Posłużę się frazesem wyświechtanym na potrzeby wstępów do wpisów na blogu niniejszym, ale: łaska czytelniczych wyborów na pstrym koniu jeździ. Hyperion Dana Simmonsa to według mnie jedna z najlepszych powieści science-fiction. Wydawać by się mogło, że taki zachwyt powinien gwarantować natychmiastowe sięgnięcie po kontynuację. Cóż… Zabranie się na Upadek Hyperiona zajęło mi jedyne jedenaście lat. Sprawdźmy, co wyszło z tego czekania.
Dobiega końca pielgrzymka siedmiorga wybrańców, pielgrzymów mających spotkać się z Dzierzbą. Każdy oczekuje od Pana Wojny czegoś innego, lecz nikt nie wie, czego się spodziewać. Jednak los siódemki okazuje się być jednocześnie marginalnym i kluczowym epizodem konfliktu toczącego się od wielu, wielu lat. Gdzieś na styku starć Wygnańców z wspieraną przez Sztuczne Inteligencje ludzkością rozstrzygną się losy nie tylko tych ostatnich. Wydarzenia na Hyperionie mogą zaś wesprzeć lub zniweczyć wieloletnie starania, między innymi o zbudowanie Boga Maszyn.
Ze względu na kaliber dzieła, czas od jego wydania oraz sentymentem znacznym podszyty stosunek do Hyperiona, pozwolę sobie zawczasu zrezygnować ze zwyczajowej trzeciej osoby. Upadek Hyperiona czekało bowiem zadanie niewdzięczne – zmierzenie się z szarpiącym bebechy, kanterberyjskim wielogłosem uważanym za jedno z najważniejszych dzieł swojego gatunku. Dan Simmons musiał zdawać sobie sprawę z tego, że nie może dwa razy zagrać na tych samych literackich instrumentach i dlatego postanowił zmienić kameralny skład na orkiestrę symfoniczną. Pierwsza część cyklu pełna była oryginalnych pomysłów i rozmachu, ale raczej w skali indywidualnej – poruszały dramaty i historie poszczególnych pielgrzymów, a kontekst geopolityczny pozostawał daleko w tle. Tym razem proporcje zostają zmienione, choć na szczęście nie jest to zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Losy wędrowców nie tracą bowiem emocjonalnego wydźwięku, lecz zostają też znacznie mocniej powiązane z losem całej ludzkości. Prezentowane z perspektywy Josepha Severna, a napędzane przez przewodzącą Hegemonii Meinę Gladstoną, konsekwencje otwarcia Grobowców Czasu oraz zakulisowych poczynań różnych graczy to jeden z ważniejszych elementów powieści.
Jeśli zaś chodzi o wspomniane zakulisowe poczynania, to Simmonsowi należą się wielkie brawa za rozplanowanie i powiązanie tak dużej liczby wątków. Historie pielgrzymów, poczynania Gladstone, rozgrywki wewnętrzne frakcji sztucznych inteligencji czy nawet
Upadek Hyperiona jest też powieścią bogatą w materiał do przemyśleń na temat tego, w jakim kierunku zmierza ludzkość. Co prawda akcja powieści dzieje się w przyszłości bardzo odległej, lecz problematyka interakcji człowieka ze sztuczną inteligencją czy też nadmierne uzależnienie od technologii jest ważna i dziś. Simmons wplata tu też liczne wątki filozoficzne i religijne, skupiając się na interakcji człowieka z (b/B)ogiem oraz na motywie składania ofiary. Intrygująco jest też na styku boskości i AI. Dla wielbicieli romantyzmu, angielskiej poezji oraz/lub samego Johna Keatsa, wartością dodaną będzie na pewno tak intensywna jego obecność w powieści. Simmons nie ograniczył się do subtelnych aluzji, wplótł bowiem nie tylko liczne fragmenty wierszy zmarłego na gruźlicę, docenionego po śmierci autora Hyperiona i Endymiona, ale też oparł część fabuły na fragmentach jego życia. Nie obeszło się też bez jakże często wykorzystywanego w literaturze Drugiego przyjścia Yeatsa („I cóż za bestia, której czas wreszcie powraca, Pełznie w stronę Betlejem, by tam się narodzić?”). Współabsolwenci filologii angielskiej poczują się jak w domu.
Mam nadzieję, że Upadek Hyperiona nie zwiódł mnie na manowce i chaosu w pisanie me zbyt wiele się nie wkradło. Jeśli tak, to niech niniejsze podsumowanie za wykładnię mego rozkminiania posłuży. Otóż, według mnie Danowi Simmonsowi udała się sztuka niezwykła: napisał powieść, która jest w stanie stanąć w porównawcze szranki z tak przeze mnie wielbionym Hyperionem i wychodzi z tego starcia nieco poobijana, ale bez nokautu. Wielość wątków, zwroty akcji i bogata warstwa filozoficzna czynią z niej świetny kawałek science-fiction.
Upadek Hyperiona nastąpił i tu:
– […] Szkoda, że nie dysponujemy techniką, która pozwoliłaby nam walczyć z Bogiem jak równy z równym – powiedział. Jego ściszony głos zdradzał napięcie.
– Osaczyć go w jego legowisku. Odgryźć się za wszystkie niesprawiedliwości, jakimi doświadczał ludzkość. Zaproponować mu, że albo odrzuci tę swoją zarozumiałą arogancję, albo zostanie strącony do piekła.
Agnes
Przeczytam. Osiem lat temu przeczytałam „Hyperiona”, więc i na to przyjdzie kiedyś czas.
pozeracz
Ha! Czyli wychodzi, o dziwo, że większości bliżej do mnie i mało kto czyta „Upadek…” zaraz po „Hyperionie”.
Ambrose
Narobiłeś mi ochoty, by wreszcie zmierzyć się z całym cyklem (zarówno „Hyperionem” jak i „Endymionem”) – bardzo ciekawią mnie te nawiązania do Keatsa. Trzeba powoli zacząć rozglądać się za książkami w celu ich nabycia 🙂
pozeracz
Rozglądaj się rozglądaj. MAG ma zresztą wysoce atrakcyjne wydania.