Czasem droga do blogowej rozmowy z daną osobą jest prosta i proces decyzyjny ma łatwy do prześledzenia. Czytam Ostatnie zapiski Thomasa F. dla ogółu -> pod wrażeniem książki i przekładu nachodzi mnie myśl, że mam same wywiady z tłumacz(k)ami z angielskiego -> sprawdzam, kto przekładał -> szukam maila tłumaczki -> piszę z propozycją. Et voilà! Maria Gołębiewska-Bijak na interlokucję się zgodziła, więc ja z przyjemnością konwersację naszą przedstawić mogę poniżej.
Maria Gołębiewska-Bijak choć tłumaczy literaturę głównie norweską, to z wykształcenia jest germanistką. Była także lektorką niemieckiego i norweskiego w Towarzystwie Polsko-Norweskim i na Uniwersytecie Warszawskim. W Gdańsku prowadziła warsztaty translatorskie dla studentów skandynawistyki, a w roku 2001 została odznaczona orderem Kawalera I klasy Królewskiego Norweskiego Orderu Zasługi. Jest także członkinią założycielką Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury. Szczegóły, szczególiki i inne imponderabilia znajdziecie już poniżej.
✎﹏﹏﹏﹏
Pożeracz: Na początek pozwolę sobie zapytać o… początek. Jak doszło do tego, że pierwszy przekład trafił w Pani ręce?
Maria Gołębiewska-Bijak: Przypuszczam, że był to splot okoliczności. Bo na pewno nie „zawsze marzyłam o tłumaczeniu książek”. I tu pora na dłuższy wstęp: chciałam pracować naukowo, a marzyłam ogólnie o Norwegii. Kiedy przyszedł czas egzaminów na studia, filologii norweskiej w Poznaniu (pierwszej w Polsce) jeszcze nie było, wobec tego zdecydowałam się na warszawską germanistykę. Z przeniesienia się do Poznania nic nie wyszło, ALE „wychodziłam” sobie stypendium do Nansenskolen pod koniec studiów, co zaowocowało pracą magisterską z literatury niemieckiej i norweskiej. Z pozostania na uczelni też nic nie wyszło, więc zajęłam się inną, mniej satysfakcjonującą pracą, ALE jednocześnie zaczęłam uczyć norweskiego w ówczesnym Towarzystwie Przyjaźni Polsko-Norweskiej i podjęłam starania o otwarcie przewodu doktorskiego w Poznaniu z tematyką poświęconą twórczości Tarjeia Vesaasa. Uwaga, dygresja: W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku ambitnie czytająca Polska podzieliła się na admiratorów iberoamerykańskiego realizmu mistycznego i czytelników zakochanych w mrocznych klimatach Północy, a do tych ostatnich, oczywiście, się zaliczałam. Przekłady Beaty Hłasko zapoznały nas z prozą Tarjeia Vesaasa, a przy okazji jego wizyty w Polsce w związku z filmem Żywot Mateusza miałam szansę osobiście widzieć i wysłuchać „Milczka z Midtbø”. Potem, już w Norwegii, zbierając materiały do pracy magisterskiej, nie omieszkałam zgromadzić też garści publikacji tego autora i o nim, osobiście poznałam Halldis Moren Vesaas, wówczas już wdowę po pisarzu i w rozmowie z nią wpadłam na pomysł dalszej kariery naukowej związanej z jego twórczością.
I znowu: z doktoratu nic nie wyszło. Jakby los się zawziął i wybrał dla mnie inną drogę niż akademia. I oto moje dwa „żywe doktoraty” były już na świecie, gdy w początku lat osiemdziesiątych pojawiła się propozycja z ówczesnego Wydawnictwa Poznańskiego, by przetłumaczyć pięć nowel do antologii Tarjeia Vesaasa Koń z Hogget. Tłumaczy z norweskiego mieliśmy wtedy niewielu, Beata Hłasko już nie żyła, zapewne zdecydowano się na zatrudnienie osób bez doświadczenia lub z niewielkim dorobkiem, za to znających norweski i przypomniano sobie też o niedoszłej doktorantce. Mogło być też tak, że trafiono na mnie poprzez informacje o tłumaczeniach na żywo, bo i tym się zajmowałam od końcówki studiów.
I jak tu nie być fatalistką, kiedy los przynosi takie podarki?
Spragniona intelektualnej odskoczni od zupek i…pieluch, zgodziłam się bez wahania i zastanowienia. W następstwie pojawiły się problemy.
Czegoż to człowiek nie zrobi, by uciec od tetry… Wygląda to, jakby to przekładanie czaiło się gdzieś na Panią i w końcu dopadło. By nieco wyrównać szalę życiorysową, podzielę się tym, że ja do Poznania trafiłem z wyboru pierwszego, ale studia filologiczne (angielskie) ukończyłem tam tylko na poziomie licencjackim. Ale i tak ciut szkoda mi się zrobiło, że z tego poznańskiego przewodu nic nie wyszło, bo mógłbym sentymentalnie podpytać o Collegium Novum w latach tamtych… Póki co jednak wrócę do meritum i skorzystam z podrzuconej przynęty: cóż to były za problemy, które pojawiły się w następstwie pochopnej zgody?
Ta sprawa znów wymaga obszerniejszych wyjaśnień. Nie znam dokładnie statystyk z tamtych lat, niemniej tłumaczy nie liczyło się wtedy na kopy, być może również książek przekładało się mniej. W każdym razie pracowało się na ogół gdzieś na etacie i tłumaczyło książki dodatkowo, zwłaszcza dotyczyło to tzw małych języków. Z samego tłumaczenia, podejrzewam, utrzymać się mogli tylko nieliczni – podobnie zresztą jak dziś. Studia przekładoznawcze, teoria przekładu czy translatoria i kursy tłumaczenia literatury to dużo późniejsza bajka. Tak więc doświadczenie zdobywało się bojem, a jeżeli ktoś miał szczęście (ja go przy debiucie nie miałam), to jego mistrzem stawał się etatowy redaktor w wydawnictwie. To był pierwszy problem – warsztatu, którego u mnie brakowało, toteż musiałam polegać na intuicji.
Drugi problem również wymaga dodatkowych wyjaśnień. Otóż w Norwegii były dwa oficjalne języki. Ja posługiwałam się (i posługuję) tym popularniejszym – bokmålem, a Tarjei Vasaas pisał swoje nowele w nynorsku z licznymi wtrętami dialektowymi. Tzw słowników narodowych dla żadnego z tych języków jeszcze nie było (dla bokmålu pojawił się w 1986 roku, a dla nynorsku w początkach lat dziewięćdziesiątych). Istniały tylko cieniutkie parasłowniczki do użytku szkolnego, bowiem w szkołach uczono obu języków (np. tam, gdzie uczono wszystkiego w bokmålu, obowiązkowym drugim językiem był nynorsk i vice versa). Te „listy słów” sobie z Norwegii przywiozłam, lecz one, oczywiście nie rozwiązywały problemu.
Wiązał się z tym trzeci problem – korespondencji z przyjaciółmi, którzy mogliby mi wyjaśnić pewne kwestie. List w jedną stronę szedł wówczas około dziesięciu dni, jeśli się miało szczęście – około tygodnia. Siłą rzeczy terminy dla oddania tłumaczenia były długie.
No i problem czwarty, techniczny – pisało się na zwykłej maszynie. Nie byłam w tym dobra. Pierwszy komputer pojawił się u nas w domu w 1986 roku, już po wydaniu antologii. I całe szczęście, bo nigdy nie zostałabym tłumaczem! Książka ukazała się w burzliwych czasach i odmęty historii ją pochłonęły. Mnie jednak pozostało niezadowolenie z efektu, poczucie osamotnienia i braku wsparcia przy pierwszej pracy nad przekładem oraz wewnętrzne ostrzeżenie, by „mierzyć zamiar według sił”.
Czyż to wszystko nie brzmi jak opowieści babuni z pouczającym morałem? Przyznam od razu, że później ostrzegający głos w głębi duszy zagłuszałam niejeden raz.
Pierwszy bolesny kontakt z przekładem literackim miał jednak i swoje dobre strony. Poczucie osamotnienia i bezradności w trakcie pracy nad tekstem sprawiło, że wiele lat później (w 2009 roku) uległam namowom Justyny Czechowskiej i wzięłam udział we współtworzeniu Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury, organizacji, której założeniem były m.in. żywe kontakty między tłumaczami i wzajemna wielopłaszczyznowa pomoc. Odkryłam też, że zajadłość, z jaką dochodziłam do sedna spraw na polu naukowym, doskonale sprawdza się przy tłumaczeniu, do tego analizy literackie czyta garstka zainteresowanych lub do tego zmuszonych, przekłady zaś mają dużo szerszy zasięg, są swego rodzaju praktycznym zastosowaniem teorii i dają dużo więcej satysfakcji. Chyba wtedy dopadł mnie bakcyl tłumaczeniowy.
Jest coś fascynującego w próbach przeniesienia jednej rzeczywistości na drugą. Czasem trzeba z pewnych rzeczy zrezygnować. Na przykład Norwegowie idą w górę lub w dół ulicy, a my tylko ulicą. Ginie element topografii terenu, istotny dla „tambylców”, nieważny dla nizinnych w większości Polaków. Albo kwestia żeńskich końcówek rzeczowników (zwłaszcza w zawodach). Efektem ruchów feministycznych od lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku stało się usunięcie takich słów jak norweskie odpowiedniki pielęgniarki, nauczycielki, krawcowej. Wszystkie takie rzeczowniki są tam rodzaju męskiego. Zupełnie inaczej niż w polskim, gdzie na siłę feminizuje się określenia funkcyjne lub zawodowe. Z tym, że dla tłumacza powstaje problem – dopóki w tekście nie pojawi się zaimek osobowy, nie wiemy, z kim mamy do czynienia (analityczny język norweski nie ma w czasownikach końcówek osobowych). Tak więc læreren leste może znaczyć „nauczyciel czytał” bądź „nauczycielka czytała”. To oczywiście drobiazgi, niemniej tłumacząc książki, warto zwrócić uwagę na tę cezurę i nie przekładać wszystkiego automatycznie na feminatywa.
Ostrzegający głos w głębi duszy milkł dość często, bo głuszyły go dreszcze ciekawości i ciarki wyzwania. Tak było na przykład, kiedy podjęłam się tłumaczenia z niemieckiego tekstu z początków XVIII wieku dotyczącego opisu elekcji Augusta II Wettyna na króla polskiego z Theatrum Europaeum. Swoje zrobiłam, ale przy okazji, zaintrygowana, połknęłam kilka rozdziałów poprzedzających i następujących. Cóż to była za wspaniała lektura! Gdybym odmówiła, nigdy w życiu nie trafiłabym na tę publikację i tyle bym się nie dowiedziała.
Wiele tu wątków i trudno z miejsca wybrać, na który z nich zareagować, o co zapytać. Na sam początek tylko dodam, że zdaję sobie sprawę z norweskiego rozdwojenia, ale poprzez… oprogramowanie do tłumaczenia. Gdy w obecnej pracy konfigurowaliśmy system do zarządzania tłumaczeniami musieliśmy wybrać właśnie jeden z norweskich – wtedy też postanowiłem zaczerpnąć choćby podstawowych informacji. Wracając jednak do tych początków przekładowych… Wymienione problemy zostały po części odsunięte na bok przez upływ czas, co z kolei nasuwa pytanie: jaka jest najbardziej znacząca różnica pomiędzy praca wtedy a teraz? Pomijając doświadczenie i sam proces.
To trudne pytanie, bo odpowiedź, jaka mi się nasuwa, jest smutna i wiąże się z pozycją tłumacza w cyklu wydawniczym. Zmiany następowały powoli, prawie niezauważalnie, a kiedy książkę uznano w pełni za towar do sprzedaży, było już „pozamiatane”. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, kiedy na poważnie zajęłam się tłumaczeniami literackimi, poczta elektroniczna jeszcze nie istniała, a znajomość angielskiego nie była tak rozpowszechniona jak dzisiaj. Na moim norweskim „poletku” występowałam więc jako pośrednik między wydawnictwami norweskimi a polskimi w osobach redaktorów zajmujących się prawami autorskimi i licencjami. Z pomocą organizacji NORLA, która wówczas była kilkuosobowym gremium hołubiącym tłumaczy literatury norweskiej w sposób niemal ojcowski, docierałam do wartościowych nowości i (z różnym skutkiem) polecałam je wydawnictwom polskim. Pisałam recenzje wewnętrzne, nawet tłumaczyłam co smaczniejsze kąski oryginału – jednym słowem przekonywałam, biorąc na siebie odpowiedzialność za ewentualne wydanie polskie. Zwykle też potem zaakceptowany tytuł tłumaczyłam. Kiedy pojawił się Internet, a znajomość angielskiego w polskich wydawnictwach wzrosła, z mojej roli pozostało jedynie pisanie recenzji książek polecanych redaktorom polskim przez redaktorów z wydawnictw norweskich. Ale i to niosło z sobą odpowiedzialność za ewentualny sukces wydawniczy bądź porażkę tytułu. W którymś momencie wydawnictwa norweskie zdecydowały się na outsourcing praw autorskich do swoich książek i utworzyły zewnętrzne agencje, te zaś zaczęły ostro promować/reklamować tytuły po angielsku wraz z próbkami przekładu na angielski – i już tylko nieliczne wydawnictwa polskie zasięgały mojej opinii o polecanej książce. Następny krok polegał na powstaniu analogicznej agencji pośredniczącej po polskiej stronie. W ten sposób tłumacz (tu ja) został wyeliminowany z procesu decyzyjnego o polskim wydaniu tytułu.
Inna strona ograniczania roli tłumacza dotyczyła spraw finansowych. Na początku (w moim przypadku) umowy z wydawnictwami zawierały oprócz honorarium za tłumaczenie także procent od sprzedanych egzemplarzy w pierwszym i kolejnych nakładach/wydaniach. Nie były to astronomiczne sumy, ale były. Dodatkowo prawa do wykorzystania książki na innych polach (słuchowisko, czytanie w radiu), tzw, małe prawa autorskie pozostawały przy tłumaczu. Początkowo w stu procentach, potem trzeba się było dzielić z wydawnictwem, aż w którymś momencie wydawnictwa się zjednoczyły i stworzyły model umowy z tłumaczem, który pozbawiał go wszelkich praw poza osobistymi, czyli do umieszczenia jego nazwiska na nośniku. W przypadku literatury norweskiej kolejne wydania należały raczej do rzadkości. Honorarium było jednorazowe, więc ciesz się wyrobniku, że twoje nazwisko znalazło się na stronie tytułowej (a i to nie zawsze) lub na audiobooku, bo w materiałach reklamowych i omówieniach (rzadkich) książek tłumaczonych bywało różnie. STL od tego zaczął swoją kampanię przywracania „widoczności” tłumacza. To, że część wydawnictw umieszcza obecnie nazwisko tłumacza na okładce książki, jest miłym gestem, ale tylko gestem, choć mówi się, że to dowartościowuje tłumacza i zobowiązuje go do większej odpowiedzialności za tłumaczony tekst.
Z tą odpowiedzialnością też bywa różnie, skoro dla wydawnictw (generalnie) liczy się, jak szybko i jak tanio można uzyskać przekład. Oczywiście nie wszędzie występuje takie podejście, nie chcę być niesprawiedliwa wobec wydawnictw, jednak często dominuje komercyjna zasada, że „towar” musi się sprzedać póki świeży i da się na nim zarobić.
Nie byłem świadom tych stopniowych zmian i za swoisty chichot losu uważam, że wydawcom teraz podobne „przyjemności” czynią dystrybutorzy, stopniowo zwiększając procent swych zysków ze sprzedaży. Ale na tym w sumie tracą wszyscy poza nimi, więc śmiech to przez łzy.
Jeśli zaś chodzi o translatory i literaturę, to wydaje mi się, że do zastąpienia jeszcze długa droga. Pracuję z tłumaczeniami maszynowymi od lat kilkunastu i nie zaprzeczę, że skok jakościowy nastąpił niesamowity, ale styl nadal pozostawia niemało do życzenia. Choć w przypadku literatury użytkowej czy też po prostu takiej, w której styl jest kwestią trzeciorzędną, zagrożenie rzeczywiście może być znaczące.
Choć paradoksalnie ten smutny przejaw zasady Pareta może doprowadzić do poprawienia sytuacji tych 20%… Jednak prorok ze mnie marny, więc wolę zapytać: czy widzi Pani jakieś szansę na dalszą poprawę statusu tłumaczy, coś więcej niż widoczność?
STL podejmuje wiele inicjatyw w tym kierunku. Są to, ogólnie rzecz biorąc, zarówno aktywności na polu legislacyjnym, jak i różnego rodzaju nagrody za przekład lub spotkania z młodzieżą szkolną, by zapoznać uczniów z pracą tłumacza. Udział w różnych rządowych i branżowych gremiach zajmujących się m.in. przekładami i ich autorami jest niezwykle ważny ze względu na uregulowanie statusu zawodowego, natomiast kontakt z młodzieżą być może w dalszej perspektywie przyniesie większe zainteresowanie literaturą. Co prawda sceptyk we mnie podpowiada, że statystycznie znikoma garstka licealistów z wielkich miast nie uczyni wiosny w ogólnie nieczytającym narodzie, a i tu raczej zadziała prawo kopernikańskie,według którego w nieprzebranej masie tekstów o różnej literackiej wartości „czytadła” będą wypierały literaturę skomplikowaną formalnie i treściowo. To się dzieje od początku transformacji ustrojowej i ściśle wiąże z „urynkowieniem” książki. Mamy też aspekt technologiczny – psychologia rozwojowa zwraca uwagę, że kontakt z książką papierową daje więcej pożytku i przyczynia się do lepszego zapamiętywania niż tekst na czytniku czy audiobook, który jednym uchem wlatuje, a drugim wylatuje.
Tak więc wszystkie te inicjatywy są cenne i na pewno mogą z czasem przynieść efekt, niemniej postęp technologii jest nieubłagany, a czas przeznaczany na kontakt z tekstem literackim kurczy się w zastraszającym tempie.
Wolę jednak myśleć, że tłumacz nadal będzie mógł przeżywać emocje przy przekładzie, że będzie miał czas, żeby zatopić się w świat autora, że niekiedy – tak jak mnie – tłumaczona książka splecie się w dziwny sposób z życiem… Słowem, że wciąż będzie to dla nas, tłumaczy, przygoda i wyzwanie, a nie wykonywane dla zarobku rzemiosło.
Mam to szczęście, że prawie wszystkie przełożone przeze mnie teksty należą do tej pierwszej kategorii.
To prawo kopernikańskie chyba w literaturze działa od zawsze, tylko po prostu sukces (względnie) chwilowy przegrywa z czasem. Jest przecież całe mnóstwo szalenie popularnych czytadeł z lat przeróżnych, których dziś nikt nie pamięta. Wystarczy przypomnieć sobie tak zwane „penny dreadfuls”. Pozostaje mieć nadzieję, że chociaż czas nie zaprzestanie swych odsiewów.
Ale, ale… Wspomniała pani o licealistach, a ja nie oprę się napoczęciu jednego z moich powracających zagadnień: promowania czytelnictwa. Co prawda aktualnie mamy do czynienia z dość eksplozją popularność literatury young adult, ale mam wrażenie, że dzieje się tak niejako pomimo tego, jak prowadzone lekcje polskiego, a nie za ich sprawą. Co Pani sądzi na ten temat?
Zadaje Pan, Panie Jakubie, coraz trudniejsze pytania. Po pierwsze nie mam kontaktu z programami szkolnymi ani z praktyką szkolną, więc nie podejmę się oceny wpływu lekcji polskiego na wybory czytelnicze młodzieży. Podejrzewam, że jak zwykle dużą rolę odgrywa tu postawa nauczyciela. Młodzież generalnie woli swoje sieci społecznościowe, czytanie to dla nich pewnie strata czasu. Jeżeli jednak literatura dla młodych ludzi cieszy się popularnością, to chyba nieważne, czy dzieje się to za sprawą szkoły, czy też obok niej? Młodzi nie lubią narzucania im czegokolwiek, więc może to zdrowy objaw?
Po drugie w kwestii promowania czytelnictwa – gdybym znała odpowiedź na pytanie, jak to robić, opływałabym w międzynarodowe nagrody z kilkoma noblami na przyczepkę.
Przypuszczam jednak, że czytelnictwa się nie promuje, tylko mozolnie wdraża od prawie niemowlęctwa. Im więcej dystraktorów w postaci bajek z komputera, książeczek dla maluchów, które za naciśnięciem guziczka „grają i śpiewają”, ale jeszcze nie tańczą i nie przytupują, tym trudniej oswoić dziecko z czytaniem. Najlepszy pierwszy kontakt z tekstem ma miejsce na kolanach mamy lub taty, kiedy dziecko widzi obrazek kota, trzy znaki pod nim i słyszy głos najbliższej osoby wymawiający to słowo. Naciśnięcie guziczka obok takiego obrazka i znaków nie utrwali usłyszanego. Zwoje mózgowe nie zarejestrują skojarzenia doznań słuchowych z wizualnymi bez wsparcia ciepłych objęć mamy lub taty. A jeśli nawet taka korelacja nastąpi, to na krótko. Rodzice zaś obecnie mają coraz mniej czasu dla dzieci i jeśli zdarza im się czytać coś swoim latoroślom, to na ogół właśnie się zdarza – nieregularnie, rzadko, od przypadku do przypadku, często z niecierpliwością. Dzieci na ogół nie widzą rodziców zagłębionych w lekturze (drogiej zresztą) książki drukowanej. Widzą ich głównie ze smartfonem przy uchu lub w ręce albo przy komputerze lub telewizorze. I od małego na etapie zabaw naśladowczych „małpują” te zachowania. Oczywiście – i na szczęście – bywają wyjątki i dlatego część naszego społeczeństwa jeszcze czyta. Potem na każdym etapie rozwoju dziecka i młodego człowieka trzeba mu umożliwić kontakt z książką i zachęcać do niego – nie tak wyśmiewaną po transformacji akcyjnością z poprzedniego ustroju, dziś nazywaną „programami” lub „projektami”, lecz systematycznie i stale, najlepiej własnym przykładem. W szkołach, zwłaszcza na prowincji, powinny być biblioteki z dużym i aktualizowanym księgozbiorem. I te biblioteki powinny wchodzić do klas na lekcje – tu już widzę rolę nauczycieli.
Ale ostatnio jechałam pół godziny autobusem i nikt z pasażerów nie czytał książki. Wszyscy albo patrzyli pustym wzrokiem w okno, albo wlepiali oczy w smartfony. Parę lat temu można jeszcze było spotkać w środkach masowej komunikacji ludzi pochylonych nad książką. Ot, postęp technologiczny…
Długo się zastanawiałam, Panie Jakubie, nad odpowiedzią i starałam się dać ją maksymalnie szczerą. Dodam jeszcze, że czasami rozkład genów u dzieci sprawia, że mimo jednakowego kontaktu z książką w dzieciństwie jeden brat zostaje molem książkowym i połyka każdy tekst drukowany,a drugi czyta tylko pozycje związane z jego pasją (też dobrze!).
Tę genetyczną loterię rozumiem aż nazbyt dobrze, gdyż sam doświadczam jej na (nie)własnej skórze. Starszy potomek to mol książkowy, który czyta więcej ode mnie i swego czasu bywało to aż problematyczne (np. odrywanie od czytania, gdy coś innego robić powinien). Natomiast młodszy to dusza artystyczna, kreatywna, ale z książkami po drodze mu raczej rzadko.
Zdecydowanie też zgadzam się z tym przykładem, nie tylko rodzicielskim. Widziałem tego ciekawy przykład pozytywny – ze względu na edukacyjnych stopni pokonywanie byłem ostatnio na drzwiach otwartych w pewnym poznańskim liceum i napotkałem tam na jednej ze ścian po drodze do biblioteki serię zdjęć nauczycieli z książkami. Też pozwolę sobie skorzystać z marginesu nieksiążkowego i dodam, że zawsze z pewnym rozbawieniem słucham/czytam uwagi o tej „zepsutej młodzieży”… Przecież sami ją psujemy, przykład idzie z góry.
Pozwolę sobie teraz na skok w tematyczny bok i chwilowe skierowanie rozmowy na tory pozytywne takim oto pytaniem: co Panią ostatnio literacko zachwyciło?
W moim wieku raczej już trudno o zachwyty literackie. Zresztą przyznam, że czytam coraz mniej (niestety), bo przy mojej wadzie wzroku muszę oszczędzać oczy. Z racji zawodowej zawsze mnie będą zachwycali wybitni styliści. Żeby się wyswobodzić z powszechnie marnej polszczyzny sięgam więc po Wiesława Myśliwskiego, Olgę Tokarczuk, a z młodszych po Jacka Dehnela. Ich utwory odbiera się jak muzykę – płynna fraza, świetny dobór słów i ani jednego zgrzytu/fałszu. Ja po prostu słyszę, kiedy wodzę oczami po tekście, toteż nie są to puste pochwały. Pod względem treści… hm, tu jest gorzej, bo nie przepadam za opisami współczesnej rzeczywistości. Moje zainteresowania koncentrują się między innymi na dalekiej historii. Ostatnio zrobiłam wyjątek dla książki Mokradła Marii Turtschaninoff w tłumaczeniu Agaty Teperek, bo w zasadzie przekładów, zwłaszcza literatury skandynawskiej, nie czytuję. I dobrze się stało, bo historie rodzinne i historie miejsc też mnie interesują. W Mokradłach dodatkowym atutem jest ewolucja języka tekstu w miarę zbliżania się do czasów współczesnych. Bardzo chytry zabieg konstrukcyjny, choć nie całkiem nowy.
Nigdy o tym w ten sposób nie myślałem, ale rzeczywiście zachodzi tu pewien paradoks: im więcej się czyta, tym o zachwyt trudniej. Nie tylko ostrożniej dobiera się lektury, ale i rośnie próg zachwytu.
Jeśli zaś chciałaby Pani skierować kogoś w tę daleką historię, to co by Pani wskazała?
Pomińmy może kwestię kierowania kogokolwiek ku czemukolwiek, bo reklamowanie, rekomendowanie itp. to nie moje poletko. Mogę natomiast powiedzieć, jakie tematy mnie pociągają. Otóż urzekają mnie śmiałe hipotezy Przemysława Urbańczyka i do pewnego stopnia Zdzisława Skroka dotyczące początków polskiej państwowości. Panowie wskazują, że być może przejście z formy wspólnoty rodowej do pra-państwa odbyło się na terenach późniejszej Polski za sprawą przybyszy z Północy. Nie mnie oceniać siłę dowodów, niemniej do mnie, miłośniczki Skandynawii, one przemawiają.
Historyczne zaszłości, jak wiadomo, wpływają na dalsze losy krajów, narodów i jednostek. I tutaj los dał mi szansę tłumaczyć książki, które opisują te zaszłości z dość zaskakującego punktu widzenia i przez to skłaniają do refleksji. Chodzi o dwie pozycje Thomasa Reinertsena Berga – Teatr Świata o historii powstawania map oraz Na koniec świata o tym, jak przyprawy zmieniły historię. Obie książki są napęczniałe wiedzą, której w szkole nie uczą, toteż ich tłumaczenie dało mi wiele satysfakcji. Z kolei tłumaczona z duńskiego Lisinka Birgit Pouplier była dla mnie ważna z innych powodów. To historia nieprawdopodobnie silnej kobiety – coś na czasie – przy tym z pochodzenia Niemki urodzonej i zamieszkałej w Polsce, którą nieudane małżeństwo zawiodło do Danii i uczyniło ikoną narodowego malarstwa tego kraju – Elisabeth Jerichau Baumann. Żal, że ukazanie się książki w Polsce przeszło bez echa. Postać Lisinki zasługuje na pamięć i refleksję.
Bardzo daleko wstecz w czasie sięga Morten A. Strøksnes w Księdze morza, bo aż do okresu powstawania oceanów. Jednocześnie opowiada całkiem aktualną historię polowania na rekina. I uzupełnia ją historią lokalną oraz indywidualną swojego przyjaciela. Dla mnie bomba – wszystko w jednym w prawie doskonałej równowadze. Wiedza, dreszczyk emocji, ludzkie losy i zniszczenie środowiska…
Jak wspomniałam, nikogo nigdzie nie kieruję. Ja te książki brałam do tłumaczenia ze względu na własne zainteresowania, nie zważając na progi przekładowe i ewentualny nakład pracy. I nie żałuję. Oczywiście, można je było tylko przeczytać w oryginale, jednak przy tłumaczeniu jest się najwnikliwszym czytelnikiem i dużo więcej zostaje w głowie. Dlatego lubię zajmować się literaturą popularnonaukową.
Literatura piękna – powieści, poezja – to zupełnie inna praca. Tu się człowiek nie dowiaduje, tu odkrywa świat autora i śledzi sposób wyrażania tego świata. Jest więc w pewnym sensie detektywem. Bazuje na swojej wiedzy i umiejętności wykrywania związków. Też fascynujące zajęcie.
Najlepszy w tym wszystkim jest płodozmian – raz powieść wysokich lotów, raz książka naszpikowana wiedzą. Wtedy zwoje pracują najwydajniej.
Tematyka zdecydowanie ciekawa. Ze mnie jest osobnik czytający bardzo szeroko i płodozmian zdecydowanie sobie cenię. Z podobnych okolic tematycznych recenzowałem wewnętrznie czasu nieco temu „Beyond the Known” Andrew Radera o tym jak podróżowanie kształtowało ludzkość. Byłem pod wrażeniem, ale niestety nie dość przekonujący.
Z recenzjami wewnętrznymi czy też z rekomendowaniem pewnych tytułów tak bywa. Fakt, że boli, kiedy ewidentnie wartościowa książka nie wzbudza zainteresowania wydawnictwa. Sama to przeżyłam, gdy w początkach mojej przygody z tłumaczeniami ośmieliłam się na piśmie zachęcać pewne wydawnictwo do wypuszczenia u nas przeciekawej książki o chorobie Alzheimera. Byłaby to pierwsza taka pozycja w Polsce i być może pomogłaby wielu ludziom z oswojeniem tej choroby. Niestety, jak Pan to ujął, „nie byłam dość przekonująca”. Z czasem oduczyłam się polecania tytułów (jak wspomniałam, tę rolę przejęli agenci) i nauczyłam pisania recenzji wewnętrznych (już na zamówienie, jako uznany tłumacz). Chodzi nie tyle o to, jak bardzo interesująca jest książka, a raczej o to, jak szeroki krąg odbiorców zainteresuje (czyli ile wydawnictwo ma szansę na niej zarobić). Zdanie recenzenta na temat pozycji nie jest takie ważne, powinien on wskazać konkretne grupy potencjalnych czytelników.
A czy zdarza się Pani czytać czysto rozrywkowo? Sięgać po niefortunnie według mnie nazwane „guilty pleasures”?
Jeśli ma Pan na myśli czytadła, romansidła i inne takie lektury, to tak, choć dawno tego nie robiłam (oczy! i permanentnie pełen portfel umów). Zacznijmy od tego, że w poprzednim systemie takich publikacji nie było, albo było bardzo niewiele (albo ja nie byłam wtedy nimi zainteresowana). Z czystej ciekawości więc sięgnęłam po transformacji po wystawiane w kioskach harlequiny. Po przeczytaniu pięciu stwierdziłam, że szósty mogę napisać sama z dokładnością co do strony, na której główni bohaterowie mają się całować, zrywać ze sobą itp. Ergo przestało mnie to bawić. Później również zdarzało mi się czytać podobne pozycje – w ramach terapii antystresowej. Kiedy świat się wali i z tunelu problemów nie widać wyjścia, taka lektura zajmuje oczy i myśli. Zwykle doczytując ostatnią stronę, nie pamiętałam, jak się książka zaczynała, ale przecież nie o to chodziło. Podczas skupienia myśli na powierzchownej treści podświadomość pracowała nad rzeczywistymi problemami, rozedrgane nerwy się uspokajały i stres się zmniejszał.
Za kryminałami nie przepadam i raczej ich z własnej woli nie czytam, ale zdarzało mi się je tłumaczyć (trudno tu mówić o rozrywce). Cenię sobie na przykład Oko Ewy Karin Fossum ze względu na głębię analizy psychologicznej. Przeszła bez echa, a właściwie nie została doceniona trylogia Ingara Johnsruda Naśladowcy, Straceńcy, Winowajcy – w treści o broni biologicznej, autentycznych organizacjach terrorystycznych itp, a w formie jak kalejdoskop scen filmowych. Jak widać i w kryminałach można z pożytkiem dla wartości literackich przekraczać granice gatunku.
Ja miałem długi okres rozłąki z kryminałami – w pewnym momencie po prostu mi się przejadły. W dodatku miałem taki okres dużych wątpliwości względem przemocy w nich ukazywanej. Rozumiem, że taka konwencja i to tylko fikcja, ale jakiś okres nadwrażliwości sprawił, że mnie to odrzucało, irytowało mnie uprzedmiotawianie niemalże anonimowych ofiar kolejnego mordercy. Aktualnie jednak pocieszenie znajduję od czasu do czasu w przygodach mniej lub bardziej sprawiedliwego i nad wyraz męskiego detektywa, samotnika czy innego byłego żołnierza. Póki co faworytem jest Jack Reacher.
Widzę, że Karin Fossum trochę tych kryminałów napisała, ale dodam sobie pierwszy z serii do mitycznej listy „do przeczytania”.
Chciałbym powrócić do pewnego wątku wspomnianego wcześniej w rozmowie, a mianowicie odpowiedzialności tłumacza. Lat temu siedem na łamach Dwutygodnika toczyła się debata pomiędzy Jerzym Jarniewiczem a Rafałem Lisowskim, która rozpoczęła się od tekstu Syzyf zwycięża, a dotyczyła ona właśnie roli tłumacza i jej postrzegania. Czy według Pani tłumacz to rzeczywiście zawód zaufania społecznego czy jest to może nadmiernie górnolotne spojrzenie na zawód, który dla wielu osób go wykonujących o artyzm wcale się nie ociera?
Dziękuję, Panie Jakubie, za przypomnienie eseju Jerzego Jarniewicza, tekstu pięknie zakomponowanego, napisanego zgodnie z zasadami retoryki językiem pełnym mądrych, starannie dobranych słów, zwracającego uwagę na bardzo istotne aspekty pracy tłumacza, tekstu, który ku mojemu zaskoczeniu (choć tylko częściowemu, gdy przyjrzeć się tezie pod odpowiednim kątem) ekstrapoluje pracę tłumacza aż na obszar polityki. Poeci (a Jerzy Jarniewicz wszak jest poetą) mają tendencję do tworzenia swoich światów i wydaje mi się, że ten tekst został napisany właśnie z takiej perspektywy. Każda zawarta w nim wskazówka dla tłumacza jest cenna i prawdziwa, tylko że w panującej obecnie rzeczywistości rozbija się o prozę życia. Osoba żyjąca z tłumaczeń jedynie w ograniczonym stopniu może sobie pozwolić na „grymasy” i nieprzyjmowanie do przełożenia komercyjnych gniotów. Trzeba też wziąć pod uwagę, że czytelnicy mają różne preferencje i większość nie sięgnie po Tarjeia Vesaasa czy Vigdis Hjorth, wybierze raczej Jo Nesbø albo tasiemcowe sagi. Ważne, żeby literatura tego typu była tłumaczona dobrze, na poprawną polszczyznę. Wspominałam o tym wszystkim wcześniej. Zakres odpowiedzialności tłumacza zależy od rodzaju literatury, którą przyswaja polskiemu czytelnikowi, to rzecz oczywista. O pewnych podstawowych zasadach, o których mówi Jerzy Jarniewicz, trzeba pamiętać zawsze, a z tym w „przyrodzie” tłumaczy różnie bywa, toteż „śpiewać (tłumaczyć) nie każdy może (czy to lepiej, czy gorzej)”, że strawestuję słynne powiedzenie innego Jerzego – Stuhra.
Zawód zaufania społecznego. Proszę Pana, w pewnym sensie każdy wykonywany zawód jest zawodem zaufania społecznego. Architekt, który projektuje dom, może zrobić z projektu cacuszko, że człowiek od razu chciałby się wprowadzić, ale może też, zachowując wszelkie reguły, naszkicować układ pomieszczeń, w którym na da się żyć. Robotnik, który ten dom buduje, może użyć materiałów najwyższej klasy i wykonać swoją pracę ze starannością, ale bywa, że „przyoszczędzi” na materiałach i swoją robotę zrobi po łebkach. Nie trzeba sięgać po ograne przykłady lekarza lub nauczyciela, by uświadomić sobie odpowiedzialność każdego, kto wykonuje jakąś pracę na rzecz innych. I w każdym zawodzie będą fuszerzy, rzemieślnicy i artyści. Potencjalnych fuszerów dotyczyła trawestacja słów Jerzego Stuhra. Rzecz w tym, żeby rzemieślnik miał solidne podstawy warsztatowe i zdawał sobie sprawę z tego, że z jego pracy będzie korzystał ktoś inny, tak jak on sam posługuje się, dajmy na to, młotkiem jednorazówką albo wyrobem trwałym, wykonanym porządnie. Byłoby też wskazane, żeby (tłumacz) artysta nie dawał się za bardzo ponieść fantazji i nie zapominał, że „nad nim” jest autor, wobec którego jest zobowiązany do wierności.
Obraz zwycięskiego tłumacza Syzyfa, który nigdy nie wtoczy głazu na szczyt, jest porywający, niemniej dotyczy tylko niewielkiej części dzieł literackich, tych o nieprzemijającej wartości, i pod tym względem odnosi się do garstki przekładowców, którzy podejmują wyzwanie reinterpretacji oryginału. Wolałabym, by zwycięski Syzyf-tłumacz (i rzemieślnik, i artysta) wtoczył jednak głaz swojego przekładu na szczyt i spotkał tam zadowolonego autora.
I cóż ja mogę dodać? Choć ogólnie do centryzmu mi daleko i według mnie prawda bardzo rzadko leży po środku, ale w tym właśnie przypadku bliżej mi do centrum właśnie. Mam zresztą opinię, która zahacza właśnie o to odpowiedzialności przesuwanie, i zabrzmieć może nieco kontrowersyjnie, ale cóż tam… Patrząc bowiem szerzej, za tłumaczenie większą odpowiedzialność ponosi właśnie wydawnictwo. To wydawca dobiera tłumacza i decyduje o kryteriach takiego doboru. To wydawca zleca redakcję i korektę, która to powinna ostrzec o ewentualnych fuszerkach właśnie. Owszem, może zdarzyć się smutny przypadek partactwa osoby cenionej i sprawdzonej, ale to przypadki rzadkie bardzo.
A tak na zakończenie mam jeszcze pytanie frywolnie-hipotetyczne. Gdyby mogłaby Pani zaprosić dowolnego pisarza/pisarkę (żyjących lub nie) na kawę/herbarę/inny trunek, to kto by to był i dlaczego?
Zabawne, że Pan o to pyta i to w trybie przypuszczającym, bo faktycznie zapraszałam pisarzy/pisarki, może nie na kawę/herbatę/inny trunek lecz na spotkania ze studentami. Była (i jest) taka możliwość organizowana przez centrum współpracy z placówkami uniwersyteckimi poza Norwegią prowadzącymi filologie i lektoraty oraz agencję promocji literatury norweskiej na świecie (NORLA). A ponieważ Uniwersytet Warszawski nie był skory do pokrywania wydatków na hotel, mnie zaś nie było na to stać, bywało, że gościliśmy człowieka u siebie w domu i kończyło się na długich nocnych rozmowach. Z żyjącymi autorami spotykałam się również podczas ich wizyt promujących książkę w Polsce. Tu organizatorami były wydawnictwa, a my z mężem braliśmy na siebie role przewodników po Warszawie i też wykorzystywałam okazję do głębszych rozmów. Spośród zaproszonych prelegentów szczególnie dobrze rozmawiało mi się z Kjartanem Fløgstadem, którego książek wprawdzie nie tłumaczyłam (wydawnictwa nie były zainteresowane moimi propozycjami), za to świetnie zgadzaliśmy się światopoglądowo. Innym takim autorem, z którego poglądami się identyfikowałam (jego książkę o historii i znaczeniu kulturowym symbolu serca już tłumaczyłam) był Ole Martin Høystad, wspaniały człowiek, erudyta z potrzebą przekazywania swojej wiedzy i przemyśleń społeczeństwu.
Z autorami oryginałów moich tłumaczeń spotykałam się też w Norwegii podczas różnych konferencji, seminariów itp. organizowanych przez NORLA. W trakcie jednego z takich pobytów już sama zorganizowałam sobie spotkanie z Petterem Amundsenem, współautorem (obok Erlenda Loe) nieco lżejszego kalibru lektury, Organisty. Książka powstała na fali fascynacji „kodami” Dana Browna, ale dotyczy Szekspira i tajemnic wokół jego postaci – prawdziwa gratka dla „spiskolubnych” i miłośników łamigłówek (czyli między innymi dla mnie). Dla porządku – to było spotkanie przy kawie.
Czasami z żyjącymi autorami nie trzeba się osobiście spotykać. Kontakt przez pocztę elektroniczną przy okazji wyjaśniania pewnych niejasności w tekście lub wyrażenia zgody na skorygowanie ewidentnego błędu rozwijał mi się często w wymianę bardziej ogólnych myśli. Tak więc, podsumowując, nie czuję niedostatku ani większej potrzeby rozmawiania z żyjącymi pisarzami/pisarkami.
Co do tych, którzy odeszli… Ich dzieło życia jest już zamknięte. Powiedzieli, co mieli do powiedzenia, na swój specyficzny sposób. Literaturoznawcy i biografowie interpretują na wyścigi ich twórczość, nie do końca wiadomo, czy słusznie. Choć, oczywiście, jest to pomocne dla zrozumienia stworzonych treści.
A ja? Myślę, że pomilczałabym sobie chętnie w dowolnym bezludnym krajobrazie w towarzystwie Milczka z Midtbø – Tarjeia Vesaasa.
Szyfry, łamigłówki i wszelkie inne mózgo-łamacze się i mi bliskie. No i cisza im sprzyja. Chciałem na koniec zabłysnąć jakimś mądrym cytatem o milczeniu, ale w natłoku i niezdecydowaniu postawiłem na klasyka: „Myśl wielka zwykle usta do milczenia zmusza.” Dziękuję więc i milknę.
✎﹏﹏﹏﹏
I to by było na tyle. Mam nadzieję, że i Wam miło było wybrać się w północne zakątki świata translatorskiego oraz spojrzeć nieco w czasy bardziej zaszłe niż zazwyczaj. Ja zaś postaram się uraczyć Was wędrówkami w inne przekładnicze przestrzenie. Takk for nå!
Człowiek wgląda w siebie i ma przed oczami krajobraz przypominający suche bagna oraz górskie stromizny, nad którymi kłębią się chmury. I wie o istnieniu potwornych tajemnych otchłani. Omija je, nie chodzi ich skrajem. Różne rzeczy leżą na dnie mętnej wody. Niechaj leżą. Nikt się o nich nie dowie.
Niech pozostaną w morskiej toni.[Tarjei Vesaas, Nocne czuwanie]
Dodaj komentarz