Tęskniliście za tekstami innymi niż recenzje? Aż strach sprawdzać, ile czasu minęło od ostatniego opublikowanego tu wywiadu. Najwyższa pora powrócić do tradycji umiarkowanej różnorodności. O ile zaś mnie pamięć nie myli, na blogu nie było jeszcze wywiadu z autorem/ką tak świeżo po powieściowym debiucie. Magdalena Kucenty to zdecydowanie nie literacka debiutantka, ale jej pierwsza powieść, Zodiaki, premierę miała dopiero co. W wywiadzie zaś poczytacie o debiutowaniu właśnie, o pracy w CD-Projekt RED i vanity publishingu.
Magdalena Kucenty to zdecydowanie jedna z najbardziej utalentowanych autorek młodego pokolenia. Karierę autorską zaczęła w 2015 roku od opublikowanego w magazynie Smokopolitan opowiadania Koziorożec i Smok. Była trzykrotnie nominowana do Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla. Aktualnie pracuje pisarsko dla CD-Projekt Red. Z wykształcenia jest magistrem inżynierem telekomunikacji.
Dość jednak formalności i słów wstępu. Pora na wywiad…
┍━━━━━━━━━✁━━━━━━━━━┑
Pożeracz: Jakie to uczucie, gdy Nowa Fantastyka zamawia u Ciebie opowiadanie?
Magdalena Kucenty: Zajecudne, że tak pozwolę sobie ująć. I wciąż trochę odrealnione.
Pamiętam, jak pięć lat temu smęciłam znajomej, że nigdy nie dostanę się do Nowej Fantastyki. Redaktor właśnie odrzucił trzecie opowiadanie, które mu wysłałam, a co do którego byłam przekonana, iż reprezentowało szczyt moich możliwości. Cóż, niedawno znowu redagowałam tamto opowiadanie, rwąc sobie włosy z głowy i zmieniając co drugą linijkę tekstu, więc nie mogłabym się bardziej mylić. Jestem ogromnie wdzięczna rzeczonej znajomej za to, że nie poklepała mnie wówczas po głowie, tylko kazała wziąć dupę w troki i pisać kolejne opowiadanie, zamiast głupio smęcić. Powiedziała jeszcze coś w stylu: „zobaczysz, kiedyś wydawcy będą zamawiać u ciebie teksty i bić się o nie”. Typowa gadka na pocieszenie, myślałam. Napisałam jednak to czwarte opowiadanie, pod przypadkowo zbieżnym tytułem Czwarta wiadomość, i z nim właśnie zadebiutowałam w NFie. A skoro teraz zamówili i wydali mój tekst, to chyba nic tylko szykować ring z kisielkiem dla bijących się wydawców… 😀
Niech się zaczną zapasy! Ale, ale… Pozwolę sobie sięgnąć jeszcze wcześniej: od czego zaczęło się Twoje pisanie? Jak zrodziła się potrzeba?
Cóż, wstyd przyznać, ale nie jestem jedną z tych osób, które pisały już w kołysce i kochały książki od zawsze. Tak naprawdę jako dziecko nie lubiłam czytać, a raczej nie miałam szczęścia do podsuwanych mi książek. Z tego, co pamiętam, jedynie Dzieci z Bullerbyn i Mały Książę podobały mi się z pozycji, które dostałam do przeczytania. Opowieści o pięknych księżniczkach mnie irytowały, a te o małych kapryśnych dziewczynkach chyba jeszcze bardziej. Dopiero gdy ojciec podsunął mi Władcę Pierścieni w oszałamiającym wieku lat 9, próbując mnie wyleczyć z nieczytania, załapałam bakcyla. Nie śpiąc, ile powinnam, wchłonęłam trzy tomy, potem jeszcze Hobbita, który był dużo bardziej dla mnie odpowiedni (przy trylogii momentami płakałam jak bóbr). A później, oczywiście, stwierdziłam, że muszę napisać własną epicką powieść. I coś tam naskrobałam, mając już chyba z 11 lat. I nigdy nikomu tego nie pokazałam.
Wróciłam do pisania dopiero w wieku lat jakichś 17 po nieudanym romansie z malarstwem. Udzielałam się na kilku forach pisarskich, tym razem pokazując swoją twórczość światu. Dostałam od świata odpowiedź, że da się to czytać, ale bez szału. Nie tędy więc droga, ruszyłam dalej. Matura, studia na gdańskim ETI, romans z grafiką komputerową (równie nieudany, co ten z malarstwem), aż wreszcie pierwsza stabilna fucha w zawodzie (wcześniej parałam się kilkoma pracami dorywczymi). I znowu mnie, że tak powiem… dupło. Poza malowaniem próbowałam jeszcze wielu innych rzeczy w życiu, nawet śpiewania (pomińmy to grobowym milczeniem), ale zawsze jednak wracałam do jednego – pisarstwa. No i jakieś pięć lat temu chwyciło na dobre. Szlifowałam warsztat, udzielałam się już nie tylko na forach, ale i w fandomie, posypały się publikacje tu i ówdzie, aż wreszcie skończyłam książkę i znalazłam wydawcę na nią.
Jak tak teraz patrzę, to siedziało we mnie od dawna, ta potrzeba wyrażania się poprzez słowo pisanie, ale musiałam najpierw dojrzeć do tego. Może przeczytać wystarczająco dużo, zanim coś wartościowego z siebie wyrzucę. Po prostu.
Bardzo dobrze, że dupło! Wstyd miesza się mi z poczuciem wspólnoty. U mnie jedną z formacyjno-początkowych lektur też był Władca Pierścieni, ale było to… na początku liceum. Do tamtego momentu grzecznie czytałem lektury, ale wielką miłością do literatury nie pałałem. Poza tym ja też zawsze w końcu wracam do pisania, ale o książkach.
Nie mogę też teraz nie zapytać. Które lektury te wartości w Ciebie wlały?
Cóż, po Władcy Pierścieni wzięłam się za lekturę… Nędzników. Pani w bibliotece patrzyła się dziwnie i otwarcie nie wierzyła, że przeczytam choćby rozdział, ale się uparłam. Kiedy przyszłam po drugi tom, odpytała mnie z pierwszego. Przy trzecim nie powiedziała już nic. Potem sięgnęłam jeszcze po Zbrodnie i karę oraz Krzyżaków. Nie chcę, żeby to brzmiało jak przechwałki, bo wcale nie rozumiałam tych lektur w pełni i część z nich czytałam później jeszcze raz, by pojąć niejasne wcześniej motywy. Po prostu ciągnęło mnie do czegoś bardziej ponurego niż naiwne opowiastki z morałem, które podtykali mi dorośli. Poniekąd „złamałam się” dopiero przy Harrym Potterze. Pierwszy tom dostałam od ojca, który chciał żebym spróbowała czegoś bardziej „pod mój wiek”. Naburmuszyłam się wpierw, będąc po dziecięcemu dumna ze swego dziwactwa, ale uniwersum J.K Rowling wciągnęło mnie bez reszty. Toteż po zakończeniu wszystkich tomów HP, które na ten czas wyszły, wzięłam się za lekturę innych pozycji młodzieżowych, a także takich wielotomowych kloców jak serie Koło Czasu lub Miecz Prawdy. Przy czym nie mogę też nie wspomnieć o autorze, dzięki któremu zakochałam się w SF, a którego powieści zaczęłam czytać już w liceum – Philipie K. Dick’u. Wtedy również sięgałam po klasykę rodzimej fantastyki – książki Sapkowskiego, Białołęckiej, Grzędowicza, Kossakowskiej… Takiego Wiedźmina właściwie nadal czytuję, gdy potrzebuję sprawdzić coś do pracy. Lektura tych książek nie tylko więc sprawiła, że piszę, ale poniekąd dała mi nowy zawód.
A tak swoją drogą, mając 32 lata, nadal lubię oglądać bajki, więc naprawdę nie ma się czym chwalić ani wobec czego wstydzić 😉
Zbrodnia i kara i Nędznicy… Ładnie, ładnie. Ja tam się cieszę, że przeczytałem je dopiero na studiach z własnej, lekturowym obowiązkiem nieprzymuszonej woli. Ale miałem na studiach też własny przejaw literackiego szału: zawziąłem się i przeczytałem Ulissesa w oryginale. Był to bardziej akt zawziętości niż czytelniczej rozkoszy.
Mam kilka innych pytań, ale te bajki tak wyskoczyły nagle… O jakich bajkach piszesz? Nie czasem niesławnych „chińskich porno bajkach”? 😉
Raczej japońskich? Jeśli o to chodzi, to nie będę ukrywać, że kilka hentai w życiu obejrzałam. Głównie na poprawę humoru, bo to iście karykaturalny twór 😉 Jest w ogóle coś takiego w porno, jakieś połączenie sztuczność z efekciarstwem, które chyba nigdy nie przestanie mnie rozśmieszać. Niemniej w poprzedniej odpowiedzi miałam na myśli dużo bardziej niewinne bajki – Gravity Falls, Avatar czy Adventure Time to jedne z moich ulubionych serii animowany. Nie licząc tych japońskich, a raczej licząc je jako osobną kategorię. Bo poza głupkowatymi hentaiami oglądałam w życiu mnóstwo anime i uwielbiam tę formę rozrywki. Moja książka Zodiaki. Genokracja jest nawet trochę takim „pisanym anime”.
Ech, zemściło się na mnie posłużenie hermetycznym żartem. Swego czasu na forum, na którym bywałem i intensywnie się udzielałem, zapanował zwyczaj nazywanie anime „chińskimi porno bajkami”, początkowo by irytować zaciekłych animemaniaków, a potem już z przyzwyczajenia. Ale, ale… Jeśli masz czas i chcesz nieco humoru z hentai związanego, to polecam poszukać Gentlemen’s Hentai Club.
Ja aż tak dużo anime nie oglądałem, ale Cowboy Bebop to jedna z moich ulubionych animacji w ogóle, a Totoro to mój spirit animal. Potomkom teraz powoli pokazuję dorobek Studia Ghibli. Ale, ale… Zaintrygowało mnie to „pisane anime”. Możesz powiedzieć kilka słów więcej?
Zemściło, nie zemściło, po prostu nie wyłapałam dowcipu, wychodząc przy tym trochę na sztywniaka 😉 A tym Gentelmen’s Hentai Club trochę strzeliłeś wywiadowi w stopę, bo od razu zerknęłam co to za cudo i powiem ci, że cały wolny czas mi pożarło. Dawno się tak nie uśmiałam! Świetna rzecz. Ze swojej strony mogę polecić humorystyczny nie-całkiem-hentai, choć trochę więcej niż erotyk, pt. Interspecies Reviewers. Opowiada o bywalcach zamtuzów w świecie generycznego fantasy i całkiem interesująco bawi się konwencją.
Temat „pisanego anime” chętnie rozwinę. Otóż, jeszcze mój debiut na papierze, czyli opowiadanie Koziorożec i Smok, to było moje pierwsze podejście do spisania biopunkowej wizji anime, która uparcie chodziła mi po głowie. Opowiadania z tego uniwersum, które jakoś tak zaczęłam nazywać Uniwersum Zodiaków, w końcu przerodziły się w pełnoprawną powieść, która ukazała się niedawno na rynku – nakładem wydawnictwa Uroboros.
W tej książce, jak to właśnie z anime bywa, najważniejsze są postaci. Każdy z tytułowych Zodiaków ma swój własny pokręcony charakter i zestaw nietypowych umiejętności… Właściwie wszyscy moi bohaterowie są po prostu zdrowo pierdolnięci. Fabuła zaś oscyluje wokół genezy powstania owych Zodiaków, ich walki o własne człowieczeństwo oraz o tajemniczej… pandemii, która odmieniła świat. Objawy dziwnej choroby są zupełnie inne niż koronawirusa, niemniej miałam głupie uczucie, że zapeszyłam nam ten 2020.
A czy ta poetyka znajdzie też odbicie w walkach, złodupcach i innych elementach, które w anime przesadzone bywają?
Owszem, nieco poetyki anime znajdzie odbicie w scenach wszelakich, acz nie do przesady. Nie dawałam chociażby swoim bohaterom czasu na wypowiedzenie jakichś popisowych kwestii dialogowych w samym środku walki, a tych złych starałam się nie malować jedynie czarną farbą. Od zbierania bęcków po głowie nikt też nie staje się nagle silniejszy 😉 I chyba ogólnie wyszło to całkiem nieźle, ponieważ nawet redaktor NFa, którego takie klimaty nie porywają, docenił kilka z moich animowatych fraz (chociażby „KIEDY PATRZYSZ NA RYBY, ZAJĄC PODRZYNA CI GARDŁO”). Wprawdzie parę dialogów określił również mianem „przefajnowanych”, ale to mi nie przeszkadza, bo przecież taka właśnie jest estetyka/poetka anime. Przefajnowana, przerysowana, jaskrawa i krwawa.
Czasem przesada taka przydatna bywa i póki do kontekstu pasuje, to wszystko gra. A Wy, o wywiad czytający, możecie przeczytać reprezentatywny (według mnie) dla tego stylu fragment na profilu wydawnictwa Uroboros.
Teraz nadeszła zaś pora na pytanie nieuniknione. CDPR. Jakżeż tam trafiłaś i kto Ci najbardziej zazdrości? 😉
Cóż, trafiłam w sposób pogmatwany. Po pierwsze, tak jak przyznałam na swoim blogu: „ogłoszenie zostało mi podrzucone przez znajomego redaktora. Sama nie byłam na tyle szalona, by myśleć, że się dostanę na podobne stanowisko i nie szukałam pracy jako pisarz”. Po drugie, wcale się nie dostałam. A przynajmniej, nie na to podrzucone ogłoszenie. Choć przeszłam finałowy etap rekrutacji, już po napisaniu scenariuszy testowych, koniec końców zdecydowano się na juniora. Niby sama doświadczenia wielkiego nie miałam – za to trzydziestkę na karku i wymogi człowieka, który pracował od dziewięciu lat, już tak. No i musiałabym się przeprowadzić, bo oferta była z Wawy, a ja te trzydzieści lat przehulałam w Gdańsku i dopiero co wykończyłam pierwsze własne mieszkanie. Więc trudno, nie poszło. I tak nie wierzyłam, że się uda.
Aż tu nagle dostaję telefon.
Inne ogłoszenie, inny projekt, lecz wciąż na stanowisko pisarza. Jeśli mogę, to od razu rozmowa finałowa, bo moje scenariusze się nawet podobały. A ja, jak ten frajer, odruchowo i bez zastanowienia: NIE. Nie chcę. Wolę od nowa. Skoro inny projekt, to chcę zapoznać się z zadaniami testowymi w temacie i ludźmi z teamu. Głos po drugiej stronie połączenia szczerze zdziwiony, ale wyrozumiale przystaje na moją prośbę. Ależ potem sobie plułam w brodę. Bo to w sumie był kolejny tekst do napisana, lecz nie do opublikowania gdziekolwiek. Na dokładkę dochodziłam jeszcze do siebie po operacji wzroku, więc mi się tego zwyczajnie po ludzku nie chciało pisać. Zmusiłam jednak mózg do współpracy (kawa, kawusia), przecie robiłam to na własne życzenie.
Teraz odnoszę wrażenie, że właśnie dzięki temu drugiemu zadaniu w ogóle się dostałam. Bo napisałam go już bez spiny, a jedynie z gorzkim wyrzutem do samej siebie, że mogłabym czasami ugryźć się w język. I mój drugi tekst nie tyle „nawet się spodobał” co „bardzo” 🙂 A potem to już z górki: rozmowa z przyszłym szefem, oferta telefoniczna, pocałunek klamki, tylko że nie tej w CDP-ie, a w Gdańsku. Klamki od drzwi wymarzonego mieszkanka, w którym nie zdążyłam nawet zamieszkać.
W kwestii zazdrości: kamraci i kamratki z fantastyka.pl się do takowej przyznają 😀 Ale raczej żartobliwie, bez toksycznej zawiści czy gniewu.
Oż. To muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Oraz zaintrygowany. Cóż Cię przekonało do porzucenia tego mieszkania? I jak się z tym czujesz teraz?
Jak to co? Przecież mieszkanie zaczeka, a taka okazja mogłaby się już nie trafić. No jasne, żal trochę włożonego czasu i kasy, ale to też nie jest tak, że mam teraz zakaz wjazdu do Gdańska 😉 Przyjeżdżam tu na weekendy, a odkąd mamy mały koniec świata, to nawet na dłużej. I czuję się z tym zdecydowanie dobrze. Praca w branży growej jest mega ciekawa, rozwojowa, no po prostu awesome. Plułabym sobie w twarz, gdybym nie spróbowała, i to całkiem słusznie. Ok, w moim przypadku „słusznie”. Bo wiem, że inni ludzie mają zobowiązania – dzieci, kredyt, chorzy rodzice, różne i nierzadko trudne sytuacje. Ale ja mam tylko ładną podłogę i szafeczki z Ikei, które przecie nigdzie nie uciekną.
Wszystko jasne. I czy rzeczywiście jest tak awesome? A co z crunchem? Co prawda CDPR nie dotykają kryzysy lootboxowe, ale crunchu się nie wypierają.
Obawiałam się crunchu, nim zaczęłam pracę. Z tej okazji znalazłam kilka blogów ludzi pracujących w branży gier i przeczytałam Blood, Sweat, and Pixels: The Triumphant, Turbulent Stories Behind How Video Games Are Made Jasona Schreiera. I nie dostrzegam tamtych historii w swojej. Pewnie to kwestia tego, że nie pracuję przy głównym projekcie. O crunchu usłyszałam jak dotąd jeden raz i zdążyłam ze wszystkim w tygodniu, więc obyło się jednak bez nadgodzin. Stąd owszem, na razie jest awesome 🙂 A nawet osom.
Awesome possum. Dobrze słyszeć. Ale, ale… Taki ze mnie wywiadowca, a nie spytałem konkretnie: czym się tam w zasadzie zajmujesz? I czy gracze mogli już zobaczyć efekty Twojej pracy?
Zajmuję się konkretnie… pisaniem 😀 Wiem, ależ ci odpowiedziałam. Przykładem jest choćby krótka historia, którą napisałam dla trybu Podróży w Gwincie.
Efektów mojej pracy jest już całkiem sporo, do przeczytania bądź odsłuchania właśnie w Gwincie.
Pociągnę jeszcze temat growy. Jakie gry cenisz za fabułę czy poziom literacki właśnie?
Cóż, oczywistym faworytem jest Wiedźmin 3, ale tego tematu zgłębiać mi nie wypada 😀 Z innych pozycji: jestem wielką fanka gier studia Supergiant Games. Mimo prostej fabuły jak w Bastonie czy Transistorze potrafią stworzyć bardzo ciekawe postaci i zakreślić interesujące relacje między nimi. Ze szczyptą czarnego humoru, który idealnie trafia w mój gust. Z bardziej skomplikowanych fabularnie pozycji bardzo mi się podobało Life is Strange, głównie jeśli chodzi o świetnie pokazane wątki obyczajowe. Ze starych przygodówek The Longest Journey, a z tych nowszych cykl Deponia. Za świetny klimat na uwagę zasługują jeszcze Dishonored czy Horizon Zero Dawn.
Ogólnie gram w różne rzeczy, lecz z braku czasu wcale nie tak dużo, jakbym chciała.
Ech, mam podobnie. Dlatego za wzór fabuły nadal stawiam Planescape: Torment, a storytellingu System Shock 2.
A tak jeszcze a propos Twojego pisania, growego i nie tylko, czy masz jakieś złote rady dla piszących lub chcących spróbować swych sił? W sieci poradników nieco krąży, ale zawsze mnie zastanawia, czy to li tylko ciekawostka, czy rzeczywiście mogą coś dać.
Szczerze powiedziawszy, jestem zwolenniczką nauki poprzez praktykę. Sama zaczęłam przygodę z pisarstwem na portalu fantastyka.pl i z pomocą tamtejszej społeczności szlifowałam warsztat. Pisałam i czytałam, komentowałam i zapoznawałam się z uwagami innych. I chyba nie skłamię, mówiąc, że nie przeczytałam jeszcze żadnego „oficjalnego” poradnika.
A jak wyglądało pisanie do antologii Cyberpunk Girls? Pisałaś na zamówienie czy skorzystałaś może z szuflady?
Na zamówienie. Miało być cyberpunkowo i miała być dziewczyna, więc napisałam tekst Dziewczyna, której nie było. Wydawca na szczęście docenił moje pokrętne myślenie 😉 A co do szuflady… to leży obecnie pusta.
Dodam tylko szybko, że fragment został niedawno opublikowany na Polterze, więc można skorzystać i sobie zaostrzyć apetyt.
Podrzucałem Ci swego czasu wpis z kilkoma przykładami dysproporcji w traktowaniu kobiet i mężczyzn na rynku wydawniczym. Niestety, przykłady były anglosaskie. Dlatego chciałbym wkroczyć na ten grząski grunt i zapytać: czy Ty doświadczyłaś takich różnic na naszym rodzimym poletku fantastycznym?
Dysproporcje są na pewno. Swego czasu wydawnictwo fantastyczne Genius Creations udostępniło statystki i wynikało z nich, że autorzy częściej dostają się ze swoją twórczością na półki, chociaż to więcej autorek wysyła im propozycje wydawnicze. Warto jednak pamiętać, że dużym czynnikiem był wiek – mnóstwo „kobiecych” propozycji okazało się twórczością nastolatek, które prawdopodobnie dopiero odnajdywały się w nowym hobby. Jeśli zaś chodzi o dyskryminację, to po prostu nie wiem, jak to jest. Mówi się dużo o sytuacjach, gdzie kobieta jest dyskryminowana w sposób jawny, lecz z tym się nie spotkałam. Natomiast, ile razy ktoś mógł mnie po prostu zignorować ze względu na płeć? Ominąć mój tekst w czasopiśmie lub nie spojrzeć nawet na moją propozycję wydawniczą? Nie mam pojęcia. Możliwe, że ani razu, możliwe, że wiele. Bezpośrednio spotykam się raczej z zaciekawieniem: „o piszesz?”, „wow, SF?”, „dla Redów, omg?!” ;] Najbardziej mnie bawią reakcje typu „czyli jesteś sławna”. No… nie. Ni cholery. Ale całkiem dobrze odnajduję się w tym, co robię. Jeśli miałabym na coś narzekać w związku z odbiorem swojej twórczości, to chyba tylko na jedno: ludzie często spodziewają się romansu lub silnych wątków romansowych w moich tekstach. Dlaczego? Ano właśnie dlatego, żem kobitka.
Rozumiem irytację. Wiem zresztą, że to działa z dwóch stron, bo czasem wydawnictwa dają książkom pisanym przez kobiety okładki romansowo-ckliwe, nawet jeśli jest to poważna, trudna proza. Wtedy potencjalny odbiorca zniechęca się okładką, a ten, kogo okładka przyciągnie, treścią.
Patrząc z boku, jak oceniasz przydatność takich inicjatyw jak Harda Horda? Są potrzebne?
Zawsze trudno mi stwierdzić, czy coś jest potrzebne, o ile to nie woda czy tlen. Ale chyba tak, skoro Harda Horda cieszy się zainteresowaniem czytelników, a co za tym idzie – zwiększa rozpoznawalność autorek fantastyki. Poza tym kiedyś widziałam rozmowę z członkiniami HH i jedna z nich wprost przyznała, że wsparcie pozostałych wyciągnęło ją z bloku pisarskiego. Ogólnie znam ich twórczość, cenię sobie. Nie wszystkie, rzecz jasna, trafiają ze swoimi tekstami w moje gusta, lecz na tym właśnie polega największy urok grup pisarskich – na różnorodności. No i nie można zaprzeczyć, że dziewczyny z HH mają po prostu jaja 😉
Tlen? Tlen to strasznie niebezpieczny jest, uważać z nim trzeba bardzo.
Ja tam bardzo niemęsko uważam, że większość kobiet ma zdecydowanie większe jaja niż większość facetów. Pociągnę temat grup, ale skręcę w stronę nieco bardziej hipotetyczną. W Polsce podobne grupy nie są popularne, podobnie jak popularne w USA warsztaty literackiego. Regularnie w posłowiach, rozmowach i innych wypowiedziach autorów zza oceanu wspominane są takie właśnie przedsięwzięcia. Albo ktoś prowadzi, albo coś z niego wyciągnął. U nas kojarzę tylko Szkołę Reportażu. Jak myślisz: czemu u nas coś takiego nie funkcjonuje? Wzięłabyś udział?
Kojarzę, że wydawnictwo Czarne prowadziło warsztaty, ale nie wiem, czy nadal to robią. Poza tym trudno mi powiedzieć, dlaczego nie jest to takie popularne w Polsce, jak w USA. Może to kwestia znacznie mniejszego rynku zbytu niż ten anglojęzyczny? Z drugiej strony wywodzę się z portalu fantastyka.pl, gdzie szlifowałam warsztat z pomocą innych użytkowników, a obecnie należę również do ŚKF-owego Logrusa. Nie zgodzę się więc, że grup pisarskich zupełnie u nas nie ma, skoro właściwie nie muszę odpowiadać, czy wzięłabym udział w takim przedsięwzięciu – bo już przecież biorę.
Tak, Logrus rzeczywiście robi niezłą robotę i wydaje dobre antologie. Teraz zapytam zaś o coś mniej miłego. Trafiłaś pewnie w mediach społecznościowych na aferę związaną z wydanym przez Znak Parafilem Bartka Rojnego. Co sądzisz o obronie przez „ale to wyjęte z kontekstu”? Jak, jako pisarka, podchodzisz do tworzenia takich postaci?
Ostatnio coraz słabiej przekonuje mnie tego typu forma obrony. „Ależ to wyjęte z kontekstu”, „oddziel, tępaku, pisarza od jego dzieła” lub „przecież to fikcja literacka”. Wszyscy chętnie zbieramy pochwały, ale gdy przychodzi do krytyki – nagle umywamy ręce. Jasne, nie przeczę, że wycinanie fragmentów krytykowanego tekstu to coś nagminnie spotykanego w internetowych gównoburzach. I zdarza się, że taki zabieg służy manipulacji odbiorcą. Ale przydałoby się udowodnić, jak i gdzie do takiej manipulacji doszło, a nie rzucić uniwersalnym hasłem, postraszyć jeszcze, że krytykujący to się właściwie domagają cenzury i w ogóle „haters gonna hate”. Odpowiedzialności za to, co się napisało, nie ma, bo to przecie literatura, nie publicystyka.
W przypadku Parafila źródłem kontrowersji była cała scena gwałtu, więc nie chodziło o wycięte zdanko czy dwa. Poza tym jeszcze chwilę wcześniej autor cieszył się, że książka wzbudza niesmak i kontrowersje, zachwalał, że to „rozrywka, relaks, odreagowanie, dreszcz emocji”… Aż nagle jednak nie. No i podstawowa rzecz: abstrahując od obrzydliwości przytoczonej sceny, owa była fatalnie napisana. Rozumiem, że w książce może zdarzyć się słabszy fragment, ale przy pisaniu sceny gwałtu wypadałoby się chyba postarać… Żeby to był jeszcze horror gore? Ale to podobno poważny kryminał poruszający trudne tematy.
Natomiast, co do tworzenia takich postaci, to staram się trzymać zasady, że mniej to więcej. Nie sięgam po tarki czy ogórki, by szokować, unikam szczegółowych opisów męki. Dla mnie jedno mocne zdanie jest warte więcej niż tysiąc ociekających krwią i płynami ustrojowymi słów.
I cóż mam tu dodać? Może tyle, że i reakcja wydawnictwa była na mocno wątpliwa i sprzeczna z działaniami. Zdecydowanie też nie podoba mi się szafowanie słowem „cenzura”.
Ale, ale… Może by dać tu pozytywny przykład negatywnego bohatera. Jaki jest najbardziej przerażający czy odrażający i dobrze napisany bohater, którego dane Ci było napotkać? Medium dowolne.
Na myśl od razu przychodzi mi ostatnia książka, którą przeczytałam, czyli Wyborny trup Agustiny Bazterrica. Tyle że to nie kwestia bohatera, a całej powieści – jest odrażająca i przerażająca, ale w konkretnym celu. I jest to zrobione dobrze, a nie takie „obrzydlistwo dla obrzydlistwa”. Z bohaterów natomiast przychodzą na myśl chociażby Ramsay Bolton i Gregor Clegane z Pieśni lodu i ognia albo takie klasyki jak Hannibal Lecter z Milczenia owiec albo Patrick Bateman z American Psycho.
Ci dwaj od Martina rzeczywiście byli przerażający, ale ciekawszy był Sandor, który wspiera tezę napotkaną niedawno przeze mnie, lecz w dyskusji o grach. Zgodnie z nią najlepsi antagoniści to ci, z którymi można się choć w jakimś stopniu identyfikować. Ogar to właśnie taki ludzki potwór.
Pozwolę sobie jeszcze wrócić do Twego powieściowego debiutu. Czy coś zaskoczyło Cię w procesie pracy nad oraz/lub promocji powieści?
Na pewno zaskoczyło mnie to, że nadal potrafię się tak bardzo zestresować nadchodzącą publikacją. Po tylu wydanych opowiadaniach i po ponad półtora roku pisania do gry nauczyłam się podchodzić z dystansem do swoich tekstów. Wiadomo, że nie wszystkim będą się owe podobać. Wiadomo też, że zawsze można było zrobić coś lepiej. Staram się więc nie zamęczać odbiorem swej twórczości, a raczej wyciągnąć naukę na przyszłość i skupić się na kolejnych zadaniach. A jednak przy Zodiakach… odkryłam w sobie nowe pokłady tremy. Całkiem pokaźne.
Jeśli natomiast współpraca z wydawcą jakoś mnie zaskoczyła, to pozytywnie. Nauczyłam się nie oczekiwać cudów w tej branży, a tutaj same cuda: wydawca zamówił okładkę u mojej tatuażystyki, zapewnił naprawdę łebskiego redaktora, a potem rozesłał prebooki do mnóstwa recenzentów. Marta Kucharz, odpowiedzialna w Uroborosie za promocje, pomaga mi nawet z ogarnianiem social mediów, do których mam dwie lewe ręce. Jest przekochana.
No to życzę by stres skończył się ekspresowo wraz z wyprzedanym nakładem.
A co do wydawnictw, promocji i ogarniętych współpracowników… Co sądzisz o zjawisku vanity publishingu? Tam takich pozytywów brak, jak i czasem korekty.
Vanity publishing to jedno wielkie oszustwo, a także coś, co rozwala – już i tak niezbyt różowy – polski rynek książki. Wydawnictwa vanity obiecują swym autorom, a raczej po prostu klientom: wielką sławę, pieniądze, wywiady w gazetach i ogólnokrajową dystrybucję. A czytelnikom: dobre książki. Zwykle żadna ze stron nie dostaje tego, co zostało im obiecane. W rzeczywistości vanity bliżej niż do wydawnictw jest do ostro przepłacanych drukarni, które potem wrzucają do sklepów internetowych to, co wydrukują. Nie dbają o redakcję, korektę, promocję i wydadzą, przykro mi to mówić, każdy choćby najgorszy gniot. O ile klient zapłaci. Bo oni najzwyczajniej w świecie żerują na ludzkich marzeniach. Na swoich stronach twierdzą, że inaczej nie da się w Polsce wydać książki niż z wkładem własnym, ponieważ inne wydawnictwa publikują już tylko starych wyjadaczy. No cóż, nie jestem starym wyjadaczem i nie płacę za to, by ktoś mnie wydał. Znam też innych autorów, którym się ta sztuka udała: Krysi Chodorowskiej, Magdalenie Świerczek-Gryboś, Krzyśkowi Matkowskiemu, Kasi Rupiewicz… Mogłabym tak wymieniać i wymieniać. Na polskim rynku wychodzi mnóstwo książek zwykłą tradycyjną drogą, a pozycje vanity tylko rozwadniają rynek, mając większe szanse zniechęcić potencjalnych czytelników niż przyciągnąć. Bo choć tacy wydawcy na zamówienie szumnie ogłaszają, że publikują już kolejnego nastoletniego geniusza, to jak się potem okazuje, nikt nie chce tej genialnej twórczości czytać. No, może oprócz paru blogerów, których sam autor poprosił o recenzję…
To teraz pytanie nieco trudniejsze. Liczba książek z takich wydawnictw na samej, gatunkowej przecież, Liście Pomocniczej Nagrody im. Janusza A. Zajdla pokazuje, że nie jest to mało popularna nisza. Jak myślisz: dlaczego takim firmom udaje się skusić tyle osób? Czy to chodzi o stawiany na piedestale, nimbem sławy otoczony fakt wydania książki? Skąd w ludziach takie pragnienie zdrowy rozsądek przesłaniające?
Czasami samej trudno mi to pojąć, zwłaszcza że są przecież osoby, które mimo świadomości, jak takie wydawnictwa działają, wciąż decydują się na ich usługi. Rzekomy prestiż wydania własnej książki chyba jest tutaj najbardziej decydującym czynnikiem. Jest w końcu takie myślenie w narodzie: jesteś kimś, skoro wydałeś swą twórczość na papierze. Dużo osób, osiągnąwszy coś na innym poletku, chce również wydać książkę jako ukoronowanie swej działalności: aktorzy czy muzycy, politycy, youtuberzy, komicy. Tacy ludzie zwykle znajdą wydawcę bez trudu, bo gwarantują sprzedaż niezależnie od innych czynników, lecz co mają począć inni? Cóż, mogą wybrać tę dłuższą mozolną drogę, którą poza mną obrało wcale niemało autorów, albo po prostu zapłacić. Druga opcja jest o tyle kusząca, że nie wymaga czasu. Od mojego debiutu na papierze do wydania książki minęło ponad 5 lat. Wydanie czegoś w vanity to kwestia miesięcy, jeśli nie tygodni nawet. Ale koszt jest porażający – za druk 1000 sztuk powieści taki Poligraf bierze kilkanaście tysięcy złotych (jak to było opisane w artykule Marcina Zwierzchowskiego, który ukazał się w Polityce). To jest naprawdę niewielki nakład, a i tak jeden z większych, które oferują wydawnictwa vanity. Zwykle drukują swoim klientom po kilkaset sztuk ich powieści. Kupa kasy za obietnice bez pokrycia i pokrycie tuszem arkuszy papieru, które najprawdopodobniej będą zalegać w jakimś ciemnym magazynie, aż spleśnieją. Już lepiej wydać te pieniądze na jakieś warsztaty pisarskie i ciekawe książki albo zwyczajnie przehulać.
Ja wybieram opcję hulanki. A na koniec pytanie na rozluźnienie, ale ze swawolami związane. Gdybyś mogła wybrać dowolną pisarkę lub pisarza (poszukiwany żywy lub martwy) do wspólnego nocy przehulania, kogo byś wybrała?
Pozwolę sobie wybrać jednego pisarza zagranicznego, a jednego polskiego 😉 Gdy byłam dużo młodsza, lubiłam sobie wyobrażać spotkanie z Tolkienem. Potem miałam podobnie z Le Guin. Ale gdy myślę o tym teraz, mój wybór byłby trochę mniej oczywisty, bo chciałabym spotkać Prachetta. Choć Terry pisał zupełnie inaczej niż ja, to myślę, że dogadalibyśmy się całkiem nieźle, zwłaszcza w kwestii czarnego i absurdalnego poczucia humoru. Żałuję, że nie udało mi się go złapać na żywo, kiedy była jeszcze okazja.
A z polskich nie mam najmniejszych wątpliwości, że chciałabym przehulać noc ze znanym słodyczolubem, Stanisławem Lemem 😉
O, z Pratchettem to bardzo chętnie, ale z jakiegoś powodu z Lemem to bym listy chętniej powymieniał. Może to przez moją lekturę jego korespondencji z Mrożkiem? Tak czy tak, dziękuję pięknie za poświęcony czas.
┕━━━━━━━━━✃━━━━━━━━━┙
I, jak by to rzekli Anglosasi, that’s a wrap. Nie spodziewałem się niektórych kierunków, w które skręciła ta rozmowa, ale taki to urok tych swobodnych interlokucji. Mam nadzieję jednak, że Wam czytało się z przyjemnością i może nawet jakieś pytania dla autorki się znajdą.
Wiesz jacy są pisarze. Tworzą siebie, kiedy tworzą swoje dzieła. A może tworzą dzieła, aby stworzyć siebie.
[Orson Scott Card, Dzieci umysłu]
Inverso
Świetnie przeprowadzony wywiad, bardzo przyjemnie się go czyta! Ciekawa historia z tym staraniem się o pracę w CD-Projekt RED. Jak również sama rozmówczyni sprawia wrażenie osoby, z którą chciałoby się dłużej porozmawiać. 🙂
pozeracz
Zdecydowanie! I liczę, że mi się to uda, gdy już pandemiczne miną grozy.
Ambrose
Ha, dla mnie książki z cyklu „Władca pierścieni” to też jedne z pierwszych powieści, które wciągnęły mnie tak, że trudno się było od nich oderwać. Ja przygodę z nimi zacząłem w wieku 12 lat – pamiętam, że dostałem cały pakiet w prezencie pod choinkę od rodziców 🙂
A w momencie „crunchów” i „lootboxów” zupełnie odpadłem, musiałem sprawdzać znaczenie tych tajemniczych słów, żeby zrozumieć pytanie 😉
Cały wywiad, jak zawsze, czytało się b. ciekawie. Fajnie, że wróciłeś do tych rozmów.
pozeracz
Ech, czemuż ja muszę być tak opóźniony z tym „Władcą Pierścieni”? 😉 Dworuję sobie oczywiście i nie mam żalu. Do dziś pamiętam jak mocno na moją wyobraźnie zadziałał zwłaszcza pierwszy tom.
Jeśli chciałbyś dowiedzieć się czegoś więcej o „lootboxach” i tym podobnych zarazach trawiących światek gier komputerowych, to sprawdź na YouTube niejakiego Jima Sterlinga.