem taka, że Ścieżki północy podobały mi się, momentami nawet bardzo, ale nie porwała mnie. Na poziomie analityczno-„silącym się na niemożliwy przecież obiektywizm” dostrzegam, dlaczego jest to świetna powieść. Nie czuję jednak tego na poziomie podstawowo-czytelniczym. Możliwe, że jest w tym trochę winy tego, że niedawno czytałem Czarnobylską modlitwę. Przeskok z literatury faktu do powieści historycznej spowodował chyba, że zdystansowałem się w pewien sposób do fikcji (choć historycznie osadzonej) Flanagana.
Doceniam wartość poznawczą i ukazanie nieznanego mi (poza filmem Most na rzecz Kwai) wycinka historii, lecz jednocześnie dobór perspektyw i ich kameralność sprawiają, że czytelnik nie poznaje zbyt wielu faktów. Jest to nie tyle zarzut co obserwacja – gdybym Flanagan inaczej rozłożył akcenty, porzucił osobiste perspektywy na rzecz tych szerszych, to byłaby to zupełnie inna powieść. Wydaje mi się, że gorsza. A skoro o perspektywach – mam też wrażenie, że Australijczyk złapał zbyt wiele srok za ogon. Zrobił to umiejętnie i stylistycznie wybitnie, ale wzbudził we mnie pewne paradoksalne odczucie – ukazał tyle punktów widzenia, że mam wrażenie, że kilka pominął. Czytając można bowiem odnieść wrażenie, że przy budowie tej linii pracowali tylko jeńcy wojenni z Australii, a przecież większość stanowili cywile. Pracowali zapewne na innych odcinkach, ale skoro autor prześledził losy japońskich dowódców po ich śmierć, to taki brak nieco razi. Choć znów jest to kwestia wyboru autorskiego.
Przyznam zupełnie szczerze, że pierwszy raz doświadczam takiego rozdźwięku pomiędzy wrażeniami intelektualnymi a emocjonalnymi. Mam też nadzieję, że wystarczająco jasno wyłożyłem te rozterki. Jednak gdy zadaję sobie sztampowe pytanie podsumowujące „czy warto?”, to odpowiedź brzmi: tak. Jest to powieść świetnie napisana, w poruszający sposób ukazująca mało znany wycinek historii. Nie chciałbym, by moje zbyt wysoko wywindowane oczekiwania i inne idiosynkrazje odwiodły was od Ścieżek północy. Ciekaw za to jestem, czy też czasem doświadczacie takich dylematów.
Życie jest znośne wyłącznie dzięki naszej wierze w złudzenia, (…) to wiara w rzeczywistość zawsze nas pogrąża.
Leżę i czytam
A ja mam nieco inny problem z lekturą książek, które znam z niezliczonej liczby opinii. Nie tyle obawiam się, że nie dodam niczego nowego, co mam wrażenie, że łatwo zasugerować się czyimś zachwytem (lub rozczarowaniem) i, w konsekwencji, przeczytać zupełnie „inną” książkę.
A co do samych „Ścieżek…”, to pewnie kiedyś wpadną mi w ręce, ale na razie, pomimo wszechobecnych zachwytów, jakoś nie czuję, że MUSZĘ – zaraz, natychmiast – tę książkę dorwać.
Ambrose
Ha, dlatego, tak już o tym dyskutowaliśmy, najlepiej jest przeczekać huragan i sięgać po głośną pozycję, kiedy cały harmider wokół niej ucichnie – wtedy zdecydowanie łatwiej jest spojrzeć chłodnym okiem na dany utwór 🙂
Ja do „Ścieżek Północy” podchodziłem bardzo, bardzo nieufnie – książka od początku była skazana na sukces, pisało się o niej w samych superlatywach, wystawiano jej laurki na prawo i lewo. I może paradoksalnie ta podejrzliwość sprawiła, że wobec powieści nie żywiłem zbyt wielkich nadziei, a tymczasem okazało się, że to naprawdę kawał dobrej i wstrząsającej literatury. A jeśli doszukiwać się w utworze słabszych stron, to ja wskazałbym niebezpieczne balansowanie na granicy banału – niektóre złote myśli zalatują sloganami i pustosłowiem.
Leżę i czytam
Taki mam plan w przypadku tego pisarza, ale ten harmider nie chce ucichnąć. Wręcz przeciwnie – opinie płyną nieprzerwanym strumieniem i jeszcze długo będą, bo kolejna książka Flanagana właśnie wydana, a następne czekają w kolejce 😉 Oczywiście, piszę to z przymrużeniem oka, bo nie sposób zasiąść dziś do lektury bez jakichkolwiek „naleciałości” i oczekiwań. Nawet jeśli nie czyta się blogów, w oko wpadają opinie o książce z gazet, z „blurbów”, z programów w TV. Na szczęście dotyka to niemal wyłącznie wydawniczych nowości. Mniej znane książki, zanim zasiądziemy do ich czytania, nadal mogą być jak „tabula rasa”.
pozeracz
Mi się przeważnie udaje powstrzymać to wewnętrzne windowanie oczekiwań. Staram się do każdej książki podchodzić na świeżo, na tyle na ile się da. Sam nie jestem pewien, dlaczego tym razem się nie udało.
Ale reagowanie na zamieszanie wokół książki to ciekawa sprawa – niektórych zachęca, niektórych odrzuca, czasem winduje oczekiwania, a czasem każde podchodzić ostrożnie. Nie ma reguły.