We wstępach na tym blogu wspominałem na pewno kilka razy o tym, że recenzowana książka bardzo długo pozostawała blisko szczytu mej listy „do przeczytania”. Jednak chyba nie zdarzyło mi się jeszcze tak napisać o wydawnictwie, a właśnie tak było w przypadku Wiatru od Morza. Czytałem pozytywne recenzje, czytałem o nowościach, a w końcu kupiłem sobie nawet pakiet ArtRage. Było to na początku zeszłego roku, a po Utracony dar słonej krwi sięgnąłem dopiero teraz. I mogę sobie pluć w brodę, że zrobiłem to tak późno.
Opowiadania MacLeoda skupiają się na Nowej Szkocji i Nowej Fundlandii, zamieszkałych przez potomków imigrantów z Szkocji i Irlandii. Żywoty parających się rybołówstwem czy górnictwem prostych ludzi są Kanadyjczykowi dobrze znane, gdyż jego rodzina przywędrowała na Cape Breton pod koniec osiemnastego wieku i od tamtego czasu przewędrowała część kraju w poszukiwaniu ziemi, pracy i swojego miejsca. Pierwszym językiem jego rodziców był gaelicki, jego ojciec pracował w kopalni w Edmonton, a do rodzinnego domu (zbudowanego w 1860 roku) rodzina powróciła, gdy miał dziesięć lat. Pokazuje powroty, ucieczki i trwanie.
Jednym z głównych motywów opowiadań Alistair MacLeod zawartych w zbiorze Utracony dar słonej krwi jest nieuchronność zmiany i postawy wobec niej. Kanadyjskie wyspy, które są podstawowym miejsce akcji tych tekstów, to miejsca dość odludne, lecz autor pokazuje, że im tam nie da się w pełni oprzeć pędowi świata. Dociera on tam z opóźnieniem, ale uniknąć się go nie da. Młodzi starają się uciec, kopalnie są zamykane, a na połów wypływa coraz mniej łodzi. Jednocześnie podkreśla on moc takich miejsc i to, że nie da się do końca wyzbyć ich z siebie, co widać po najmłodszym pokoleniu. Widać to zwłaszcza w Bezmiarze ciemności, w którym to protagonista opisuje wyczekiwany przez siebie dzień wyzwolenia, urodzin przenoszących go w niezależną dorosłość. Jednak szybko okazuje się, że ucieczka od rodzinnego brzemienia nie jest taka prosta, a i setki kilometrów nie uwolnią od tego, co przez lata w człowieka wrosło. Może nawet okazać się, że i surowe życie w wielodzietnej rodzinie może w młodym mężczyźnie dumę wzbudzić.
Siłą opowiadań Kanadyjczyka jest też różnorodność postaci, a co za tym idzie i perspektyw. We wspomnianych Bezmiarze ciemności narratorem jest młody mężczyzna opuszczający wyspę, w Drodze do Rankin’s Point optyka powracającego do domu dorosłego faceta zostaje zderzona z losem dobiegającej końca życia kobiety, która mimo wszelkich przeciwności trzyma się swego skrawka ziemi. Jest też opowieść o wielodzietnej rodzinie wychowywanej bez ojca, o surowym pięknie przyrody i niezwykłej sile charakteru. Na jesieni to z kolei widziany oczami czternastolatka obraz powolnego rozpadu rodzinnego dobrobytu. Decyzja o sprzedaniu starego konia staje się bodźcem, który nie tylko ogniskuje niedolę, ale też potęguje rozpacz. Jednocześnie warto zaznaczyć, że teksty MacLeoda nie są monotematyczne – zawsze da się w nich doszukać czegoś jeszcze, kolejnego spojrzenia, innego motywu, zderzenia losów.
Elementem spinającym powyższe elementy i jednocześnie wynoszącym Utracony dar słonej krwi jest język. Może to zabrzmieć nazbyt prostolinijnie i banalnie, ale MacLeod po prostu pięknie pisze. Przede wszystkim chodzi tu o opisy oraz przenikliwością ukazywania prawd życiowych. W tych pierwszych dominuje przyroda, której surowość jest opisywana z kunsztem i dozą sentymentu, lecz i przy innych elementach świata przedstawionego nie traci tego uroku. Takie fragmenty potrafią być u Kanadyjczyka dość długie, ale nie nużą nie trochę, wręcz przeciwnie. Te deskrypcje są wysoce sugestywne i skutecznie przenoszą czytelnika w te spartańsko poetyckie miejsca. Autor ma też dar to ubierania w proste słowa czegoś, co Anglosasi zwą „the human condition” (a co po polsku nieco koślawo zwie się kondycją człowieczą). Nieco górnolotnie byłoby to nazwać istotą człowieczeństwa, ale momentami byłoby to uzasadnione. I za to wszystko wielkie brawa dla Michała Alenowicza, którego przekład tak porywa.
Jak we wstępie stoi napisane: szkoda, że tak późno sięgnąłem po Utracony dar słonej krwi. Opowiadania Alistaira MacLeoda to świetna proza, która w sugestywny sposób żywot kilku pokoleń mieszkańców Nowej Szkocji i Nowej Fundlandii. Wszystko to ubrane w kunsztowne opisy ukazujące czytelnikowi piękno miejsc opisywanych przez autora i celność jego obserwacji. Teraz wiem, że warto dać poszumieć Wiatrowi od Morza.
Utracony dar słonej krwi zaszumiał też tu:
Babcia wciąż tańczy i kołysze się z niewymuszonym wdziękiem. Musi przetrwać ten dzień. “Jeśli wytrzymam jeszcze chwilę, wygram” – zdają się mówić jej oczy. “Nie dam się pokonać”. Wyobrażam sobie ją w wieku dwudziestu sześciu lat, ciężarną, otoczoną łkającymi maluchami, jak ciągnie do domu zamarznięte zwłoki męża ułożone na dziecięcych sankach. Być może wtedy mówiła to samo. Nie potrafię nawet wyobrazić sobie, ile razy musiała powtarzać te słowa w ciągu siedemdziesięciu lat dzielących obie chwile.
awita
„Utracony dar słonej krwi” to najlepszy zbiór opowiadań, jaki przeczytałam w ostatnim czasie. Piękna proza – język poetycki, liryczny, delikatny, ale i realistyczny, dosadny. Bardzo chwytają za serce, wzruszają, te zwłaszcza, które mówią o osamotnieniu pozostających na wyspach starych ludzi, ale i o więzi międzypokoleniowej. Ostatnie opowiadanie o babci, która nie chce opuścić swojego miejsca na świecie i o wnuku, który ją odwiedza – po prostu genialne, niezapomniane.
pozeracz
Tak, to ostatnie chyba najmocniej zapada w pamięć. Choć pamiętnych scen jest wiele, i postaci, i momentów, i w ogóle. Bardzo dobry zbiór.
tanayah
Lepiej późno, niż później! 😉 Nie wiem, cóż tam jeszcze zakupiłeś w pakiecie, ale spod szyldu Wiatru od morza najbardziej polecam Michaela Crummeya.
pozeracz
No tak… Z książkami to ten ból, że zawsze jakaś wartościowa będzie „późno”. Choć może to i dobrze, bo przecież słabo by było, gdyby wszystkie świetne przeczytać od razu…
Ambrose
Ha, jeżeli chodzi o moje relacje z wydawnictwem Wiatr od morza, to są one bardzo bliskie Twoim. To znaczy, ja także od dłuższego czasu mam tę oficynę na oku, co rusz natykam się na pozytywne recenzje ich publikacji, ale jakoś tak wyszło, że po żadną ich książkę jeszcze nie sięgnąłem. Trzeba to będzie zmienić, tym bardziej, że jeśli dobrze kojarzę, to moja mama zaopatrzyła się w jeden z ich tytułów – przy najbliższych odwiedzinach będę musiał zajrzeć do jej biblioteczki 😉
A co do klimatu, to coś czuję, że to będzie proza pokroju dzieł Francisco Coloane, czyli niemal namacalne obcowanie z przyrodą.
pozeracz
Przepraszam najmocniej za filtr antyspamowy na moim blogu i za niedostatecznie regularne sprawdzanie folderu ze spamem. Zupełnie jednak nie rozumiem, czemu akurat ten komentarz filtr postanowił wywalić, a poniższy przepuścił. Coś mu nie styka.
Ambrose
Ha, spoko, nic się nie stało, chociaż przyznaję, że musiałem się trochę napocić przy próbie odtworzenia komentarza – myślałem, że może pojawił się jakiś błąd z siecią w trakcie wysyłania 😉
Ambrose
Ha, moje relacje z wydawnictwem Wiatr od Morza układają się wg bardzo podobnego schematu. To znaczy od dawna obiecuję sobie sięgnąć po jakąś jego książkę, ale jak na razie zamiaru nie jestem w stanie przekuć w czyn. Będę musiał to zmienić, tym bardziej, że jeśli dobrze kojarzę, to moja mama nabyła coś z oferty tej oficyny.
A ta pewna surowość i klimatyczność prozy MacLeoda mocno kojarzy mi się z cenioną przeze mnie twórczością Francisco Coloane.