Prędzej czy później dojść do tego musiało. Autor o tym samym imieniu i nazwisku to nie tylko wyrzut dla mych niespełnionych (i dawno uśpionych) ambicji autorskich, to też zwyczajna blogowa konieczność. Nie można wobec takiego okoliczności zbiegu przebiec bokiem. Zmierzyłem się z Amnezjakiem, przyszła więc pora na autora. Doppelgängerowski wywiad czas więc zacząć. Jakub Nowak kontra Jakub Nowak.
Gwoli krótkiego wstępu i ścisłości dodam tylko, że Jakub Nowak to autor świeżo „uksiążkowiony”, ale w fantastycznym światku obecny znacząco od czas względnie znaczącego. Debiutował w roku 2004, ma na koncie nominację do Nagrody im. Janusza Zajdla, publikował też recenzje i teksty publicystyczne. Do tego jest doktorem nauk politycznych, aktywnie działającym na UMCS.
Jakub Nowak: Jeśli wziąć pod uwagę datę publikacji pierwszego i ostatniego opowiadania z Amnezjaka, to wychodzi na to, że przez dziesięć lat napisałeś dziewięć opowiadań. Wiem, że nie ilość jest ważna, a jakość (a ta, według mnie, stoi na najwyższym poziomie), ale chciałbym i tak spytać o to, jak pracujesz nad tekstami. Czy takie tempo twórcze wynika z cyzelowania poszczególnych tekstów, zajętości innymi dziedzinami życia czy może czekaniem na odpowiednią ideę? A może powód jest jeszcze inny?
Jakub Nowak: Z tych wymienionych przez ciebie wybieram opcję numer dwa. Kiedyś pisałem wolniej, z czasem nabrałem wprawy, bo zdemitologizowałem sobie sytuację, gdy siadasz do klawiatury i za nic nie chce pójść. I rzeczywiście, nie pisałem dużo. Nie planowałem własnej książki i pisałem opowiadania z myślą o Nowej Fantastyce albo antologiach, do których byłem zapraszany. A przez ostatnie trzy lata nie pisałem już wcale, choć, paradoksalnie, akurat wtedy chciałem. Tu powód był konkretny: pracowałem nad inną książką, związaną z moją pracą na uniwersytecie. Gdy ją zaczynałem, byłem pewien, że będę mógł jeszcze pracować nad prozą. Ale nie dałem rady i wieczorami mogłem robić mnóstwo rzeczy, tylko nie pisać. Szczęśliwie, akademicka książka jest złożona do druku, a ja wróciłem do prozy.
O, to bardzo dobra wiadomość. Choć przyznam, że i Twoja specjalizacja akademicka interesujące jest. Zresztą jej echa da się wyczuć w opowiadaniach. Czy z tym demitologizowaniem chodzi o ten słynny z angielska zwany „writer’s block”? Nie mam, co prawda aspiracji pisarskich, ale ilekroć natykam się na porady od pisarzy, to przeważnie główną z nich jest: pisać, pisać i pisać. Uważasz podobnie?
Tak. Zakładając, że siadasz do pisania i wiesz, co chcesz (musisz) napisać, zawsze pojawia się pokusa cyzelowania każdego zdania, żeby było najlepsze, najładniejsze czy najwłaściwsze. To mnie kiedyś bardzo spowalniało. Teraz, gdy nie wiem, jak napisać jakiś fragment, staram się zrobić to jak najprościej, podążając za fabułą. Jeśli tekst na to zasługuje, to ładne zdania do niego przyjdą, niezależnie od mojej napinki. Zresztą, mam wrażenie, że one przychodziły tam, gdzie nie napinałem literackich muskułów zbyt mocno.
Ale to tematy, w których nie czuję się specjalnie komfortowo. Chyba lepiej pytać o nie piszących więcej.
Według mnie najlepiej pytać tych piszących dobrze, ale prędko przechodzę dalej. A w zasadzie to wrócę do wątku akademickiego i wspomnianej książki. Uniwersytecko zajmujesz teoriami komunikowania i mediów, a lista Twoich publikacji jest bogata i ciekawa dla każdego, kto choć trochę interesuje się Internetem i mediami: ACTA, haktywizm, kultury sieciowe i tym podobne. O czym będzie książka?
Między innymi właśnie o zjawiskach, które wymieniłeś. Będzie miała tytuł „Polityki sieciowej popkultury” i dotyczy tego, w jaki sposób zmienia się dziś uczestnictwo w kulturze popularnej, gdy jest podejmowane w sieci. Nowe media, postrzegane jako narzędzia i przestrzenie uczestnictwa ludzi w popkulturze, jakościowo wpływają na to uczestnictwo: z jednej strony, możemy – na przykład jako fani – więcej niż jeszcze dwie dekady temu, dostawszy wygodne i łatwe w użyciu narzędzia do dość swobodnego przetwarzania i redystrybucji kulturowych treści. Te narzędzia, z drugiej strony, nie są bynajmniej darmowe. Dzisiejsze internety to zbiór usług i produktów oferowanych przez tak zwanych cyfrowych pośredników, którzy nie tylko monetyzują każdą naszą aktywność, ale i decydują o tak kluczowych kwestiach jak sieciowa widoczność – nasza, innych ludzi i wszystkich rzeczy opublikowanych online – czy strukturalne ramy tej aktywności, czyli granice tego, co nam wolno i czego – z powodu ograniczeń systemowych, reguł moderacyjnych i innych – nam w internetach nie wolno.
A to wszystko jest punktem wyjścia do rozważań o tym, kiedy, w jakich sytuacjach, dlaczego i z jakim skutkiem sieciowa popkultura funkcjonuje jako język obywatelskiej aktywności ludzi. Książka jest też o tym, kiedy kultura popularna online jest postrzegana przez pewne grupy ludzi jako specyficznie rozumiane dobro wspólne, warte ochrony i obrony.
Zapowiada się ciekawie. Przypomniał mi się przypadek dokręcenia dodatkowego sezonu serialu Jericho po proteście fanów właśnie. Jednocześnie szkoda mi się zrobiło, że tak mało w Polsce się wydaje Cory’ego Doctorowa, który też mocno w tej tematyce siedzi. Sama zaś aktywność obywatelska w sieci spotyka się z dwiema skrajnymi reakcjami. Z jednej strony są Ci aktywni, udostępniający, ślący petycje i sięgający po hashtagi, a z drugiej Ci, który określają to „kanapowym aktywizmem” i nie widzący w tym realnego wpływu na rzeczywistość. Prawda jest, jak to czasem bywa, gdzieś po środku czy może jednak obok?
Pytasz o rzeczy będące tematem dyskusji toczącej się już czwartą dekadę, czyli właściwie starszej niż internet, jaki znamy. Dziś rzeczywiście przeważa pesymizm i sugestie, że to kanapowy aktywizm, slacktivism, czyli próżniaktywizm, niewiele więcej niż narcystyczne i masturbacyjne lajkowanie treści, o których lajkujący zapomina już chwilę później. Ten pesymizm bierze się z dość wygórowanych i w zasadzie błędnych oczekiwań wobec cyfrowej technologii, że, na przykład, jej rozwój i upowszechnienie automatycznie pociągają za sobą demokratyzację czy rozwój kultury. A te oczekiwania, z kolei, wynikają z optymistycznych akademickich diagnoz, dziś rzadszych niż kiedyś, lecz wciąż obecnych. I ze strategii dyskursywnych samych dostawców współczesnych internetów, czyli tego, w jaki sposób tworzą swój obraz wspomniani cyfrowi pośrednicy. W książce nazywam te strategie redukcją do technologii i moralną legitymizacją. Google czy Facebook mówią: nie jesteśmy mediami, prowadzącymi działalność redakcyjną, jesteśmy dostawcami technologii, która tworzy platformy, dzięki którym możecie się ze sobą spotykać, zrzeszać, dzielić się różnymi treściami, czy uczestniczyć w kulturze. To wygodne, bo dostawca narzędzia może zrzucić odpowiedzialność na użytkownika. Producent młotka nie bierze odpowiedzialności za to, jak będziesz go używać. I w te dyskursy „platformy” wpisana jest sugestia, że nowe media to dobra, prodemokratyczna, proobywatelska technologia.
Tyle że tu jest błąd już na wejściu: żadna technologia nie jest automatycznie, pro- czy antydemokratyczna. Jest – tylko i aż – zasobem używanym przez określone podmioty w określonym kontekście, czy jak kiedyś pisano częściej, w określonym historycznym momencie. Komputer czy internet nie mogą wytwarzać kapitału społecznego, potrzebnego do tego, by podjąć działanie, które może być trudne, potencjalnie uciążliwe czy niebezpieczne.
I jednocześnie mogą być znakomitym narzędziem realizacji społecznego kapitału przez pewne grupy. Więcej: zdarzają się dziś sytuacje, w których ludzie, którzy nie mają ze sobą nic wspólnego i pozornie nie robią nic więcej niż tylko bawią się sieciowymi popkulturami – na przykład dzieląc się memami, na których amerykański policjant atakuje gazem pieprzowym sarenkę Bambi, Stephena Hawkinga, Davida Hasselhoffa, Johna Lennona, Jezusa i setki innych postaci – sprzyjają określonej politycznej kwestii, zwracając uwagę tradycyjnych mediów na przykład na sposób, w jaki rozpędzono w Kalifornii studencką demonstrację. Tylko tyle i aż tyle.
W szerszej perspektywie to symptom ważnej zmiany, związanej z redefinicją tego, co polityczne: jako polityczne coraz bardziej postrzegane są kwestie popkulturowe, konsumenckie i związane ze stylami życia. I tu stawiam kropkę, rozgadałem się i daleko odjechałem od literatury.
Zupełnie mi to odejście od literatury nie przeszkadza. Skorzystam z okazji i nawiążę do tego pola minowego, którym jest polityka. Nieco ponad dwa lata temu Michał Radomir Wiśniewski na łamach Gazety Wyborczej opublikował artykuł ostrzegający przed szkodliwym wpływem upolitycznienia fantastyki. Niektóre przykłady wydały mi się nieco wyssane z palce, ale z drugiej strony reakcja fandomu wydała mi się przesadnie wroga. Czy według Ciebie literatura może być niebezpieczna światopoglądowo i wypaczać młode umysły? Czy raczej utwierdzi jedynie kogoś, kto z danym poglądem już się zgadza?
Chciałbym wierzyć, że literatura bywa – w taki sposób – niebezpieczna. Że może taka być, gdy poprzez to, o czym opowiada i jak o tym opowiada, poszerza zakres sposobów, na jakie możesz interpretować rzeczywistość. Bo daje ci nowe klocki, z których budujesz świat wokół ciebie. Albo, mówiąc trochę inaczej, gdy podsuwa ci lustro, w którym dostrzegasz szczegóły odbicia, o których nie miałeś pojęcia.
Nie pamiętam dyskusji, którą wspominasz. Ale, abstrahując od niej, wydaje mi się, że polityka w literaturze czasem bywa kwestią (problemem?) intencji, a czasem – odbioru.
Gdy siadasz do pisania, ważne, byś robił to szczerze, w zgodzie ze sobą i, mówiąc trochę górnolotnie, w zgodzie z tym, jak pojmujesz literaturę. Jeśli chcesz opowiedzieć coś o polityce, jakkolwiek byś jej nie rozumiał, w porządku. Nie temat czyni książkę dobrą. No, nie przede wszystkim temat.
Inna rzecz to odbiór. Żyjemy w specyficznych czasach, w których w ogóle chętniej niż kiedyś doszukujemy się polityki w kulturze. Popkulturowe znaczenia są funkcją kinowego widza czy czytelnika, ich oczekiwań, tęsknot i obaw. Nie tylko mamy dziś wyczulone radary na to, co polityczne, ale w ogóle chętniej i łatwiej tę politykę dostrzeżemy, biorąc do ręki książkę, która opowiada o ludziach, świecie i wartościach nam obcych czy przez nas kwestionowanych. Gdy podczas lektury dostrzegam szwy obcej mi ideologii, łączące poszczególne elementy narracji w całość, wtedy traktuję książkę nieufnie, zakładam jakąś perswazyjną intencję.
Czy warto sięgać po takie lektury? Nawet trzeba, pod warunkiem, że to nadal dobra literatura.
Podoba mi się zdanie o lustrze. Wydaje mi się właśnie, że dobra literatura nie tylko pokazuje człowiekowi inne perspektywy, inne kultury, inne ścieżki życiowe, ale też pozwala inaczej spojrzeć na samego siebie. Zgadzam się też, że ważna jest intencja. Czasem mamy do czynienia z literaturą, która zawiera elementy polityczne gdzieś subtelnie wplecione, a czasem z polityką ubraną w formę literatury. Ta druga opcja bardzo rzadko równa się dobrej literaturze.
A skoro piszemy o dobrej literaturze. Jak literatura kształtowała Ciebie jako człowieka, jako pisarza?
Pierwszym z najważniejszych był Mark Twain. Dał mi wyjątkowe przygody, bardzo chłopackie – bohaterowie wymykający się nocą z okien sypialni, by spotykać się w odludnych miejscach, gdy z w krzakach wokoło czai się zbiegły przestępca. Ba, dał mi całe nowe światy, opisując deltę Mississippi. Te powieści rosły razem ze mną, wracałem do nich wielokrotnie i dopiero przy którejś kolejnej lekturze zrozumiałem, że to jednocześnie uniwersalne portrety potworności, z rasizmem na czele. Kilka lat po pierwszej lekturze perypetii Tomka i Hucka podobnych emocji z przeżywanej przygody zaczął dostarczać mi Stephen King. I dostarczał mi ich przez lata, gdy nadrabiałem zaległości w lekturze jego książek wydanych w Polsce.
W drugiej połowie podstawówki wsiąkłem w bibliotekę rodziców, w te wszystkie MacLeany, Forsythy, Ludlumy i Morrelle. Największe wrażenie robił ten ostatni, jaskinia pełna nietoperzy z Pierwszej krwi czy ucięta głowa z Piątej profesji, która toczy się, toczy i wreszcie mruga, śniły mi się po nocach. Dziś literatura śni mi się rzadko, śnią mi się seriale i odbieram to tak samo, że to, co oglądam, jest w jakiś sposób istotne.
Mniej więcej wtedy, pod koniec szkoły podstawowej, trafiłem do piwnicy kolegi. Zeszliśmy po wojskowy hełm, który trzymał tam ojciec Jarka. Było tam też wielkie pudło pełne książek i oprawionych roczników Fantastyki. Jarek powiedział, żebym wybrał coś Phillipa Dicka. Wziąłem Ubika i – teraz będzie już zupełnie banalnie – potem nic już nie było takie samo. Wsiąkłem w Dicka, wsiąkłem w fantastykę w ogóle, przez lata czytając głównie ją. Dick zapraszał do zupełnie obcych światów, obcych tym bardziej, że pozornie tak bardzo zwyczajnych. I zapraszał do obcych głów, umysłów, rozumów. Tym ostatnim wygrywał, liczyły się emocje i intensywność wizji, rzadziej argumenty literackie. Dick towarzyszy mi do dziś. Wracam do jego powieści chętnie, szczególnie tych mniej udanych. Nie nudzą mi się, bo znam je słabiej. Przy kolejnych podejściach ignoruję kiksy, szukając nerwowej szczerości, za którą kiedyś Dicka pokochałem.
Kolejny z najważniejszych to Maciek Parowski. Kierowaną przez niego Nową Fantastykę czytałem od połowy lat 90., jednocześnie nadrabiając roczniki pisma sprzed dekady. Redaktorskie decyzje Maćka musiały mieć na mnie potężny wpływ. Zresztą, pewnie nie tylko polska literatura, którą wybierał do druku – z olśniewającymi opowiadaniami Jacka Dukaja na czele – ale i to, jak w publicystyce pisał o filmie, literaturze czy samym procesie pisania. Do dziś pamiętam, w których numerach NF drukował niektóre z felietonów, recenzji czy esejów.
I wreszcie William Gibson. Emocje, które towarzyszyły mi podczas pierwszej lektury Neuromancera okazały się nieporównywalne z niczym innym, co literatura oferowała mi potem (choć być może podobny rodzaj porywającej immersji przyniosły kilka lat później Inne pieśni). Ta intensywność odbioru jest oczywiście również funkcją mojego ówczesnego młodego wieku (nieoczytania i wciąż naiwnie szczerego czytelniczego serca) i funkcją tamtych czasów, w których wizja autora była bardziej domeną fantazji niż zawartości mojego plecaka czy kieszeni dżinsów. Wciąż bardzo lubię Gibsona, wracam do starszych książek, na bieżąco czytam nowe. Szczerze cieszyłem się, że powrócił do tradycyjnej SF w Peryferalu. Jego literatura jest literaturą mózgu (spójność ekstrapolowanej wizji, brzytwa społecznej satyry), ale i serca – Gibson jest wysmakowanym stylistą, który rozumie znaczenie tych „miększych” składników kultury, ze sztuką na czele.
To byłyby moje najważniejsze młodzieńcze fascynacje. Później chętniej czy bardziej niecierpliwie czekałem na nowe książki Dona DeLillo, Cormaca McCarthy’ego czy, ostatnio, Zadie Smith i Jonathana Franzena. Ale to już inny rodzaj literackiego doświadczenia, dorosłe, pewnie pełniejsze, ale z pewnością mniej intensywne. Już nigdy nie będzie takich wędlin.
Przeszedłem dość podobną drogę, ale zaczynałem sporo później. Też zaczytywałem się ojcowskimi Ludlumami i Morellem – o ile dobrze pamiętam, to Pierwsza krew była pierwszą powieścią, w której napotkałem wulgaryzm. No i nigdy nie wpadłem w sidła Fantastyki, ale miałem krótki romans z innym periodykiem Science Fiction. Nie mogę jednak się powstrzymać, zapytać muszę: jakie seriale Ci się śnią?
True Detective, Broadchurch, Doctor Foster, The Wire, nawet stary Twin Peaks, do którego wróciłem kilka lat temu, nie pamiętając z niego niemal nic poza kilkoma obrazami. Te sny mam często, gdy zaczynam oglądać serial, przy pierwszym sezonie, potem najwyraźniej się przyzwyczajam. Może chodzi o jakąś emocjonalną prawdę w nich zawartą, którą przeżuwam w podświadomości. A może to dlatego, że odcinek serialu jest czasem ostatnią rzeczą, z którą mam kontakt, zanim usnę.
Teraz oglądam nowy Twin Peaks i nie śni mi się wcale. Może zacznie, jak zobaczę, że ten wariacki rollercoaster zmierza jednak ku czemuś logicznemu.
Bardzo ciekawe z tymi snami. Ja miewam bardzo rozbudowane i szalone sny, ale nie przypominam sobie nawet żadnych postaci literackich. Nawet gdy w początkach czytania fantastyki Tolkien porywał mnie do swoich światów, to nic takiego nie było. Twin Peaks co prawda nie oglądałem, ale znając filmy pełnometrażowe Lyncha, logiki możesz się nie doczekać. Pozwolę sobie jeszcze na ostatnie pytanie serialowe. Zacząłem oglądać The Wire i jest to prześwietny serial, przez wielu uważany za najlepszy serial w historii, ale w Polsce przeszedł bez większego echa. Jest wielu zagorzałych fanów, ale furory nie zrobił. Jak Ty byś do niego zachęcił?
The Wire chyba przeszedł bez większego echa również w Stanach. I to też w jakimś sensie czyni go wyjątkowym. Nie był pomyślany jako okręt flagowy HBO i ten brak spinki wyszedł serialowi na korzyść, nie ma w nim fajerwerków czy prób zastrzelenia widza przebajerzonymi puentami. Dziś ogląda się go fantastycznie również dlatego, że jest inny, bo starszy od tych wszystkich Detektywów, Breaking Bad i całej reszty. The Wire jest serialem przełomu, bardziej nakręcał boom na ten rodzaj produkcji niż był jego efektem. Komuś, kto go nie widział, powiedziałbym: spróbuj koniecznie, ale bądź cierpliwy, bo to serial w starym stylu, nieśpiesznie rozwijany i trochę przegadany policyjny procedural. I epicki, w tym tradycyjnym rozumieniu słowa, portret Baltimore, odmalowany starannie, z rozmachem i z sercem. Uwielbiam.
Wrócę do literatury i pozwolę sobie zahaczyć o często powracający temat czytelnictwa, jego stanu i statusu. Jakiś czas temu opublikowany został kolejny raport dotyczący czytelnictwa w Polsce, znów pojawiła się dyskusja o jednolitej cenie książki, a ostatnio blogowym tematem naczelnym jest elitarność czytania. Zacznę od pytania ogólnego: czy uważasz, że czytelnictwo w Polsce należy ratować? Czy w ogóle się da?
Nie wiem, naprawdę. Mam świadomość dyskusji, o których mówisz, ale ich nie śledzę. Twoje pytania zawiera założenie, że należy ratować czytelnictwo. Swoją drogą, „czytelnictwo” jest takim brzydkim słowem określającym wspaniałą praktykę kulturową.
I nie wiem tylko, czy najlepszym sposobem zachęcania ludzi do jakiegokolwiek rodzaju uczestnictwa w kulturze jest odwoływanie się do tego uczestnictwa domniemanego czy rzeczywistego elitaryzmu. Nie czytasz? Wtedy omija cię wiele fajniejszych rzeczy niż to, że nie idę z tobą do łóżka.
Ja osobiście zdecydowanie bardziej popieram promowanie przez inkluzywność, a nie ekskluzywność. Owszem, wysiłek i ambicje czytelnicze trzeba chwalić, ale nie jest to jedyna droga. Ja przykładowo sam mam wyrzuty, że zaniedbuję inne gałęzie kultury.
⊗⊗⊗
Jak to miło, że to nie wszystko prawda? Mnie chwilowo pochłania tatrzański upal lub wchłania słowacka jaskinia, ale zapewniam, że druga część będzie równie ciekawa. Będzie w niej zdecydowanie więcej o fantastyce.
Shit rolls, piss trickles.
Czepiam się książek
Tytuł mnie zelektryzował. Pomysł by podzielić – podwoić – wywiad też intrygujący. Szkoda, że pierwsza na to nie wpadłam, bo to idealny patent na artykuł na Doppelganger Universe 😉 Problem w tym, że moje imienniczki (z tego co wiem, dopóki miałam panieńskie nazwisko istniały trzy) nie piszą ani nie robią filmów, więc o czym miałybyśmy gadać… 😉
Nie znam twórczości Jakuba Nowaka, ale domyślam się, że dla Ciebie lektura jego opowiadań musiała być podwójnie emocjonująca 🙂
Jestem ciekawa czy wywiad był online, czy spotkaliście się osobiscie? Są też inne podobieństwa?
pozeracz
Główną emocją była zazdrość 😉 No i frustracja nad koniecznością ewentualnego wymyślenia dla siebie pseudonimu literackiego. A tak serio – była w tym jakaś dziwna dawka emocji, przyznam.
Wywiad odbywał się drogą mailową, a w zasadzie to nawet nadal się odbywa. Na żywo jeszcze żadnego nie prowadziłem.
Ambrose
Ha, czytając ten wywiad i odnosząc się do tego jak chętnie i jak obficie wypowiada się pan Jakub, aż wierzyć się nie chce, że jak na razie ma on na swoim koncie jedynie opowiadania. Może teraz, gdy praca naukowa jest już na ukończeniu, czas na jakąś powieść? Na podstawie zebranego w wywiadzie materiału, można stwierdzić, że autor ma bardzo interesujące poglądy oraz bardzo trzeźwe spojrzenie na to, co nas otacza – dłuższa forma prozy na pewno byłaby niezwykle łakomym kąskiem.
A co do Dicka – życie po lekturze jego książek nigdy nie wraca na stare tory.
pozeracz
Bardzo ładnie ujęty potencjał ewentualnej formy dłuższej. Mam słabość do ciekawie rozwiniętych pokrętnych konceptów leżących u podstaw powieści. A Jakub Nowak w opowiadaniach pokazał, że ma talent do tworzeniach takich konceptów.
Głodna Wyobraźnia
Dobrze, że wyjaśniliście, że mimo zbieżności imion i nazwisk nie jesteście tą samą osobą – swoją drogą to świetny pomysł na opowiadanie 🙂 I jeśli JN napisze kiedyś powieść, to chętnie po nią sięgnę zachęcona jego niezwykłymi wyobraźnią i stylem.