David Mitchell cieszy się u Pożeracza poważaniem podobnym do Dana Simmonsa i podobny los spotyka jego książki. Recenzję Slade House otwierały nawet podobne słowa od tych, którymi rozpocząłem tekst o Upadku Hyperiona. Brytyjczyk literacko jeszcze mnie nie zawiódł, ale zawsze musi nie tak mało czasu minąć bym sięgnął po kolejną jego książkę. Wyłuskane z marketowego kosza promocyjnego Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta czekało na swą kolej kilka dobrych lat. Czytajcie dalej, jeśli chcecie się przekonać, czy żałuję, że nie sięgnąłem wcześniej, czy może lepiej, żeby sobie jeszcze na półce poleżała.
Dejima to sztuczna wyspa na terenie portu Nagasaki, która powstała z rozkazu szoguna Iemitsu Tokugawy jako element polityku samoizolacji. W 1635 roku wydany został bowiem edykt o zamknięciu Japonii na cudzoziemców. Jedynym, drobnym wyjątkiem była właśnie Dejima, która została udostępniona Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, po tym jak Holendrzy pomogli w tłumieniu katolickiego powstania na wyspie Shimabara. Natomiast w 1799 roku przybywa tam młody urzędnik, Jacob de Zoet, planujący wzbogacić się, by zdobyć przychylność ojca wybranki serca. Na drodze ku bogactwu staną mu jednak uczciwość, naiwność oraz polityka.
Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta jest najbardziej zwartą fabularnie i czasowo z czytanych przeze mnie dzieł Mitchella. Są tu zmiany perspektywy, ale w ramach jednego wątku głównego, a jedyny znaczący przeskok chronologiczny ma miejsce przed częściami spełniającymi role epilogów. W dodatku (ku mojemu delikatnemu rozczarowaniu) powiązania z tak zwanym mitchellverse są śladowe – nie mrugnięcia okiem w postaci wystąpienia frazy „atlas chmur”, ograniczają się one do wspólnoty motywów filozoficznych. Za sprawą tego tę książkę można polecić także miłośnikom tradycyjnych powieści historycznych, gdyż można tu napotkać wszelkie ważkie cechy tegoż gatunku. Całość jest nie tylko osadzona w dziejowo ważnym miejscu, ale w samą fabułę wplecione zostały też (choć nierzadko z pewnymi modyfikacjami) rzeczywiste wydarzenia i osoby. Jednak i tak na pierwszym miejscu stoją fikcyjne elementy i poszczególne dramaty.
Jeśli chodzi o aspekt historyczny, największe wrażenie robi dbałość Davida Mitchella o szczegóły. Pisanie zajęło mu ponad cztery lata, z czego bardzo dużo czasu zajęło właśnie sprawdzanie przeróżnych szczegółów: musiał się na przykład dowiedzieć, czy w tamtym okresie używano kremu do golenia. Jeśli każda taka drobnostka była weryfikowana, pół dnia spędzone nad jednym zdaniem nie powinno dziwić. Najważniejsze jest jednak to, że Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta nie przytłacza czytelnika tym elementem, a raczej zachwyca. Za sprawą literackiego kunsztu Brytyjczyka i tłumaczącej go Justyny Gardzińskiej odbiorca może obcować z powieścią świetnie napisaną. Autor potrafi adekwatnie oddać stylem grozę sytuacji, komizm danej sceny czy też urok lub charakter danego miejsca. Napisanie, że mamy do czynienia z piękną prozą może i zalatuje nieco banałem, ale w tym przypadku to naprawdę adekwatne określenie.
Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta to także powieść, która wykorzystuje realia historyczne, społeczne oraz geograficzne do podrzucenia czytelnikowi solidnej dawki jedzonka dla myśli (wybaczcie tego potworka, ale cierpię na brak w języku polskim odpowiednika angielskiego „food for thought”). Feudalny ustrój Japonii z jego brakiem chęci otwarcia na resztę świata, rozpowszechnione niewolnictwo, kwestie wiary i edukacji czy też zderzenie Europy z Orientem – wszystko staje się przyczynkiem do obserwacji, refleksji czy też przytyków. Głównym źródłem przeróżnych konstatacji jest doktor Marinus, ale często morał wynika z sytuacji. Zadurzenie Jacoba w Orito byłoby sztampowym odegraniem zgranego motywu zauroczenia orientalną urodą, lecz zyskuje inny wydźwięk, gdy wspomniany medyk stwierdza właśnie banalność tego afektu. Na wspomnienie zasługuje też nieco odstający od reszty acz poruszający fragment pisany z perspektywy jednego z niewolników, który zastanawia się, czy jego myśli należą do niego, skoro ktoś innych rządzi jego ciałem.
Davidowi Mitchellowi znów udało się mnie oczarować, choć napisał książkę inną od swoich poprzednich. Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta to piękna, pełna emocji i szczegółów podróż, która zapewnia czytelnikowi strawę estetyczną, umysłową oraz emocjonalną. Takie powieści historyczne pochłania się z najwyższą przyjemnością.
Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta przeminęło też tu:
Ale wracając do Lejdy: żyje tam wielu bibliofilów, jednak rzadkością nie tylko w Lejdzie, ale i wszędzie indziej, są bibliofile, którzy dzięki czytaniu zdobyli mądrość.
Natalia
Mam w domu „Slade House” i jeżeli mi się spodoba to sięgnę również po inne książki tego autora.
pozeracz
Hmmm… W sumie „Slade House” nie jest wcale takim złym miejscem, żeby zacząć z nim przygodę.
łowczyni słów
Może „pożywienie dla myśli”? „Pokarm dla ducha” byłby już przesadą.
pozeracz
„Pożywienie dla myśli” brzmi całkiem nieźle. Można spróbować też z krótszą nieco „strawą”.