Staram się we wstępach unikać banałów lub choć sygnalizować je samoświadomie, co też poczyniwszy napiszę tak: są takie książki, konieczność posiadania których staje się oczywista w momencie pierwszego zetknięcia. Słownik miejsc wyobrażonych wywołał we mnie taką właśnie reakcję. Wydawnicze perturbacje sprawiły, że w cierpliwość uzbroić się musiałem, ale czekać zdecydowanie było warto. Jest to bowiem uczta dla takiego szerokoczytacza jak ja.
Wszystko zaczęło się w 1977 roku, gdy to pewien parmeński wydawca poprosił autorów o stworzenie oryginalnego przewodnika. Miał to być swoisty bedeker, lecz skierowany to turystów preferujących krainy literackie. Argentyńczyk i Włoch i ochoczo zabrali się do pracy i mimo tego, że szybko zdali sobie z ogromu mozołu przed nimi, słownik ukazał się w 1980 roku. Był potem uzupełniany i dwukrtonie wznawiany i w końcu trafił do Polski. Jeśli chcecie poczytać nieco więcej o jego nadwiślańskich zawikłaniach, to powinien koniecznie przeczytać dwutygodnikowy wywiad z Janem Gondowiczem. Pięć terminów, szóstka tłumaczących, wzbogacenie o hasła z literatury polskiej… Pozostaje się tylko cieszyć, że PIW zdecydował się wydać ten szalony katalog, zwłaszcza biorąc pod uwagę kondycję finansową w momencie decyzji tej podejmowania. Przed tłumaczką i tłumaczami, oraz redaktorami stało zadanie pod pewnymi względami (wielości czy też niedostępności tłumaczeń) bardziej skomplikowaną od autorów.
Słownik miejsc wyobrażonych to hołd dla bogactwa ludzkiej wyobraźni (oraz oczytania autorów) i różnorodności literackiego imaginarium. Jest tu całe mnóstwo miejsc znanych dobrze (albo i bardzo) czytelnikom od lat wielu i nie. Jest wyspa Robinsona Crusoe, są niewidzialne miasta Calvino i twory E.T.A. Hoffmanna, ale jest i Hogwart, Śródziemie i Ziemiomorze (oba reprezentowane licznie i bogato). Polskie wydanie wzbogacone zostało zaś o (proroczo rzec by się chciało) Prawiek, Costaricanę czy Lailonię. Co ciekawe, oryginał zawierał tylko jedno hasło ze stron naszych: Sanatorium pod Klepsydrą. Zresztą we wspomnianym wcześniej wywiadzie Gondowicz wspomina o kilku powieściach rosyjskich autorów, które do leksykonu pasowałyby jak ulał. Nie jest to więc zbiór kompletny, nie był nawet w momentach publikacji tak ze względu na ogrom światowej literatury, jak i niezwykłe przyspieszenie publikacyjne lat ostatnich. Dodać jednak trzeba, że i tak ujęto tu mnóstwo dzieł niszowych (jak na przykład Capillária Frigyesa Karinthy’ego, której frymuśność mnie oczarowała), egzotycznych i nietypowych.
Podobnie jak w przypadku opisywanego czas jakiś temu Ilustrowanego słownika terminów literackich, Słownik miejsc wyobrażonych nie powinien raczej być czytany od deski do deski. Oczywiście, można go skonsumować i w ten sposób, ale zdecydowanie lepiej czynić szybkie wypady, krótkie wędrówki i wybiórcze poszukiwania. Można sentymentalnie wyszukiwać miejsca sercu czytelniczemu bliskie albo też kartkować w poszukiwaniu zakątków intrygujących. Świetną robotę wykonali bowiem swego czasu Graham Greenfield, twórca ilustracji, oraz James Cook, autor map. Dzięki nim zainteresowałem się między innymi górą Analog z powieści René Daumala o jakże uroczym (przeze mnie przetłumaczonym) podtytule: Powieść symbolicznie autentycznych przygód nieeuklidesowych ze wspinaczką górską. Niedokończone to dzieło opowiada o wyprawie próbującej zdobyć szczyt łączący Ziemię z Niebem. Cudna idea, n’est-ce pas? A na pewno podobnie ekstrawaganckich odkryć przede mną wiele.
Bardzo dobrze, że na naszym rynku mogą się jeszcze pojawiać takie nietypowe perełki jak Słownik miejsc wyobrażonych. Pozostaje mieć nadzieję, że świetna robota wykonana przez Państwowy Instytut Wydawniczy oraz całkiem nieźle zgrana z okresem prezentowo-świątecznym data premiery sprawią, że trafi on w kończyny czytelniczek i czytelników wielu. Obawiam się tylko, że odkryję zdecydowanie zbyt wiele książek do przeczytania. Ależ! Niemal zapomniałbym o argumencie koronnym: książka ta posiada wstążeczko-zakładkę!
Serdecznie dziękuję za egzemplarz do recenzji
Abaton (gr. a – nie; baino – idę) – miasto o zmiennym położeniu. Choć nie jest całkiem niedostępne, nikt do niego nigdy nie dotarł, a podróżni, którzy próbują je odszukać, nieraz błądzą latami, nie mogąc nawet z daleka ujrzeć jego zarysów. Widywano jednak, jak wznosi się nieco nad horyzont, zwłaszcza o zmierzchu. Jednych widok ten cieszy ogromnie, drugich zaś bez powodu wpędza w otchłań smutku. Wnętrza Abatonu nigdy nie opisano, lecz jego mury i wieże są ponoć jasnoniebieskie lub białe, a wedle innych podróżników ogniście czerwone.
piotr (zacofany.w.lekturze)
Wstążeczkozakładka zdecydowanie rządzi 🙂 I pocieszę Cię, na moje oko tak trzy czwarte opisywanych książek nigdy nie ukazało się po polsku, więc z głowy.
pozeracz
Dziękuję za pocieszenia chęć, ale spora część z tych po polsku niewydanych po angielsku się ukazało. Tak jest na przykład ze wspomnianą Capilarią… Na którą już poluję 😛
Ambrose
Czytałem historię powstawania tego dzieła oraz polskiego przekładu i przyznaję, że to ten rodzaj książki (oraz tłumaczenia), przed którym odruchowo chyli się czoła. Genialny pomysł to jedno, ale na szacunek zasługuje przede wszystkim mrówcza praca przy wybieraniu i komponowaniu haseł. Cudownie, że taki pomnik literatury doczekał się polskiego wydania. Będę na niego polował po Świętach, kiedy skończą się „promocje” 😉
pozeracz
Poluj, poluj. Cena niska nie jest, ale według mnie warto zdecydowanie się wykosztować.