Zdradzę Wam pewien drobny sekret z pożeraczowego zaplecza blogowego: bardzo rzadko przyjmuję egzemplarze do recenzji prosto od autorów/ek. Główny powód jest taki, że najczęściej taki kontakt oznacza marność wysiłków marketingowych wydawnictwa (czyt. zwalenie go na twórcę) albo jakąś formę self-publishingu, na który to mam alergię. Tym razem jednak osoba autora i fabularna zajawka przebiły mury mych obaw i tak oto objawiła się tu Wieloraka emergencja.
Na pokładzie międzygwiezdnego statku naukowo-osadniczego Enemaos dochodzi do niezwykłego incydentu — niektóre jego pokłady zalane zostają wodą z nieznanego źródła. W dodatku przedwcześnie wybudzona część załogi by przetrwać zakłada osadę w technicznych kazamatach okrętu. Władzę szybko przejmuje najsilniejszy, który jednak chcę poznać przyczynę tajemniczej powodzi. W tym celu wybudza naukowca i przydziela mu zadanie, które doprowadzi do w nieznane rejony uśpionych, ciemnych sekcji statku. Na swej drodze napotka wartościowych sojuszników i kosmiczno-intrygujące zagwozdki.
Pozwolę sobie zacząć nie tylko pierwszoosobowo, ale i negatywnie. Zacznę od marudzenia, gdyż chcę zakończyć pozytywami, ponieważ — i chcę to podkreślić od razu — według mnie Wieloraka emergencja to książka uwagi i czasu poświęcania warta. W dodatku większość mych zastrzeżeń mogłaby (a może i wręcz powinna była) zostać rozwiązana poprzez zastosowanie przebiegłego posunięcia: lepszej redakcji. Pierwszym dowodem na mą tezę jest… pierwsza ćwiartka powieści. Niby czytelnik poznaje postaci i dowiaduje się niemało o miejscu i okolicznościach akcji, ale gdyby skupić się na wydarzeniach kluczowych, więcej pokazywać mimochodem (show, don’t tell) to narracja tylko by na tym zyskała. Akcja tak naprawdę zaczyna się zawiązywać dopiero po tych około stu pięćdziesięciu stronach. W drugiej połowie natomiast autor nieco przesadził z filozoficznymi i naukowymi ekspozycjami dialogowymi. Nie można im odmówić wartości intelektualnej, ale spore ich natężenie w takiej formie prowadzi do znużenia i ogranicza swobodę interpretacyjną. Rozumiem, że hard science fiction rządzi się swoimi prawami i powinno do mózgowych zwojów przegrzewania prowadzić, ale dałoby się to osiągnąć w formie bardziej strawnej literacko. Nie do końca sprawdzają się też retrospektywne przerywniki — co prawda pokazują, jak Alan trafił na Enemaosa i w dodatku mają największy ładunek emocjonalny, ale do głównego wątku fabularnego nie wnoszą nic.
Nieco bardziej namacalne (choć po części też subiektywne) są koślawości stylistyczne, które zresztą zdają się występować dużo częściej na samym początku powieści. Przyznam szczerze, że po pierwszych kilku stronach miałem ochotę książkę odłożyć, tak mocno mi zgrzytało. Później jest znacznie lepiej i da się nawet znaleźć wyrywki poruszające, ale i tak trafiają się kwiatki w stylu: „Zanurzyli się w kolejne pudełka”. Niecnie skorzystam z zahaczenia o warstwę językową, by przejść do chwalenia. Nieco paradoksalnie na komplementy zasługują fragmenty eksploracyjno-przygodowe. Te ustępy charakteryzują się bowiem odpowiednio budowanym napięciem i dobrze stopniowanymi odsłonięciami fragmentów głównej zagadki, więc po rozwlekłym wstępie czytelnik tym bardziej wsiąka (mimo pewnej ich schematyczności). Całkiem nieźle napisane są i same postaci oraz interakcje pomiędzy nimi. Na uwagę zasługuje też fakt, że główny bohater jest osobą w wieku zaawansowanym (choć przyszłościowo-technicznie w miarę sprawną fizycznie), co w tym gatunku aż tak często się nie zdarza.
Wcześniej w tekście padł termin hard science fiction i Wieloraka emergencja tak właśnie jest określana przez wydawcę (i chyba autora), ale chciałbym zgłosić tu częściowe veto. Owszem, elementy charakterystyczne dla tego (pod)gatunku są tu obecne, naukowa jest istota głównej zagwozdki, ale ciężar fabularny zdaje się leżeć po stronie przygodowej. Nie ma w tym nic złego i aspekt ten wypada (jak wspominałem wcześniej) całkiem dobrze, ale niektórzy mogą się delikatnie rozczarować. Nie oznacza to też, że coś z tą warstwą naukową jest nie tak — od początku da się wyczuć, że autor doskonale zna się na temacie, a i sama idea wielorakiej emergencji intrygującą jest. Ciekawie (mimo przedialogizowanej formy) wypadają też dyskusje dotyczące wolnej woli. Na koniec jeszcze kluczowa uwaga subiektywna — mimo wszystkich tych wspomnianych braków całość mnie wciągnęła, a na koniec satysfakcja przeważała nad rozczarowaniem.
Może zaleci to nieco banałem, ale Wieloraka emergencja to debiut przede wszystkim obiecujący. Wymieniłem tu braków niemało, ale podtrzymuję swe zdanie z początku tekstu: większość z nich dałoby się wyeliminować przy bardziej surowej pracy redaktorskiej. Odchudzenie sekwencji otwierających i odstąpienie od natłoku dialogowego w drugiej połowie ułatwiłyby czytelnikom obcowanie z niezłą warstwą przygodową oraz solidnie-intrygującą naukową. Liczę, że Michał Remiszewski nie skończy przygody powieściowej na debiucie i doszlifuje warsztat pod czujnym okiem, bo potencjał w nim spory zdaje się drzemać.
PS A osobom szukającym science fiction w wydaniu truly hard, polecam Trylogię marsjańską Kima Stanleya Robinsona.
Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję
Wieloraka emergencja objawiła się i tam:
Według kompatybilizmu, wolna wola to działanie bez przymusu. Możliwość postąpienia inaczej oznaczałaby więc, że teoretycznie mogłabyś zrobić coś innego, jeśli nikt nie przymuszałby cię do żadnej konkretnej decyzji. To, że wszystko jest zdeterminowana i tak naprawdę nie da się zdecydować inaczej niż się zdecydowało, nie ma — zgodnie z tą definicją wolnej woli — znaczenia.
Dodaj komentarz