Wydawnictwo słowo/obraz terytoria to doskonały przykład wydawnictwa po przejściach – romans z politykiem, upadłość i trzymanie się ambitnego repertuaru. Choć tak w zasadzie to każde wydawnictwo musi sobie radzić z traumą polskiego czytelnictwa i rynku wydawniczego. Z tym wydawnictwem jednak nie miałem dotąd styczności, choć ich książki nie raz i nie dwa przemykały po moich polach zainteresowań. Jednak Wte i wewte wskoczyło na listę „koniecznie do przeczytania” już w momencie publikacji w Dwutygodniku wywiadu z Marcinem Wróblem. Może to li tylko moje skrzywienie, ale o tłumaczeniach nigdy za wiele.
Wte i wewte to zbiór osiemnastu rozmów z tłumaczami opatrzony wstępem przez Jerzego Jarniewicza. Linkowany w poprzednim zdaniu i wcześniej na Facebooku wstęp w ciekawy sposób wiąże wyzwalanie się przekładu z kieratu zastępczości z wypychaniem patriarchalnego języka z dyskusji o przekładzie. Zdaję sobie sprawę, że „kategoria płci” i „patriarchat” zadziałają na wielu niczym na byka płachta, ale do mnie argumenty trafiły. Od razu we wstępnie szlag trafia też mit o tym, że tłumaczenie może być albo wierne, albo piękne – zresztą w samych wywiadach to twierdzenie też bywa krytykowane. Rozmowy te to zaś James Joyce, Astrid Lindgren, Terry Pratchett, J.R.R. Tolkien, Skandynawia, Chiny, opłacalność, warsztat, szmira i wiele innych. Głosów wiele i do tego nie zawsze zgodnych, ale ciekawych wielce.
Tak w zasadzie to ma własna blogowa kategoryzacja kłamie: ten tekst nie jest recenzją. Trudno bowiem zrecenzować taki zbiór rozmów w więcej niż kilku zdaniach. Podzielę się więc od razu swoimi nieco bardziej formalnymi spostrzeżeniami na początku, a potem wspomnę o kilku tematach i wątkach, które mnie zainteresowały szczególnie. Na początek warto uczciwie i otwarcie zaznaczyć, że większość wywiadów dostępna jest na stronie Dwutygodnika, więc jeśli moje ględzenie Was nie przekona, możecie zaczerpnąć próbek u źródła. Choć ładna okładka i nieco większy niż standardowy format (154×240 mm) sprawiły, że czytało mi się bardzo dobrze na papierze. Nawet ta część pozwala poznać jedną z głównych zalet tego zbioru, czyli jego różnorodność – gatunkową, tematyczną i kulturową. Od Astrid Lindgren i śmierci w książkach do dzieci, przez ponowne tłumaczenie Ulissesa po wykoślawienie postrzegania Hansa Christiana Andersena i banalność literatury Alice Munro. Tłumaczki i tłumacze to indywidua zróżnicowane, więc czasem przyjdzie z poglądami się nie zgodzić, ale to jeden z uroków Wte i wewte. A do tego sporo o warsztacie, motywacjach i podejściach do tłumaczenia – napisałbym, że to zainteresuje nielicznych, ale to chyba właśnie Ci nielicznie po ten tom sięgną.
Nie ma co się dziwić, że jednym z głównych tematów jest rola i dola tłumacza. Rozmówcy zgadzają się z tym, że tłumacz nadal pozostaje raczej w tle całego książkowego zamieszania i choć nagrody dla tłumaczy to pozytywna inicjatywa, to z kolei wydawnictwa zdają się traktować ich coraz gorzej. Zmartwienie budzi też oszczędzanie na redaktora i fakt, że po prostu zaczyna ich brakować. Nie ma pełnej zgody w temacie możliwości utrzymania się z tłumaczenia, ale za to często wraca stwierdzenie, że tłumaczenie to zajęcie dla wytrwałych pasjonatów (i paranoików). Praca z tekstem wymaga uwagi, nieufności, a czasem zakładania osobnych folderów dla katalońskich spodni, co było konieczne przy tłumaczeniu Jaume Cabré. Ciekawe były za to rozbieżności w podejściu do tzw. szmiry. Z jednej strony padały prośby o to, by się takiej zarobkowej pracy nie wstydzić i zapewnienia, że nawet przy masowych czytadłach można się czegoś wartościowego nauczyć, a z drugiej czuć było niechęć do takich zleceń. Mi zaś osobiście wydaje się, że niektórzy mogą sobie pozwolić na tłumaczenie wyłącznie z pasji, a inni jednak zmuszeni są dopełniać budżet takimi fuchami.
Innym ważnym motywem jest kwestia prerogatyw tłumacza w zakresie interakcji z tekstem źródłowym. Wraca problem błędów w oryginale, dopuszczalnych ingerencji w strukturę tekstu oraz dopuszczalności odstępstw. Więcej niż raz wspominana jest kwestia ponownych tłumaczeń klasyków – tłumaczki i tłumacze cieszą się na takie inicjatywy (nowa interpretacja, poprawione wpadki, uwspółcześnienie), choć czasem okazuje się, że najpiękniej wypada tłumaczenie dawne (Boy-Żeleński… i wszystko jasne). Problematycznym kąskiem jest tu… Kubuś Puchatek. Z jednej strony tłumaczenie autorstwa Ireny Tuwim doceniane jest za urok i stworzenie własnego tekstu, ale z drugiej wskazywane jest za przykład takiego, które zdecydowanie zbyt daleko odchodzi od autorskich intencji. Jeśli zaś chodzi o pytania warsztatowe, to zdziwiło mnie początkowo, że preferowaną strategią zdaje się być nieczytanie książki przed przystąpieniem do jej tłumaczenia. Tłumaczenie i tak wymaga czytania, a takie podejście pozwala zachować dynamikę i zainteresowanie tekstem, a w dodatku podtrzymuje niepewność. Ta ostatnia jest zaś ważna, by nie dać się zwieść wierzchniej warstwie tekstu i dostrzec podteksty, ironię, odwołania i tym podobne. Nieocenione jest też oczytanie, ale to już oczywista oczywistość.
Skupiłem się tu na swych skrzywionych obserwacjach, ale treści nie zabraknie i dla osób mniej zafiksowanych na punkcie tłumaczeń. Zresztą najważniejszą zaletą Wte i wewte jest wyciągnięcie tłumaczek i tłumaczy na wierzch. Im się co prawda dobrze tłumaczy w ciszy i spokoju, ale odrobina uznania i wyświecznikowania na pewno im nie zaszkodzi. Ja zaś do listy „do przeczytania” dodałem nie tylko kilka tytułów wyciągniętych z wywiadów, ale i dwa poprzednie tomy serii współtworzonej przez Dwutygodnik i słowo/obraz terytoria.
Serdecznie dziękuję wydawnictwu słowo/obraz terytoria oraz Instytutowi Kultury Miejskiej za przesłanie egzemplarza do recenzji.
Wszyscy potrzebujemy czasem odrobiny uznania, żeby nie stracić wiary w sens tego, co robimy, i takie jego oficjalne przejawy są chyba równie potrzebne, jak akceptacja ze strony czytelników czy tak zwanego środowiska. Nigdy jednak nie warto się z tego powodu nadymać, nawet powietrzem tłoczonym przez całą półkę Nobli, orderów i dyplomów. Grunt to robić swoje konsekwentnie, ale i z pokorą.
[Maciej Świerkocki]
Ambrose
Praca tłumacza to bardzo trudne zajęcie – związany z nim trud zacząłem doceniać w momencie, kiedy znacząco wzrosła czytana przeze mnie liczba książek. Dobry przekład wymaga na ogół bardzo dobrej znajomości kontekstu kulturowego, w jakim powstaje dzieło, nierzadkie jest dokształcanie się z wielu różnorakich dziedzin. Ponadto trzeba bardzo dobrze władać językiem ojczystym i „czuć” pisany tekst, a to też nie jest taka oczywista sprawa 🙂
pozeracz
Z tym „czuciem” trafiłeś w sedno. Nie napisałem o tym, ale akurat czucie tekstu, znalezienie rytmu oryginału to wątek, który powracał w bardzo wielu wywiadach. Odniosłem wrażenie, że to jedna z najważniejszych składowych bardzo dobrego przekładu. Poprawny tego nie wymaga, ale świetny bez tego się nie obejdzie.
FatalneSkutkiLektur
Ha, a ja tylko się odezwę z przyznaniem do winy, że stos książek zakupiłam tylko i wyłącznie z okazji metki słowo/obraz terytoria. W co bardziej kompulsywnych momentach życia mam plan zdobyć od nich wszyyyyystko 😉
pozeracz
Ofertę mają bardzo ciekawą i ambitną – życzę im, żeby skutecznie i bez kompromisów utrzymywali się na rynku.