W wywiadach i wpisach z pewną regularnością powraca temat branży wydawniczej. Różne bywają zdania, różne okazje, różne podejścia, ale ogólny wydźwięk częściej skręca w pesymistyczne strony. Co ciekawe: ostrożnie optymistyczne pozostają osoby, które w tej branży rzeczywiście siedzą. Moje rozmowy z Wojciechem Sedeńko czy Tomaszem Kołodziejczakiem nie były wcale pełne narzekania czy czarnowidztwa, a raczej realizmu czy wręcz ostrożnego optymizmu. Fantastyka jednak rządzi się swoimi prawami, a ma ciekawość wykracza poza nią, więc postanowiłem skorzystać z okazji i poprosić o rozmowę Anitę Musioł, założycielkę młodziutkiego wydawnictwa Pauza.
Założycielka to branżowy weteran – ma za sobą pracę, między innymi, dla Empiku, Egmont Polska, Świata Książki czy też Grupy Wydawniczej Foksal. W jej karierze nie zabrakło stanowisk dyrektorskich, lecz niedawno postanowiła przejść na swoje. Wydawnictwo Pauza ma być przedsięwzięciem kameralnym, które będzie się skupiać na zagranicznej prozie literackiej. Po pozostałe szczegóły, informacje i zapowiedzi zapraszam już do samej rozmowy.
Na początek zadam pytanie najbardziej oczywiste: skąd pomysł na własne wydawnictwo? Po serii ważnych czy wręcz kierowniczych stanowisk w różnych zakątkach światka wydawniczego wydaje się to krokiem dość ryzykownym. Zwłaszcza w obecnych warunkach.
Stanowiska były wręcz dyrektorskie /śmiech/, nie tylko kierownicze i ważne. Pracowałam po obu stronach książkowej barykady – zarówno w wydawnictwach, jak i w dwóch kluczowych dla rynku książki sieciach handlowych, EMPiKu i Matrasie (wtedy ten drugi działał jeszcze w miarę sprawnie). Podczas tych osiemnastu lat pracy wiele się nauczyłam i przeszłam dobrą szkołę życia.
Mam już – albo dopiero (!) – 44 lata i przyszedł czas, kiedy własne wydawnictwo to najlepszy pomysł na dalsze życie zawodowe. Książki to moja pasja, na nich znam się najlepiej. Pracując w dużych firmach, zawsze marzyłam o tym, żeby samodzielnie podejmować wybory i decyzje wydawnicze, kształtować profil wydawnictwa i odpowiadać za wydawane książki od początku do końca.
Oczywiście, praca nad książką w każdym, nawet najmniejszym wydawnictwie, jest w pewnym stopniu pracą zespołową; teraz sama prowadzę wydawnictwo, ale współpracuję ze wspaniałymi freelancerami: tłumaczami, redaktorami, korektorami, grafikami. Jednak to ja podejmuje kluczowe decyzje, osobiście czytam i wybieram tytuły do planu wydawniczego, sama wymyśliłam nazwę wydawnictwa i kształt logo… to ogromna swoboda i frajda. Po raz pierwszy tworzę coś swojego, buduję od podstaw.
Czy to ryzyko? Oczywiście, z każdym nowym przedsięwzięciem wiąże się ryzyko. Bezpieczniej jest pracować u kogoś, bo chociaż zawsze można tę pracę z jakiegoś powodu stracić, nie odpowiada się swoim majątkiem, w przypadku porażki nie traci własnych oszczędności. Rynek książki jest trudny i od znajomych z branży słyszę właściwie tylko słowa podziwu, ale w dwóch różnych formach – dzielą się na gratulacje dotyczące mojej odwagi oraz wyrazy wątpliwości, czy nie zwariowałam 🙂 Chyba tylko znajomi spoza rynku mówią „ale fajnie, zaraz będą sukcesy, zaczniesz zarabiać”… Osoby znające branżę wiedzą, że nie jest tak prosto, że terminy płatności są długie, a rynek jest trudny i bywa nieprzewidywalny. Nie zmienia to faktu, że poza książkami to czytelników kocham najbardziej, właściwie prywatnie przyjaźnię się wyłącznie z osobami, które czytają, obracam się zawodowo i towarzysko tylko wśród czytających, to oni są najciekawszymi rozmówcami i towarzyszami codzienności. Dlatego wierzę w to, co robię, i w słuszność podjętej kilka miesięcy temu decyzji.
Rozumiem radość z tworzenia czegoś swojego. Co prawda do projektowania graficznego nie mam zupełnie talentu, ale tworzenie strony bloga też dało mi nieco radości. No i podobają mi się te słowa o czytelnikach. Zresztą przecież książki bez czytelników byłyby martwe i vice versa.
Teraz zaś pytanie mało czytelnicze, ale chyba ważne dla wydawnictwa zaczynającego działalność: jaką masz receptę na sukces? Dlaczego Wydawnictwu Pauza się uda?
Jak już wspomniałam, zakładałam Wydawnictwo Pauza z myślą o czytelnikach i wierzę, że osiągnę sukces, jeśli właśnie do nich dotrę. W Polsce ukazuje się tyle książek, że dotarcie do odbiorców to duże wyzwanie, ale tylko pozornie wybór lektur jest ogromny. Dla osób ceniących dobrą prozę i porządnie przygotowane książki (mam na myśli wysoką jakość tłumaczenia, redakcji, ładną oprawę graficzną) wybór nie jest tak szeroki, jak mogłoby się wydawać. Myślę, że czytelnicy docenią wysiłek, który wkładam w dobór tytułów i przygotowanie moich książek.
Czego więc mogą się spodziewać czytelnicy po Pauzie w najbliższym czasie?
Na 2018 rok mam zaplanowane cztery książki, które są w przygotowaniu. Pierwsza idzie do druku za miesiąc, ukaże się w połowie stycznia – to wspaniała Legenda o samobójstwie Davida Vanna, powieść składająca się z kilku opowiadań i noweli, które należy czytać po kolei i jako całość. Druga, planowana na luty, to Pierwszy bandzior Mirandy July, wszechstronnej i ekscentrycznej artystki, reżyserki, aktorki, pisarki.
Kolejne książki to debiut pewnego Amerykanina o tytule One of the Boys; książka, która zachwyciła mnie od pierwszej chwili. Nie mamy jeszcze polskiego tytułu, głowimy się nad nim wspólnie z tłumaczką, Miłką Jankowską. Czwarta to Tirza, świetna powieść Arnona Grunberga, uznanego za guru niderlandzkiej literatury współczesnej. Chociaż główna akcja toczy się w Holandii, książka jest bardzo uniwersalna, mówi nam dużo o współczesnym świecie, o naszym społeczeństwie, o problemach tzw. „pierwszego świata”.
Do Legendy o samobójstwie już zostałem przekonany i mogę zdradzić, że recenzja znajdzie się na blogu. A Pierwszy bandzior po streszczeniu zapowiada się niezwykle ciekawie. Innymi słowy – ja nie mam wątpliwości, co do potencjału Twojej oferty.
Z osobistej ciekawości zapytam – jak wyglądał dobór tłumaczek i tłumaczy do pierwszych projektów?
Na dobór współpracowników zawsze składa się kilka elementów – między innymi doświadczenie własne lub innych, którym się ufa, we współpracy z daną osobą, tzw. „portfolio” projektów współpracownika (czyli np. inne książki, nad którymi dany tłumacz pracował), czasem osobiste znajomości i sympatie oraz dostępność. Te wszystkie czynniki muszą przemawiać na rzecz wyboru danej osoby do pracy nad konkretną książką.
Ale wybór właściwej osoby to przecież nie wszystko – współpracownik musi nam też zaufać. Tak się złożyło, że chociaż kilku z moich współpracowników nie znałam osobiście, wszyscy zaufali mi, co bardzo doceniam i za co im wielokrotnie dziękowałam. Oczywiście, zakładając wydawnictwo po tylu latach pracy w branży wydawniczej, mam wiele kontaktów i pewne doświadczenie (nasz „światek” jest mały), ale nadal pozostaję właścicielką małego, nowego wydawnictwa, której trzeba zaufać. Nie stoi za mną żadna wielka korporacja ani jej pieniądze. Z każdą z nowych osób, które poznałam na tej nowej drodze łączy mnie pewien zbieg okoliczności, polecenie, anegdota, dobre słowo zasłyszane przez przypadek.
Ale od początku współpracuję też z osobami, które znam od dawna; na przykład artystą, który według mojego pomysłu stworzył logo Pauzy, z grafikiem, który stworzył projekt graficzny do środków moich książek czy z twórcą okładek pierwszych dwóch książek. Ceniłam sobie wieloletnią współpracę z nimi i do nich się zgłosiłam, kiedy rozpoczęłam pracę nad założeniem wydawnictwa i nad książkami.
Zaufanie rzeczywiście jest tu rzeczą ważną. Zwłaszcza, gdy słyszy się często i gęsto o finansowych zaległościach i innych nieprzyjemnościach. Ciekaw jestem jednak tych zbiegów i anegdot. Podzielisz się jakąś z nich?
Zbieg okoliczności z drugą książką był na przykład taki, że poszłam na spotkanie z turecką pisarką Ece Temelkuran na Big Booku. Usiadałam z przodu, czego zazwyczaj nie robię, bo nie było miejsc z tyłu. Wcześniej poznałam Kamę Buchalską, wydawczynię Ece (redaktorkę naczelną Książkowych Klimatów), ale spotkałyśmy się dosłownie raz, rozmawiałyśmy o wydawaniu książek, ale była to luźna rozmowa o tym, jak to jest być małym wydawcą.
Mniej więcej w tym samym czasie kupiłam prawa do wydania Pierwszego bandziora Mirandy July i szukałam tłumacza czy tłumaczki – wszyscy byli zajęci, zaczynały się wakacje. Jedyna osoba, która chciała się podjąć tej pracy narzekała, że wakacje, że jest zajęta, że musiałaby zmienić plany, że krótki termin, aż w końcu podała astronomicznie wysoką, zaporową stawkę – może nie chciała odmawiać, wolała, żebym to ja zrezygnowała ze współpracy. Nie byłam w stanie sprostać jej oczekiwaniom finansowym, a czasu było coraz mniej, lista dostępnych tłumaczy była coraz krótsza.
Wracając do tego dnia: poszłam na spotkanie z Ece. Autorkę tłumaczył mąż Kamy, Łukasz Buchalski, którego wtedy właśnie poznałam. Nie wiedziałam, że tłumaczył też książkę Ece. Sama jestem tłumaczką z wykształcenia, chociaż od lat nie pracuję w zawodzie. Kiedyś zajmowałam się tłumaczeniami ustnymi i wiem, jaka to ciężka praca. Wiem, że nawet osoba dobrze znająca język często gubi się, myli. Słuchałam Łukasza i podziwiałam, jak dobrze tłumaczył Ece – wychwytywał slang, niuanse, potrafił oddać rejestr wypowiedzi, z czym też często bywa słabo u tłumaczy, nawet tych najlepszych.
Po spotkaniu przyszło olśnienie: może Łukasz mógłby przetłumaczyć Mirandę, a Kama, która świetne redaguje teksty, książkę zredagować? Nie wiedziałam, czy się zgodzą, czy będą mieli czas i czy będą w ogóle taką współpracą zainteresowani. Proszę pamiętać, że w pewnym stopniu nadal „myślę korporacją”, a przecież uczestniczenie w wydaniu i dbałość o jakość książki innego wydawcy może być postrzegane jako złamanie zakazu konkurencji. Będąc dyrektorem wydawniczym W.A.B.u, nie wyobrażałam sobie wykonywania pracy na rzecz innego wydawnictwa. Przez chwilę pomyślałam, że Kama może nie chcieć ze mną współpracować, skoro prowadzi Książkowe Klimaty.
Okazało się, że oboje zgodzili się na tę współpracę – chyba w świecie małych wydawców jednak jest inne postrzeganie konkurencyjności, a inne pomagania sobie nawzajem i współpracy /śmiech/. Codziennie uczę się nowego myślenia. W każdym razie tak właśnie zaczęła się nasza współpraca i znajomość. Tandem małżeński sprawdził się w przypadku tej książki, teraz rozmawiamy z Kamą o dalszej współpracy redakcyjnej przy kolejnej książce na 2018 rok, a kiedy zdecyduję się wydać opowiadania Mirandy, zaproponuję Państwu Buchalskim pracę nad nimi i może się znowu zgodzą.
Bardzo budująca ta historia. Cieszy to niezmiernie, że między mniejszymi wydawnictwami mogą panować tak przyjacielskie stosunki. A skoro już zeszło na ten temat, to zapytam: jakie są Twoje ulubione wydawnictwa nadwiślańskie? A może masz jakieś wzory z państw innych?
Bardzo cenię małe polskie wydawnictwa, które powstały „z niczego” i to z nich biorę przykład. Najbardziej cenię Marginesy, ale znam też historie Karakteru, Książkowych Klimatów właśnie, Czarnego.
Z wydawnictw zagranicznych na pewno holenderska oficyna De Bezige Bij, szwedzki Brombergs, brytyjski 4th Estate, FSG z Nowego Jorku. Lubię też wielkie korporacje z ludzką twarzą – w jednej z nich miałam okazję pracować i bardzo ceniłam ten czas i wszystko, czego się nauczyłam. Te firmy to wielkie międzynarodowe grupy medialne Egmont i Bonnier. Oczywiście to przedsiębiorstwa jak każde inne, ale dbają o pracowników w sposób rzadko w Polsce spotykany. Dla pracownika kultura organizacyjna firmy to niezwykle ważny element pracy i codzienności. Niestety wiele rodzimych firm o tym nie pamięta.
Podpisuję się wszystkimi kończynami pod tymi stwierdzeniami. Sam pracuję w dużej, międzynarodowej firmie i rzeczywiście bardzo sobie cenię organizację pracy i to, jak dba się o pracownika. Czy uważasz zatem, że korporacje są niesłusznie demonizowane czy może jednak zasługują sobie na złą sławę?
Myślę, że porządne korporacje międzynarodowe, a niektóre „korporacje” w Polsce, to zupełnie inne światy, to po pierwsze. Po drugie, moim zdaniem na rynku polskim w branży wydawniczej nie ma w ogóle korporacji – może oprócz gigantów podręcznikowych jak Nowa Era czy WSiP, których na tyle dobrze nie znam, żeby je kategoryzować. Nawet wielkie koncerny prasowe wydające również książki, np. Burda czy Edipresse, mają osobne, stosunkowe małe zespoły pracowników zajmujących się ofertą książkową.
Nie każda firma zatrudniająca więcej niż 30 osób jest korporacją, a w branży przywykliśmy do takiego myślenia. Małe rodzinne firmy – jak wspomniane Marginesy, Czarne, Karakter czy dalej: Rebis, Zysk, Jaguar – to właśnie małe, rodzinne firmy, z zarządem właścicielskim. Nawet jeśli odnoszą ogromne sukcesy biznesowe, jak choćby Sonia Draga, która pewnie zarobiła miliony na Greyu czy Brownie, to nadal jest to firma właścicielska, z zasady rządząca się innymi prawami niż wielka korporacja typu Procter & Gamble. U nas duże wydawnictwa, np. GWF czy Znak, postrzegane są jako wielkie korporacje, a to są po prostu duże wydawnictwa.
Na zagranicznym rynku wydawniczym prawdziwe korporacje to dla mnie Penguin i Random House, w szczególności po ich połączeniu /śmiech/. To właśnie Egmont, który jest ogromną grupą medialną i swego czasu był obecny na ponad 20 rynkach, niektórych o wielkiej skali – np. w Chinach. To są korporacje. Coca-Cola czy Microsoft to korporacje, a nie nasze mniejsze czy większe wydawnictwa. Jednak często redaktorzy i inni współpracownicy, krytykując wydawnictwa za to, że chcą zarobić i być rentowe, nazywają je korporacjami. Tak na marginesie to ich krytykowanie już samo w sobie jest kuriozalne, a słowem „korporacja” wszyscy się brzydzą nie wiadomo czemu – być może nie rozumieją, że często z pracy w korporacji płyną też korzyści. No, ale tu wchodzimy na grząski grunt, zmieniamy temat z Pauzy na moje poglądy na temat naszego rynku wydawniczego i panujących na nim zachowań i opinii, a to zupełnie inny, do tego długi, temat.
Bez obaw. Dla mnie to bardzo interesujący temat. Sam poruszam go dość regularnie na blogu, ale raczej z zewnętrznej perspektywy. Poza tym i tak chciałem o to pytać. Na początek wrócę właśnie do pytania, które czasem tu zadaję: jak oceniasz kondycję rynku wydawniczego? Narzekania słyszy się z każdej niemal strony, ale sam fakt, że powstała Pauza, świadczy o tym, że nie oceniasz go zupełnie pesymistycznie.
Nie, nie oceniam kondycji rynku wydawniczego pesymistycznie, chociaż oczywiście mogłoby być znacznie lepiej. Myślę, że grono wiernych czytelników jest na tyle duże, że małe wydawnictwo, jakim jest Pauza, ma szanse na sukces. Jak już wspominałam, zainwestowałam własne oszczędności, więc bez wiary w spore szanse na sukces pewnie bym tego nie zrobiła, bezpieczniej byłoby grać w ruletkę /śmiech/.
Pamiętajmy, że koszty prowadzenia małego wydawnictwa są zupełnie inne niż dużej firmy, chociaż oczywiście środki zainwestowane są też znacznie mniejsze. Nie wydaję bajońskich sum na zaliczki, a niedawno straciłam wspaniałą powieść, na której wydanie miałam wielką ochotę, bo po prostu nie miałam środków na walkę z większym wydawcą. Chociaż i tak nie był to żaden wydawca z listy pięciu największych pod względem obrotu. Tyle lat robiłam budżety i zarządzałam planami wydawniczymi i projektami, że wiem, co oznacza ryzyko, jak łatwo można przeinwestować, a co najważniejsze: że ocena powodzenia danej książki nie jest oparta wyłącznie na liczbie sprzedanych egzemplarzy.
Wiele osób o tym zapomina, mówią „ale przecież sprzedało się 10 tysięcy!”, „ale przecież książka znalazła się na liście bestsellerów” itp. Sprzedaż to nie jedyny parametr – trzeba zadać sobie pytanie, jakie były założenia biznesowe dla tego projektu? Ile wydawca chciał sprzedać w wersji optymistycznej, ile w pesymistycznej? Ile wydał na marketing? Na jakim poziomie sprzedaży wychodzi na zero, na jakim traci zainwestowane pieniądze? Odpowiedź na pytanie, czy sprzedaż 3000 egzemplarzy jest zadowalająca czy nie, zależy nie tylko od rozmiaru i kosztów firmy, ale również od wysokości środków zainwestowanych w konkretną publikację. Takiego sposobu myślenia uczyłam redaktorów i wydawców pracujących ze mną, tego uczyłam na kilku przeprowadzonych w tym roku dla Biblioteki Analiz szkoleniach, w których uczestniczyli wydawcy.
„Cyrkle, wagi i miary
Do martwych zostaw brył,
Mierz siły na zamiary,
Nie zamiar według sił.”
Przepraszam za poezję, ale skojarzenie mi się nasunęło samorzutnie. Interesujące uwagi o planowaniu projektów, ale ciekawi mnie też, jak ważny w ocenie takiego projektu jest sam odbiór książki przez krytykę oraz czytelników. Czy zdarza się, że książka sprzedaje się dobrze mimo nieprzychylnych opinii i czy wtedy projekt można mimo wszystko uznać za sukces?
W przedsiębiorstwie komercyjnym miarą sukcesu jest osiągnięcie zaplanowanego wyniku finansowego. To brzmi potwornie, ale jest w gruncie rzeczy bardzo proste i oczywiste – firmy komercyjne istnieją po to, żeby zarabiać. W świetle tego nie bardzo rozumiem pytanie – opinie nie mają tu wiele do rzeczy. Jeśli książka sprzedaje się dobrze, zgodnie z założeniami, to projekt odniósł sukces. Jeśli ma świetne recenzje, ale się nie sprzedaje, projekt poniósł finansową porażkę. Jeśli natomiast wydajemy coś „dla honoru domu”, to zakładamy, że zależy nam na efekcie PRowym, na dobrej opinii czytelników i recenzentów. Nie liczymy na sprzedaż ani na dobry wynik finansowy projektu, traktujemy to jako inwestycje w wizerunek firmy czy marketing. Wtedy, jeśli sprzedaż nas zaskoczy, możemy się cieszyć i świętować – zdarza się to rzadko, niestety. Ale są takie wspaniałe wyjątki, dla wydawcy to prawdziwe święto.
Zmierzałem właśnie w stronę tych pozycji „dla honoru domu”. Wiem, że na przykład w przypadku wydawnictwa MAG część pozycji jest z góry przewidziana jako te, które mają zarabiać i finansować bardziej ambitne pozycje, które najprawdopodobniej na siebie nie zarobią. Czy to częsty przypadek w branży czy raczej ograniczony do tych mniejszych wydawnictw?
Myślę, że dzisiaj jest coraz mniej wydawnictw, niezależnie od rozmiaru, które wydają książki ze stratą, dla honoru domu. Może niektóre wydają książki z mniejszym zyskiem, ale nie sądzę, aby wielu wydawców z góry godziło się na stratę – jeśli nawet tak, to częściej w celu budowania, rozwijania autora, niż dla honoru domu. Krótko mówiąc można podpisać z polskim autorem, przejętym od innego wydawcy, umowę np. na kilka książek i wiadomo, że zaliczka jest wtedy duża i przy pierwszej książce ta inwestycja się nie zwróci, ale robi się założenie, że już przy dajmy na to drugiej czy trzeciej książce cała inwestycja, łącznie z wydatkiem na marketing, przyniesie zysk.
Co do mniejszych wydawnictw nie chcę mówić za innych, nie siedzę u nich w kieszeniach i nie wiem, na czym zarabiają i ile, mogę tylko wyciągać wnioski na podstawie znajomości rynku. Pamiętajmy jednak, że małe wydawnictwa czasem mają inne źródła finansowania, nie muszą zarobić na siebie, bo np. są traktowane jako pewnego rodzaju hobby albo jako inwestycja w przyszłość. Nie raz rozmawiałam z małymi wydawcami, którzy prowadzili działalność gospodarczą i nie sprawdzali, z „której kieszeni” biorą np. pieniądze na druk – jeśli były dostępne w ogólnej puli, to były, jeśli nie, to np. wydawali dwie książki zamiast zaplanowanych pięciu. Ale to znów inny obszar rozmowy: świadomość biznesowa małych przedsiębiorców.
Wygląda mi na to, że Twoje doświadczenie wydawniczo-biznesowe będzie jednym z filarów Pauzy. Ciekaw jestem: jak praca w różnych wydawnictwach, na różnych stanowiskach zweryfikowała obraz świata wydawniczego z początków kariery?
W jakim sensie? Masz na myśli zderzenie z rzeczywistością? Jeśli tak, to nie miałam pięknych wizji na ten temat, więc z niczym nie musiałam się zderzać.
Tak, właśnie to miałem na myśli. Ale przyznam, że podoba mi się takie realistyczne podejście. W moim przypadku i pracy tłumacza było podobnie. Pociągnę jednak ten temat – czy spotkałaś się może z przypadkami takiego zderzenia? Albo inaczej: co doradziłabyś komuś, kto wiąże swą przyszłość z szeroko rozumianą branżą wydawniczą?
Ostatnio komuś doradzałam właśnie w tej kwestii – jak rozpocząć wymarzoną pracę w branży wydawniczej? Trzeba pamiętać, że jest to naprawdę mała, maleńka branża. Stanowisk jest niewiele, a takich, które wielu osobom się marzą – jeszcze mniej. Trzeba trzeźwo ocenić sytuację. Jakie mam szanse? Jakie doświadczenie? Czego chcę w życiu, na czym mi zależy? To banalne pytania – tak mi się wydaje – ale niewiele osób potrafi na nie odpowiedzieć.
Trzeba usiąść z kartką papieru, albo z zaufaną osobą i po prostu przejść przez swoje życie i potrzeby punkt po punkcie. Na przykład: czy mam z czego żyć? Ile muszę zarabiać żeby a) przeżyć b) żyć, jak chcę c) żyć w luksusie (pewnie tylko sfera marzeń dla większości z nas). Co jest dla mnie ważne?
Kiedy wykona się tę pracę, kolejny krok to pytanie do samej (samego) siebie: Czy jeśli, na przykład, muszę zarabiać x tysięcy złotych miesięcznie i zależy mi na etacie, bo chcę kiedyś zajść w ciążę i mieć urlop macierzyński, i już znalazłam pracę spełniającą te warunki, to warto narzekać na niskie stanowisko, szefa, który nie jest idealny, albo open space w biurze? Ten przykład można przenieść na otoczenie, w którym każdy z nas funkcjonuje: narzekamy na warunki w biurze, dojazdy, płace, szefów, kolegów i koleżanki w pracy… W zależności od okoliczności potrzeby stają się coraz większe – na początku cieszy nas jakikolwiek etat, potem chcemy więcej zarabiać, potem okazuje się, że gorsi od nas (tzn. w naszej ocenie gorsi) zarabiają lepiej. Potem, kiedy już mamy wysokie stanowisko i samochód służbowy, kartę na fitness, własny „gabinet”, zaczynamy rozglądać się i widzimy, że ktoś inny ma w biurze lepszą kawę i do tego za darmo lunche z dostawą do biura, wolny czas po 17, więcej urlopu, premie, milszą szefową… Zawsze coś „lepszego” się znajdzie, analizując życie innych. Myślę, że wiele osób nie dojrzało do tego, że w życiu, w ogóle w życiu, nie tylko w pracy, nie można mieć wszystkiego. Mało kto ma świetną pracę, na wysokim stanowisku, za duże pieniądze, a do tego wymarzone biuro w dogodnej dla siebie lokalizacji, wolny czas, długie urlopy, miłych współpracowników, wyluzowanego szefa, itp. itd. Życie tak nie wygląda.
Rozgadałam się, ale to wszystko warto przemyśleć, tym bardziej w kontekście naszej malutkiej branży. Szanse na to, że dostaniemy dokładnie to, o czym marzymy, są jeszcze mniejsze, bo na rynku jest powiedzmy 30 firm, w których możemy pracować, a nie 500 (a w skali jednego miasta już na przykład tylko 5!). Jeśli jesteśmy handlowcem, marketingowcem, logistykiem miejsc pracy jest po prostu więcej. Kiedyś pewien redaktor, z którym rozmawiałam, bardzo się zdziwił, że redaktorów prowadzących na etatach w wydawnictwach książkowych jest pewnie w skali kraju maksymalnie dziesięciu. A ilu grafików? Też niewielu. Wydawców zajmujących się literaturą piękną z wyższej półki – może dwudziestu w skali Polski, a może mniej, z czego na etatach pewnie połowa. Takie są realia.
Oprócz tego warto pamiętać, że w tak małej branży wszyscy się znają. Ma to swoje plusy, ale jeszcze większe minusy. Wydawcy znają się i rozmawiają ze sobą i – jak pewnie wszyscy ludzie na świecie – pamiętają lepiej lub gorzej jakie mieli doświadczenia w pracy z daną osobą. Mówimy sobie nawzajem o tym, że ktoś był nieterminowy lub nierzetelny i potem nie polecamy takiej osoby innym. Wydawcy, zatrudniając nową osobę do zespołu, często dzwonią do poprzednich szefów i proszą o poradę – czy polecasz tę osobę? Czy jest rzetelna, zaangażowana? Czemu odeszła z Twojego zespołu, Twojej firmy? Nigdy nie rozumiałam zdziwienia współpracowników, którzy dziwili się skąd wiem o tym, że np. zawalili duże tłumaczenia dla innego wydawcy, powodując kłopoty i opóźnienie w wydaniu książki o rok. Czy naprawdę sprawiam wrażenia osoby, która z nikim nie rozmawia, nikogo nie zna? Widać tak /śmiech/.
Może nie powinnam mówić za innych, chociaż sama byłam wielokrotnie proszona o polecenie kogoś do pracy, więc wiem, że taka praktyka istnieje. Wiem na pewno, że ja często radzę się osób, którym ufam, pytam o współpracowników, o doświadczenia. Na początku wywiadu o tym mówiłam w kontekście doboru współpracowników do Pauzy – nawet jeśli nie wszystkie osoby znałam osobiście, to wszystkie były mi w jakimś stopniu polecone, były przeze mnie – brzydko mówiąc – sprawdzone. Nie powierzyłam moich ukochanych książek osobom przypadkowym i nie zamierzam tego robić.
Nie mam co prawda żadnego doświadczenia z rekrutacją poza własnymi, nielicznymi rozmowami o pracę, ale przez te dziesięć lat nasłuchałem się przeróżnych historii – choć dotyczyły głównie osób młodych. Najbardziej rozbawiła mnie historia chłopaka po studiach, który nie bardzo nawet wiedział, do jakiej firmy idzie, a tłumaczył się, że mama go wysłała. Był też przypadek kogoś, kto zapytany o wady, odpowiedział, że zawsze odkłada wszystko na ostatnią chwilę. Jeśli zaś chodzi o doświadczonych pracowników, zwłaszcza w tak małej branży, to oczywiste powinno być, że potencjalny pracodawca zweryfikuje historie kandydata, o ile tylko będzie to możliwe.
Ale kwestia dostosowania oczekiwań do rzeczywistości jest bardzo ważna, choć zapewne trudna – zwłaszcza na początku. Ja na swojej ścieżce miałem szczęście, bo jakoś nigdy moje oczekiwania nie rozminęły się z rzeczywistością i w sumie to jestem pracownikiem ukontentowanym.
Wracając zaś do literatury – co Ciebie ostatnio zachwyciło?
Oprócz czterech książek, które wybrałam do Pauzy – każda z nich zachwyciła mnie na swój sposób – czytałam ostatnio prawie wyłącznie propozycje wydawnicze, które w większości mnie nie zachwyciły (tak z nimi bywa). Była wśród nich jedna świetna powieść, wspominałam już o niej wcześniej, którą chciałam wydać, ale musiałam z niej zrezygnować na rzecz bogatszego wydawcy. Nie wiem kiedy ukaże się w Polsce, pewnie w 2019 roku albo później, ale mogę powiedzieć, że naprawdę mnie zachwyciła.
Czytałam też ostatnio świetne opowiadania Aleksandry Zielińskiej, wydawanej przez W.A.B. – szczególnie przypadły mi do gustu trzy-cztery ostatnie. Bardzo polecam uważną lekturę tych opowiadań, są naprawdę mocne. Przeraziła mnie też nowelka Samanty Schweblin Fever Dream – polskie prawa sprzedane (też chciałam kupić), ale nie wiem komu, ani kiedy książka ukaże się po polsku. Fever Dream to tytuł angielskiego tłumaczenia, książka została napisana przez argentyńską pisarkę, okrzyknięta jedną z najlepiej „rokujących” pisarek młodego pokolenia. To prawdziwe wydarzenie literackie, książka znalazła się na krótkiej liście nominacji do nagrody The Man Booker International Prize (wśród nominowanych książek na tzw. długiej liście znalazły się też Guguły Wioletty Grzegorzewskiej). To wspaniała i przerażająca proza, sam pomysł na to, co się w książce dzieje, powala. Żałuję, że nie znam hiszpańskiego na tyle dobrze, żeby przeczytać inne powieści autorki, muszę czekać na angielskie tłumaczenia (nie wiem, ile pozostanie nam czekać na polskie) – po angielsku jest dostępna tylko jedna powieść i jedno opowiadanie, będę szukać dalej, może inne krótkie formy były jeszcze gdzieś publikowane. Myślę, że warto zwrócić uwagę na to nazwisko.
Z mojego punktu widzenia jest więcej dobrych książek niż daję radę przeczytać – nie narzekam na klęskę urodzaju /śmiech/.
Rozumiem ten ból. Zresztą zawsze powtarzam, że to jest jedna z najokrutniejszych prawd, z którymi pogodzić się musi czytająca osoba – ta, że nigdy nie przeczyta wszystkiego, na co miałby ochotę. Jest to zresztą też argument zza tym, by nie sięgać po byle co. Tu zaś wkraczamy na pole bitwy między literaturą rozrywkową a tą zwaną wyższą. Jakie masz zdanie na tego konfliktu? Dostrzegasz, że niektórzy spoglądają z wyższością na osoby sięgające po Greye i inne Browny?
To delikatny temat, myślę, że kontrowersyjny w naszym branżowym środowisku. Wiele osób sądzi, że wydawcy powinni kształtować gusta czytelnicze, a nie na nie odpowiadać. Oczywiście to płynne rozróżnienie z gatunku „czy najpierw była kura, czy jajko” – gdyby nie było Greya czy czytelnicy sięgaliby po Jelinek? Czy zatem nie powinniśmy skłaniać ich do czytania Greya, bo „przetrzymani” bez papki sięgną po tzw. literaturę z wyższej półki? A może w kraju, w którym statystyki pokazują tak fatalne dane dotyczące czytelnictwa każdy czytelnik jest cenny, również ten „Greyowy”?
W krajach takich, jak Wielka Brytania, gdzie gołym okiem widać, że czytelników jest x razy więcej niż u nas, niewiele osób zastanawia się nad tym, czy Brown jest szkodliwy. Są wydawcy literatury masowej i tej niszowej (u nas uważanej za lepszą), każdy czyta, co lubi. Oczywiście w snobistycznych kręgach czytelniczych wszyscy zachwycają się przysłowiową Jelinek czy Mo Yanem, ale wydawcy nie „walczą” z literaturą popularną. W końcu czym jak nie właśnie „Greyem”, są autorzy pokroju Grishama, Folletta – to inny gatunek niż Grey, ale też nie są to książki zwane literackimi. Atwood znalazła się teraz na liście bestsellerów NYTimesa tylko dzięki serialowi. Tak wyglądają listy bestsellerów w większości krajów, ale chyba tylko my nad tym tak bardzo ubolewamy. A „my” to chyba jednak branża i wydawcy, bo czy ludzie spoza branży dostrzegają ten problem? Nie sądzę. Czytają to, co lubią i tyle. Obracając się w takim a nie innym środowisku zatracamy umiejętność odniesienia się do tego, jak wygląda życie tzw. „zwykłych” czytelników – co lubią czytać, kiedy mają na to czas i ile mają czasu, czy stać ich na książkę za 40 zł albo na drogi czytnik, itp.
Myślę, że lepiej czytać literaturę uznaną za rozrywkową niż nie czytać wcale – sądzę, że to najlepsze podsumowanie moich poglądów na ten temat.
Zaręczam, że wśród czytających też da się napotkać podejście lekceważące względem literatury rozrywkowej. Ja się zgadzam w pełni z Twoim podsumowaniem – uważam, że czytanie nawet tej mniej ambitnej literatury jest szansą na otwarcie się na tę z wyższej półki. Nie odmawiam niektórym prawa do pewnego snobizmu, ale póki to będzie odmiana motywująco-doceniająca, a nie poniżająco-sardoniczna. Warto zachęcać i promować literaturę ambitną, ale nie ma co rozdzierać szat.
A teraz pora na pytanie, które mnie nurtuje od długiego czasu, a powiązane jest z ceną książki. Od czasu, gdy lat temu naście wybyłem pracować wakacyjnie do Irlandii i zarabiałem tam stawkę minimalną (wtedy 5 Euro na godzinę), zawsze mnie męczy to, że tam po dwóch godzinach pracy mogłem sobie kupić książkę, a w Polsce w tym samym czasie musiałbym pracować niemal cały dzień, gdyż stawka wtedy wynosiła 5 złotych na godzinę. Wiem, że to mocno uproszczone postrzeganie, ale chciałbym się zapytać, skąd wynika taka dysproporcja?
Nie badałam cen produktów w Polsce i za granicą oraz ich stosunku do zarobków, ale podejrzewam, że Twoje porównanie można byłoby odnieść do bardzo wielu produktów. Sądzę, że na parę dżinsów za 100 EUR też można szybciej zarobić niż na te same dżinsy za 400 zł w Polsce.
Porównując ceny książek od biedy też mogłabym odpowiedzieć, że można kupić książki z rabatami już w dniu premiery (co nie wszędzie jest możliwe, bo są kraje, w których ceny nowości są „chronione” i nie mogą być objęte rabatami), że bywają duże obniżki i promocje, również na ebooki, że można kupić książki po 7 zł w taniej książce, czy w hipermarkecie lub dyskoncie. Wspomniane dżinsy też nie muszą kosztować 100 EUR czy 400 zł – każdy kupuje to, na co go stać.
Natomiast ceny książek nie są wysokie w porównaniu do kosztów ich wytworzenia. Myślę, że moja odpowiedź może wiele osób wkurzyć, ale jako wydawca naprawdę dobrze znam koszty wydawania książek i prowadzenia wydawnictw – zarówno tych małych, jak i dużych. Wystarczy znać koszty wytworzenia i wklepać je do tabelki Excela żeby zrozumieć, że ceny nie są wygórowane. W zależności od kosztów (mówiłam o nich wcześniej), wydawca zaczyna zarabiać na książce po sprzedaniu 3000 czy nawet większej liczby egzemplarzy – dlatego właśnie 3000 egz. traktujemy jako minimalny nakład. Oczywiście to „zarabianie” jest względne – to zarobek na jednym tytule, nieuwzględniający wszystkich kosztów, np. kosztów stałych, czy kosztów promocji. Jeśli na czysto zarobimy np. 20 tys. zł na książce, ale na promocję i biuro wydamy 30 tys. zł, to książka nie zarobiła na siebie. Ostatnio z osobą prowadzącą pewien portal rozmawiałam o kosztach wydania książki, powstała chyba nawet tabelka z podziałem na to, kto ile zarabia: jaki procent idzie do dystrybutora, ile do drukarza, ile do autora, ile zostaje wydawcy. Nie bez powodu wielu wydawców znika z rynku – tak się dzieje nie dlatego, że wszyscy źle prowadzili swoje wydawnictwa, ale również ze względu na trudny rynek.
Uwaga z dżinsami bardzo trafna. Na pewno jest wiele takich produktów, ale te książki tak mnie bolały.
Kosztów wytworzenia czy kosztów wprowadzenia na rynek? Ja znam tabelki przygotowywane przez wydawnictwo Bęc Zmiana – czy te koszty mniej więcej się zgadzają procentowo? Tak, czy tak – wychodzi na to, że wydawnictwo jest niemal marginalnym uczestnikiem zysku.
Koszty wytworzenia to jedno, są one wysokie w stosunku do ceny zbytu (czyli kwoty, za jaką książkę kupuje dystrybutor, nie czytelnik). Marża dystrybutorów to osobny, długi temat (oczywiście ma ona wpływ na rzeczoną cenę zbytu… kółko się zamyka). Myślę, że wiele osób nie zna kosztów wytworzenia i dystrybucji. Przypominają mi się kłótnie środowiskowe na temat tego, czy wydawnictwa „okradają” autorów.
Zdecydowanie zbyt mocno patrzę przez perspektywę odbiorcy końcowego. Niby biorę pod uwagę dystrybutorów, ale zapominam, że przecież wydawca (o ile nie kupię, na przykład, bezpośrednio przez stronę) nie sprzedaje książki mi, a dystrybutorowi właśnie. Cena więc nie jest jedna. A co do okradania – takie stwierdzenia mogą padać chyba tylko z ust kogoś, kto zupełnie nic nie wie o wydawaniu i sprzedaży książek. Wydaje mi się też, że takie zarzuty dużo częściej padają w kontekście ebooków, w przypadku których forma elektroniczna w połączeniu z tym, że „przecież jest już papierowa”, prowadzą do różnych zgrzytów. Czy spotykasz się z takimi głosami? Jak na nie reagujesz?
Myślę, że słusznie myślisz – przecież najważniejszy dla wydawcy jest czytelnik. I – tak jak napisałeś – czytelnika obchodzi cena końcowa, a nie czemu taka jest itp. itd.
Kwestia „okradania” autorów to osobny temat – myślę, że wielu jest sfrustrowanych, że nie mogą żyć z pisania, oczywiście nie mam tu na myśli największych „gwiazd”. Mało kto wie, że sytuacja wygląda podobnie w innych krajach, tych bogatych, w których niby nikt nie „okrada” autorów 😉 Polecam rozmowę z Wiolettą Grzegorzewską o tym, jak wygląda życie pisarza w UK. Nie mam oczywiście na myśli pisarzy pokroju Zadie Smith czy innych gwiazd…
Mało wiemy o innych rynkach, ale często krytykujemy, bo jako społeczeństwo niestety lubimy krytykować. Pamiętam spotkanie dotyczące rynku brytyjskiego – w Big Book Cafe odbyła się rozmowa o małych księgarniach, w której wzięła udział właścicielka małej księgarni ze Szkocji o ile dobrze pamiętam. Opowiadała, że czasem kupuje książki w Tesco naprzeciwko, dosłownie (!), bo może tam je kupić taniej, niż w hurtowni, w której zaopatruje swoją księgarnię. Mówiła o codziennej walce o klienta, o tym, jak przyciąga do siebie ludzie skoro nie stać jej na to, by przyciągnąć ich atrakcyjną ceną. To była niezwykle pouczająca rozmowa, której powinni posłuchać wszyscy mali księgarze. O ile wiem u nas jednak taniej jest u hurtownika niż w przysłowiowym Tesco, ale zawsze warto ponarzekać, że gdzieś indziej jest lepiej.
Wydaje mi się, że w dzisiejszych czasach nie ma żadnego biznesu, w którym mała firma miałaby łatwo na starcie. Wszędzie są koncerny, korporacje i inni „wielcy”, od których nie da się uciec. Wrócę jeszcze na koniec do pytanie o ebooki. Po początkowej eksplozji popularności ich tryumfalny marsz stracił na tempie i sytuacja na rynku zdaje się być stabilna. Jak Ty widzisz przyszłość konfliktu papier kontra ekran?
Myślę, że udział ebooków w sprzedaży będzie zawsze mniejszy od papieru – „zawsze”, czyli powiedzmy w najbliższych 50 latach, dalej w przyszłość nie patrzę. Wszystkie prognozy „wyparcia” papieru na razie spełzły na niczym, nawet w USA, gdzie rynek ebooków jest chyba największy na świecie (nie znam dokładnych danych, ale ew. tylko Azja może pewnie konkurować… w liczbach bezwzględnych czy w procentach obrotu).
Problem jest tylko taki, że mówimy o danych oficjalnych… A ile jest piraconych ebooków, ile osób czyta pdfy ściągnięte z sieci czy „pożyczone” od znajomych, zamiast kupić książkę papierową czy nawet ebooka, to osobny temat. Ku mojemu zdumieniu coraz częściej dowiaduję się, że znajomi piracą. Tzw. normalni ludzie nie mają z tym najmniejszego problemu etycznego, co mnie po prostu rozwala. Ale co zrobić, tak jest.
Piractwo to w ogóle temat rzeka. Ja przerabiam go od dawna, ale w kontekście gier komputerowych, choć pryncypia są podobne. Z jednej strony uważam, że jest trochę prawdy w zdaniu, że „pirat to klient źle obsłużony”, ale też w pewien niesmaczny sposób fascynuje mnie jak pokrętnie ludzie potrafią tłumaczyć i usprawiedliwiać kradzież. Zastanawiam się też, ile w tym polskiej mentalności – tu z kolei zawsze wspominam też podejście do ściągania. Na „zachodzie” za ściąganie uczniowi daje się naganę i potem zawiesza, a w Polsce przymyka się oko. Słyszałem historię pewnego wykładowcy z USA, który pracował na polskiej uczelni i próbował z tym walczyć. Poległ. U nas cwaniactwo jest w cenie, na pohybel moralnym frajerom.
Niestety, jest tak, jak mówisz. Ja chodziłam do amerykańskich szkół i pytana o to, czym się różnią od polskich (z polskiego szkolnictwa wprawdzie znam tylko uniwersytet, ale pewne zasady działania są podobne), zawsze odpowiadam, że w szkole amerykańskiej czy angielskiej jest się dumnym z tego, że się zakuwało i dostało dobrą ocenę, bo praca jest w cenie.
W Polsce, nie tylko w szkole, ale też często w życiu zawodowym, ceni się ludzi, którzy nic nie robią, ale osiągają dobre wyniki. To pokazuje, że praca, sumienność, nie są u nas w cenie. W cenie jest zakombinowanie, obejście zasad, wreszcie ściąganie… Cwaniactwo jest w cenie i w szkole, i potem w codziennym życiu. Po co są buspasy? Żeby na chama nimi jechać, kiedy „frajerzy” stoją w korku. Po co zatrudniać na wysokich stanowiskach ludzi z odpowiednimi kwalifikacjami? Lepiej dać stołek koledze, sąsiadowi, komuś, kto nam coś załatwi. I tak wszędzie. Niestety, od czasów nastania Trumpa w USA jest podobnie – kiedyś wstydem było zatrudnianie rodziny, która się do niczego nie nadawała. Wiadomo, że dobiera się współpracowników, których cenimy i lubimy, z którymi nam „po drodze”, to jasne i naturalne, ale jednak zazwyczaj bywały to osoby z odpowiednimi kwalifikacjami, no i jednak nie rodzina… Teraz już nawet w kraju, gdzie wszystkim patrzy się na ręce, takie praktyki stały się codziennością.
Brzmi to wszystko dość pesymistycznie, ale cóż poradzić. Trzeba po prostu jak najlepiej robić swoje. By na koniec rozmowy zmienić ton na nieco bardziej pozytywny, zapytam o coś, co wraca często w moich rozmowach: od czego zaczęła się Twoja miłość do czytania i książek?
Właściwie nie pamiętam jednego zdarzenia, które miałoby decydujący wpływ. Do dziś mam swój pierwszy egzemplarz Kubusia Puchatka, pamiętam, jak Mama mi go czytała. Potem Muminki, Mikołajki. Chyba w pierwszej klasie wpadłam po uszy w samodzielne czytanie, też nie pamiętam dokładnej chwili, kiedy to się stało, ale pamiętam fascynację książkami i biblioteką szkolną, która była wspaniałym miejscem. Pamiętam wspólne czytanie w szkole, w polskich szkołach tego brakuje, mój synek właściwie nie ma wspólnego czytania w szkole, a na pewno nie codziennie. Uwielbiałam książki od samego początku, wtapianie się w inne światy, w życia innych ludzi. To wspaniałe, że mogłam zostać wydawcą. Dla mnie to najwspanialsza praca na świecie.
Nie mam wątpliwości, że każdy, kto przeczytał całą rozmowę, dowiedział się czegoś ciekawego, nowego czy wręcz ważnego. O ile, oczywiście, nie zna już dobrze branży wydawniczej. Ja zaś ciekaw jestem, czy wywiad Wam się podobał i czy chcielibyście bym od czasu do czasu spróbował brać na spytki nie tylko pisarki i pisarzy? No i koniecznie podzielcie się pytaniami do mej rozmówczyni, jeśli takowe macie. Śmiało.
Każdy czytelnik ma takiego diabła, na jakiego zasłużył [Arturo Pérez-Reverte, Klub Dumas]
zacofany.w.lekturze
Bierz bierz na spytki, bez krępacji 🙂
A Pauzie życzę powodzenia, bo zapowiada się interesująco.
pozeracz
Wygląda na to, że założycielka ma bardzo konkretne, sensowne plany, więc pozostaje rzeczywiście liczyć na czytelników.
Ambrose
„Dla osób ceniących dobrą prozę i porządnie przygotowane książki (mam na myśli wysoką jakość tłumaczenia, redakcji, ładną oprawę graficzną) wybór nie jest tak szeroki, jak mogłoby się wydawać.” W punkt! Na rynku nie brakuje wartościowych tytułów w badziewnym opakowaniu oraz szmir z pięknymi okładkami, ale połączenie dobrego dzieła, porządnej redakcji i urokliwej okładki to już naprawdę rzadkość. Coś czuję, że będę wiernym czytelnikiem wydawnictwa Pauza 🙂
pozeracz
Ja pozostaję optymistycznie ostrożny, choć rzeczywiście zapowiada się ciekawie. Obyśmy niedługo żałowali, że liczbowo na razie premier nie będzie wiele.
Stroiciel Lasu
Wywiad niewątpliwie bardzo wartościowy, ale momentami lektura jest ciężka, a to z powodu liczby (aż chciałoby się napisać „ilości”) błędów: literówek, błędów interpunkcyjnych, ortograficznych, składniowych… Warto byłoby nad tym nieco popracować, skoro pisze się o literaturze i dla osób w literaturze rozkochanych.
PS Małe sprostowanie odnośnie do podanej przez Panią Anitę liczby redaktorów prowadzących zatrudnionych na etat w polskich wydawnictwach. W jednym z wydawnictw, w którym pracowałem właśnie jako redaktor prowadzący, było nas – etatowców – sześcioro. Wątpię, aby nasz zespół stanowił 60% zatrudnionych na tym stanowisku w całej Polsce. 😉 Może w tekście „zgubiło się” jedno zero?
pozeracz
Posypuję głowę popiołem i obiecuję poprawę. O ile błędy składniowe i interpunkcyjne byłbym w stanie sobie wybaczyć do pewnego stopnie, to już ortograficzny… Wstyd. Muszę teraz całość uważnie ponownie przeczytać i wyłapać zbója. Choć przyznam, że zazdroszczę redaktorskiego oka.
A co od liczby redaktorów – tu już konieczna byłaby odpowiedź mojej rozmówczyni.
Stroiciel Lasu
W razie czego służę pomocą w tropieniu. 😉
Redaktorskie oko bywa przeszkodą, gdy się czyta poza pracą. A już absolutnie zakazane jest siadanie do książki z ołówkiem lub długopisem pod ręką. 😉
pozeracz
Tropię już sam powoli, bo weekend z dala od komputera raczej. Ja zaś jestem wyczulony na kalki z angielskiego.
koczowniczka
Zgadzam się ze Stroicielem Lasu: trudno czytać ten wywiad, bo jest w nim dużo błędów. Dobrnęłam do połowy i poddałam się. W tekście masz chociażby takie zdanie: „Chyba tylko znajomi z poza rynku mówią (…)”. Powinno być SPOZA.
O wydawnictwie Pauza nigdy wcześniej nie słyszałam. Ładna nazwa.
pozeracz
Mam nauczkę na przyszłość. Czytać na spokojnie razy trzy, a nie dwa. Liczę, że jednak dokończysz lekturę. No i dziękuję za czujność.
Bażant G
@ Stroiciel Lasu, koczowniczka
Na swoim profilu na Facebooku Wydawnictwo Pauza anonsuje ten wywiad tak: „Qbuś pożera książki zaproponował mi wywiad na temat mojego wydawnictwa – uprzedzam, że wyszedł długi, akurat lektura na weekend Niewiele pisałam tu o sobie, a wywiad jest okazją, żeby poznać mnie i moją Pauzę bliżej”.
„Niewiele pisałam tu o sobie” – czyli wywiad był zapewne mejlowy. A jeśli tak, to błędy należy chyba przypisać pani Musioł, nie Qbusiowi.
pozeracz
I tak, i nie. Można uznać, że błędy można przypisać mojej rozmówczyni, ale za ich niepoprawienie odpowiedzialny jestem już ja. Składni staram się nie ruszać, ale ortografia i interpunkcja zdecydowanie wymagała pracy.
Moreni
Dla mnie to nawet ciekawsze niż rozmowy z pisarzami. Nie żeby pisarze ciekawi nie byli, ale przynajmniej ci fantastyczni są łatwo dostępni dla publiki i o to i owo można dopytać np. na konwentach. A ludzi z branży rzadko można gdziekolwiek zobaczyć i o cokolwiek podpytać.
pozeracz
Zapamiętam sobie i się postaram, by nie była to ostatnia taka rozmowa. Masz rację, pracownicy wydawnictw pozostają raczej w cieniu. Trudniej też do nich trafić.
Agnieszka
Podobno, wiedzieć czego się chce, to już połowa sukcesu, zatem ta Pani jest na najlepszej drodze. Trzymam kciuki, jak za wszystkie mądre, zdecydowane i odważne kobiety. Bardzo podobał mi się fragment o tym, że nie można mieć wszystkiego i że nie jest to powód do narzekania.
Dziękuję, za tę pouczającą rozmowę.
pozeracz
Ach, narzekanie. Jest to rzecz, której nie tak nie znoszę, że gotów jestem na to narzekać.
Czepiam się książek
Widziałam już zapowiedzi wydawnictwa na Instagramie, wpadła mi w oko rybia okładka „Legendy o samobójstwie”, czekam na pierwsze publikacje. Szkoda tylko, że wydawnictwo nastawione stricte na prozę zagraniczną. Ale może z czasem to się zmieni 😉 Oby Pauza rozwijała się po myśli założycielki 🙂 Powodzenia!
pozeracz
Czemu szkoda? Według mnie dobrze, bo dominacja tej anglocentrycznej nadal jest znacząca. Choć może z czasem i lokalne propozycje będzie Pauza rozważać, mimo że proces inny.