Przy dobieraniu pisaniem parających się rozmówców kieruję się niemądrą zasadą: wybieram wyłącznie osoby, który twórczość lepiej lub gorzej poznałem. Robert M. Wegner był na mym celowniku od dawna, ale w jego przypadku reguła została wyegzekwowana w maksymalnym wymiarze. Mówiąc zaś prosto: chciałem z twórcą Meekhanu rozmawiać dopiero po przeczytaniu całości cyklu. Zacząłem w styczniu 2017 roku, skończyłem w lutym roku obecnego, pora więc przyszła na wywiad.
Tak w zasadzie można by się zastanawiać nad sensownością przedstawiania mego interlokutora. Robert M. Wegner znany chyba jest nie tylko fanom fantastyki, ale niech formalności stanie się za dość. Twórca Meekhanu debiutował w 2002 roku opowiadaniem Ostatni lot nocnego kowboja, a pierwsze meekhańskie opowiadania publikowane były w periodyku Science Fiction, Fantasy i Horror. Jest jednym z nagrodowych rekordzistów: ma na koncie sześć Zajdli, dwa Sfinksy i trzy Srebrnego Wyróżnienia nagrody Żuławskiego. Za granicą był nie tylko wydawany, ale i nagradzany (patrzcie chociażby tu).
┍━━━━━━━━⚔━━━━━━━━┑
Pożeracz: Który z bohaterów pierwszy się wykrystalizował? Zaczęło się od Kennetha-lyw-Darawyta czy może wyobraźnię wpierw zamieszkał ktoś inny?
Robert M. Wegner: Zaczęło się od Altsina, młodego złodzieja z pewnego portowego miasta, które wtedy nie nazywało się jeszcze Ponkee-Laa. Stworzyłem go gdzieś pod koniec szkoły podstawowej. On był pierwszym bohaterem a miasto pierwszą „lokacją” rodzącego się uniwersum. Potem włączył mi się, jako autorowi, „tryb dopytywania” – jakie to miasto? W jakim kraju? Dlaczego jest tak bogate? Z kim sąsiaduje, handluje, konkuruje? Jakie religie w nim dominują? I tak dalej. Spędziłem następne miesiące zapisując historię wyimaginowanego świata, który wtedy nie różnił się zbytnio od wszelkiego rodzaju „tolkienowszczyzn” jakimi nasiąkała moja nastoletnia wyobraźnia. No i stworzenie takiej „historycznej encyklopedii” protomeekhanu sprawiło, że mój młodociany zapał do pisania osłabł, czułem się wykończony a początek szkoły średniej wymagał skupienia się na innych sprawach, więc zrobiłem dłuższą przerwę od pisania. W międzyczasie i, jak zawsze powtarzam, na szczęście, dwa grube bruliony notatek o pierwszej wersji historii Imperium gdzieś mi zaginęły, więc gdy wróciłem do tworzenia opowiadań, miałem w głowie solidny szkielet, nieobciążony jednak zamulającymi wyobraźnię szczegółami. Podsumowując więc, najpierw był Altsin, a potem – jeśli dobrze pamiętam – pojawił się Yatech, Kenneth a na końcu Kailean, choć wszyscy oni „weszli na scenę” dość szybko w czterech kolejno napisanych opowiadaniach.
Ciekawe, że w ostatnim tomie Altsin stał się swoistym spinaczem pomiędzy wątkami. Agnieszka Hałas wspomina czasem o tym, że czasem traci kontrolę nad swoimi bohaterami i zdarza im się podążać niespodziewanymi ścieżkami. Czy Ty miewasz podobnie?
Oczywiście. Z bohaterami, których mam w głowie od wielu lat, których znam na wylot, ich siły, słabości, kompleksy, nadzieje itd. jest ten problem, że owszem, jako autor mogę ich postawić w niemal każdej sytuacji, ale jednocześnie wiem dokładnie, jak w danej sytuacji się zachowają, jakie emocje będą nimi targać, co mogą sobie pomyśleć i jakie działania podejmą. I nie mogę – chcąc zachować psychologiczną spójność postaci – wyjść poza ramy ich charakterów. A to oznacza, że mam nad nimi ograniczoną kontrolę. Poza tym piszę najczęściej w stylu, który Stephen King opisywał, jeśli mnie pamięć nie myli, jako podążanie za historią, najlepsze sceny, twisty i dialogi powstają u mnie w trakcie tworzenia. A to oznacza, że moi bohaterowie mają duża swobodę. Czasem robią rzeczy lub doprowadzają do wydarzeń, których zupełnie nie planowałem siadając do pisania. Bywa, że postacie drugo, lub trzecioplanowe awansują na podium, bo ich historia okazuje się na tyle interesująca, że nie mam innego wyjścia.
Nie mogę więc nie zapytać: który zwrot czy wydarzenie najbardziej Cię zaskoczyło?
Znalazłoby się kilka rzeczy. Ale od razu uprzedzam, że będą spoilery, bo nie da się na to pytanie odpowiedzieć bez nich. W Niebie ze stali to Kailean miała być osobą, która dostanie się do niewoli, będzie cierpieć i otworzy się na duchy. Jej talent magiczny najlepiej ją do tego predestynował. Ale postanowiłem pokazać wojnę nie tylko z punktu widzenia żołnierzy, dowódców i strategów, lecz też oczami dziecka wciągniętego w ten koszmar mimo woli. I tak Key-la wozacka dziewczynka zaczęła się tam plątać, coraz mocniej tkając swoją historię, aż wreszcie dała się porwać (to jest właśnie metoda pisania polegająca na wędrówce za rozwijającą się historią), była torturowana i stała się zalążkiem ana-boga. To przykład bohaterki drugoplanowej, która awansuje do pierwszej ligi, choć autor wprowadzając ją do książki wcale tego nie planował.
W opowiadaniu Sakiewka pełna węży Altsin zawiera umowę z pewną piegowatą baronową, by pościć śmierć przyjaciela. I choć przez całe opowiadanie szlachcianka zachowuje się tak, jakby z nim współdziałała, ostatecznie okazuje się osobą, która go zdradza i wystawia do wiatru. No i mnie też:) Gdy tworzyłem ten teks, ona miała być uczciwą osobą, dopiero gdzieś pod koniec wpadłem na to, by zrobić z niej femme fatale. Trochę się załamałem wizją przerabiania całego długiego opowiadania, ale gdy do niego siadłem, okazało się, że nie muszę zmieniać ani jednego słowa. Wszystkie dialogi i sceny z udziałem baronowej pasowały idealnie do intrygantki, jaką się okazała. Być może moja podświadomość przez cały czas czuła nosem, jaki będzie lepszy pomysł na tę postać i wtrącała się w jej tworzenie bez mojego udziału, a może jest to przykład jak drugoplanowa postać działa trochę niezależnie od woli autora.
Mógłbym rzucić jeszcze kilka przykładów, ale nie chcę zdradzać zbyt wiele z fabuły, osobom, które nie czytały książek.
Świetny ten przykład z baronową, zwłaszcza pod kątem drugiego opowiadania. Jakby pratchettowskie narrativum przejęło ster.
Skoro jednak wspomniana została Kay’la, to odbiję w tym kierunku. Przyznam, że miałem problem z zakatowaniem niepełnosprawnego chłopaka w Szkarłacie na płaszczu, a w zasadzie z uczynieniem z tego mordu części swoistego rytu formacyjnego Czerwonych Szóstek. W przypadku Kay’li odczucia nie były tak mocne (tym bardziej po lekturze Każdego martwego marzenia), ale i tak ciekawi mnie, czy musisz odchorować pisanie takich scen?
Odchorowywać? Nie. Zdecydowanie nie. Podchodzę do nich z chłodną głową, ale – od razu się przyznam – nie z zimnym sercem. Scena ze Szkarłatu na płaszczu nadal łapie mnie za gardło i szkli oczy, mimo iż sam ją napisałem. Za to nieszczęścia, które spotykają Key’lę przyjmuję całkiem spokojnie. I sam się zastanawiałem dlaczego, dopóki nie zrobiłem kiedyś małego eksperymentu i spróbowałem wyobrazić sobie, jak scena w zamku wyglądałaby, gdyby obserwował ją np. Yatech, wojownik z pustynnego plemienia, dla którego życie i śmierć stanowi jedność, który nie podziela miejscowych wierzeń dotyczących niepełnosprawnych dzieci i który w mordowanym dzieciaku widziałby tylko zwykłego niezgułę, co to wplątał się w sprawy możnych i właśnie płaci za własną głupotę. I wyszło mi, że Yatech mógłby być co najwyżej zniesmaczony, ale wydarzenia widziane przez jego kulturowo-emocjonalny filtr, wyglądałyby i zapewne były odbierane przez czytelników zupełnie inaczej.
Uzmysłowiłem sobie wtedy, że piszę w dość „osobisty” sposób, tzn. pokazuję wszystko oczyma bohaterów, których uczucia i charaktery doskonale znam. Więc obserwując śmierć dzieciaka w Szkarłacie na płaszczu patrzymy tak naprawdę na emocje żołnierzy Górskiej Straży i ich młodego dowódcy, na ich gniew, bezsilność i poczucie niesprawiedliwości, a czytelnicy, mam nadzieję, przeżywają to wszystko razem z nimi. To dlatego całość jest tak mocna.
Natomiast Key’la cierpi samotnie, nie otaczają ją współczujący obserwatorzy. Więc scena ta jest bardziej zimna, kliniczna, bo osobiste, intymne cierpienia opisałem w sposób bezosobowy. Dopiero gdy dziewczynka znajduje się z powrotem w obozie Wozaków i opowiada prawdziwą historię „porzuconych dzieci” emocje znów wybuchają. Ale tylko dlatego, że znów patrzymy oczyma ludzi, którzy sami są zaangażowani w całą historię.
Tak więc, jak widzisz, siła emocji jakie wzbudza taka czy inna scena zależy w moim przypadku, od emocjonalnego zaangażowania moich bohaterów, a ja, jak już ustaliliśmy, nie zawsze odpowiadam za to, co oni czują.
Bardzo ciekawie czyta się takie samozwrotne literackie refleksje. Przyznam się szczerze, że byłaby to wartościowa obserwacja do recenzji, aż szkoda, że sam w ogóle tego nie zauważyłem. Wydaje mi się zresztą, że taka optyka będzie przydatna i przy czytaniu innych tekstów.
Ale, ale… Skoro o recenzjach wspomniałem. Czy zdarzyło Ci się trafić na jakąś wesołą nadinterpretację albo w ogóle przypisanie czy jakichś zamiarów, których w ogóle nie miałeś?
Właściwie nie. Czasem niektóre zarzuty mnie dziwią np. ktoś użył jako zarzutu stwierdzenia, że wynik starcia w opowiadaniu Wszyscy jesteśmy Meekhańczykami w ogóle go nie zaskoczył, co byłoby doprawdy zdumiewające, gdyż na samym początku historii pada informacja, jak ta bitwa się skończyła. Oczywiście zdarza się, że autorzy recenzji konstruują pewne „chochoły” pod jakąś tezę – najczęściej zaczynające się od stwierdzenia „autor chciał tego czy owego” – które następnie radośnie obalają stwierdzeniem „ale mu nie wyszło”. Na szczęście tego typu recenzje są rzadkie, mam wrażenie, że nawet początkujący bloger szybko jest w stanie zrozumieć, jak nikłą siłę rażenia ma taki „chochoł”. Zdarzyło mi się także w krótkim okresie przeczytać że piszę książki przeżarte „lewacką politpoprawnością” oraz – jakby dla równowagi, że tworzę „mizoginistyczne historie dla heteroseksualnych prawicowych chłopaczków”, co nauczyło mnie, że odbiór książek w co najmniej 80% zależy od tego, co sam czytelnik/recenzent ma w głowie. I myślę, że tę prawdę każdy autor powinien wykuć w kamieniu i powiesić sobie nad biurkiem, zwłaszcza w trakcie czytania opinii o swojej twórczości.
Z przekąsem stwierdzić można by było, że skoro irytujesz ekstrema z jednej i z drugiej strony politycznego muru, to robisz coś dobrze. Jednak jednocześnie zwracasz uwagę na pewien ważny problem, choć jedynie pośrednio powiązany z Twoim pisarstwem. Nie martwi Cię postępująca polaryzacja fandomu? Czy może jest to tylko pozór stwarzany przez tych najgłośniej krzyczących?
Nie siedzę w fandomowych sprawach zbyt głęboko, zakładam jednak, że ta polaryzacja najbardziej widoczna jest w tzw. mediach społecznościowych (zwłaszcza teraz w okresie pandemii) a –uwzględniając fakt, że jakieś współczesne media są wręcz stworzone dla wyrażania, a raczej wywrzaskiwania ekstremalnych poglądów – mogę spokojne przyjąć, że wszelkie dyskusje błyskawicznie zamieniają się w popis rynsztokowych złośliwości w których króluje niewielka grupka internetowych trolli. Z drugiej strony czy polaryzacja ta nie jest odbiciem pozafandomowej rzeczywistości? No i tego, że od dłuższego czasu nie mamy możliwości spotkać się na konwentach i pogadać przy piwie. Żadna z dyskusji przy piwie, której byłem świadkiem, nie przerodziła się w ordynarną pyskówkę rodem z Facebooka, co pozwala mi wysunąć teorię, że członkom fandomu najbardziej w tej chwil brakuje i spotkań twarzą w twarz i wspólnego picia piwa.
Skory jestem zgodzić się z tą teorią, ale wydaje mi się, że i przed pandemią było podobnie. Znam zresztą przykłady osób, które na żywo są do rany przyłóż, ale w sieci puszczają im hamulce. Smutne to, ale pokazuje, że Internet rzeczywiście polaryzacji i krzykaczom sprzyja. Skręcę jednak w bardziej pozytywne zakątki fandomu i zapytam: czym najbardziej zaskoczyli Cię Twoi fani?
Tym, że w ogóle ich mam. Gdy zaczynałem przygodę z Meekhanem, sama idea fanów jakoś do mnie nie docierała, wydawało mi się, że ja tylko opowiadam historię wymyślonego świata i jeśli komuś się ona spodoba, to super. Tymczasem przez ostatnie lata zebrała się spora gromada ludzi, którzy czytają moje książki wielokrotnie, analizują je z uniwersyteckim wręcz zacięciem, grzebią w treści niczym Indiana Jones szukający kolejnego artefaktu, łączą pozornie odległe wydarzenia z naprawdę zadziwiającą logiką. Ponieważ historia, którą opowiadam jest skomplikowana, tacy fani zmuszają mnie do nieustannego wysiłku, żebym cały czas dawał z siebie 100% i unikał łatwych rozwiązań. Ale dzięki temu ja sam nadal świetnie się bawię. No i, szczerze mówiąc, ekipa prowadząca fanpage Imperium Meekhańskie z Facebooka (https://www.facebook.com/imperium.meekhanskie/) czasem lekko mnie stresuje, zwłaszcza, gdy na spotkaniach autorskich robi dokładne notatki z tego co mówię i próbuje podstępem wyciągnąć ze mnie dodatkowe informacje. Ale to zawsze jest najciekawsza część takich spotkań.
A pomagają Ci czasem? Pytam pół żartem, pół serio, gdyż George R.R. Martin potrzebował asystenta, który sprawdzałby za niego heraldykę i inne wewnętrzne spójności.
Oczywiście. W ostatnim meekhańskim opowiadaniu Jeszcze może załopotać popełniłem błąd co do przeszłości jednej z postaci, tzn. jej historia wspomniana JEDNYM słowem w książce liczącej kilkaset stron nie pokrywała się z tym, co napisałem o tej postaci w wyżej wspomnianym tekście. I ekipa z Imperium natychmiast wskazała mi, delikatnie ale dobitnie, tę nieścisłość. Teraz rozumiesz dlaczego twierdzę, że oni czasem mnie stresują. Oczywiście motywuje mnie to do większego przykładania się do pracy lecz jednocześnie, czuję się nieco spokojniejszy, że ktoś oprócz mnie czuwa nad spójnością świata Meekhanu.
To teraz pozwolę sobie na skok w przeszłość. Od czego zaczęła się Twoja fantastyczna droga? Jaki był pierwszy krok na drodze do debiutu w Science-Fiction?
Hm… no wiesz, było nim wysłanie tekstu do redakcji:). A rozwijając odpowiedź, moja droga była dziwna i naznaczona przypadkiem. Około 2002 r. wysłałem do Science Fiction dwa opowiadania – Ostatni lot Nocnego Kowboja i Ponieważ kocham cię nad życie (jak widać krótkie tytuły to nie była moja mocna strona). Pierwsze z nich ukazało się w numerze 19 pisma, drugie znikło. Uznałem, że było tak słabe, iż Robert Szmidt po prostu je odrzucił. W międzyczasie dużo się działo w moim życiu, praca, studia, zmiana pracy na inną, ślub, narodziny pierwszego dziecka, więc nawet nie bardzo miałem głowę to tego by się kontaktować z redakcją pisma i pytać co z tym tekstem. Samo pisanie też zeszło na dalszy plan – skrobałem coś od czasu do czasu ale jedno opowiadanie powstawało wiele miesięcy, czasem ponad rok. Science Fiction zdążyło w międzyczasie umrzeć i odrodzić się jako Science Fiction Fantasy i Horror i w nim w nim właśnie w 2005 roku w nr 5 ukazało się drugie z wymienionych tu opowiadań pod nieco zmienionym tytułem. Pamiętam jak jechałem tramwajem do pracy i przeczytawszy Bo kocham cię nad życie pomyślałem – „O, ktoś wymyślił prawie taki sam tytuł jak ja kiedyś”. A potem przeczytałem pierwsze zdanie i o mało nie padłem. I tu wchodzi na scenę wspomniany przeze mnie przypadek:) Ponieważ miałem mało czasu na wszystko, kupowałem co drugi/trzeci numer SFFiH i naprawdę istniała spora szansa, że akurat ten numer nie trafi w moje ręce. I może nawet nie dowiedziałbym się, że Ponieważ kocham cię nad życie ukazało się drukiem. Istniała wiec realna szansa, że moja przygoda z literaturą w ogóle by się nie zaczęła, bo szczerze mówiąc w 2005 miałem na głowie zupełnie inne rzeczy niż pisanie. Jednak gdy nieśmiało odnowiłem kontakt z redakcją Robert Szmidt szczerze się ucieszył. Okazało się, że w redakcyjnym bałaganie zgubił gdzieś plik z drugim opowiadanie i z moimi danymi kontaktowymi (oczywiście wysyłałem je osobno) więc gdy po reaktywacji pisma znalazł wreszcie zaginiony tekst, nie za bardzo wiedział, kim jest autor (to jedna z „zalet” pisania pod pseudonimem) Okazało się też, że pierwsze opowiadanie z uniwersum Meekhanu zainicjowało długą i zażartą dyskusję na forum SFFiH, a ze wszystkich możliwych odbiorów debiutantów ten jest najlepszy. Robert od razu zapytał, czy nie mam czegoś jeszcze i od tej chwili zmienił się w mojego dobrego ducha. Pilnował, bym się nie lenił, regularnie wyciągał ode mnie napisane już opowiadania (zdecydował się nawet na druk w dwóch częściach dużej mikropowieści, czego do tej pory nie robił) i „zmuszał” do pisania kolejnych. Miałem więc niejako dwa kroki na drodze do pisania fantastyki, pierwszy w 2002 i drugi, niespodziewany w 2005. W sumie to chyba dość niezwykły początek.
To zarazem przerażające i ekscytujące, o jak wieku rzeczach decyduje przypadek. Dobrze, że tym razem na korzyść los zadziałał. Ale przyznam szczerze, że moje nazbyt ogólnikowe pytanie ukryło fakt, że chodziło mi nawet o wcześniejsze początki. Zgodnie z memem, we need to go deeper. Od czego zaczęło się Twoje zamiłowanie do fantastyki? Jakie były formacyjne lektury?
Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie ze 100% dokładnością, bo fantastyka zaczęła mi towarzyszyć od samego początku mojej przygody z czytaniem. A czytałem wszystko, co wpadło mi w ręce od chwili, gdy przestałem sylabizować. Gdybym jednak miał wskazać „winnego”, pierwszą książkę bez wątpienia fantastyczną, którą pamiętam, byłby to Ogon diabła Janusza A. Zajdla, cieniutka, jak na dzisiejsze standardy książeczka z dziwaczną postacią na okładce. Do dziś pamiętam pomysł, jaki stał za tytułowym opowiadaniem (spoiler alert – drobne przedmioty, które znikają z naszego otoczenia są tak naprawdę porywane przez inteligentne dwuwymiarowe istoty badające nasz trójwymiarowy wszechświat, które na końcu najpewniej porywają naukowca, mającego pecha odkryć ich działalność) i to było to. Wsiąkłem po uszy w SF. Z Fantasy moja przygoda wyglądała podobnie choć sądzę, że już jako dziecko ocierałem się o nią, bo czyż zagłębiając się opowieści o rycerzach okrągłego stołu, traktowane jako zbiór średniowiecznych legend, nie zaczynałem zabawy z protofantasy? Pierwszą natomiast fantasy pełną gębą był, mający jak dla mnie najbardziej kiczowatą okładkę wszechczasów, Conan: Droga do tronu Roberta E. Howarda, wydany przez Alfę. To ta właśnie okładka przykuła moją uwagą na wystawie księgarni i wręcz zahipnotyzowała. Musiałem, po prostu musiałem to przeczytać. No więc, przechodząc do sedna, gdybym miał wskazać „winnych” tego, że zajmuję się pisaniem fantastyki, byliby to Janusz Zajdel i Robert Howard. I obu jestem za to do dziś wdzięczny.
Mnie na samym początku do SF najmocniej przyciągnął chyba Card, z Grą Endera na czele. A skoro wspomniane są i science-fiction, i fantasy, to zapytam tak: co sądzisz o traktowaniu fantastyki przez media głównonurtowe? Czy jest według Ciebie szansa na pozbycie się łatki literatury czysto rozrywkowej, eskapistycznej?
No cóż, przez lata byłem umiarkowanym optymistą, tłumaczącym sobie, że przecież gdzie indziej fantastyka już dawno zdarła z siebie łatkę rozrywki dla niedojrzałych chłopców, pełnej smoków, księżniczek, laserów i zielonoskórych ufoludków. W końcu w wielkim świecie, tym którym nasz „główny nurt” zachwyca się nieustannie, fantastyka stanowi jedną z ważniejszych gałęzi kultury, większość filmowych blockbusterów to fantastyka, najchętniej oglądane seriale to fantastyka, muzyka z filmów fantastycznych grywana jest w filharmoniach a dzieła mistrzów SF i Fantasy omawiane na renomowanych uniwersytetach. Rynek gier (a większość najdroższych i najlepszych gier świata to fantastyka) przynosi roczne dochody rzędu wielu miliardów dolarów a imprezy e-sportowe przyciągają setki tysięcy widzów. I co z tego wynika dla polskich twórców fantastyki? Niewiele. Zresztą sam zdajesz sobie z tego sprawę, inaczej w ogóle nie padłoby to pytanie, prawda? Zmiany zachodzą, rzecz jasna, ale są one wolne i kruche. Być może nasza „baza” krytyków i dziennikarzy zajmujących się tylko kulturą jest zbyt wąska i nowe pokolenie w sposób naturalny dziedziczy uprzedzenia swoich poprzedników. A może też cały proces w zajmuje po prostu więcej czasu, niż byśmy chcieli, więc prawdopodobne jest, że musimy na konkretne zmiany czekać nie lata a dziesięciolecia. Będziemy świadkami – mam nadzieję – ewolucji, bo na rewolucję już nie czekam.
Niby w tym wielkim świecie jest lepiej, ale i tam jeszcze jest nieco do zrobienia. Nadal jest tak, że niektórzy twórcy mocno promują gatunek zwany „speculative fiction” głównie po to, by nie lądować na półkach z fantastyką. Choć de facto fantastykę piszę. Niedawno pisałem też o pierwszym tomie serii Kultura Iaina M. Banksa i gdy o nim czytałem, to uderzyło mnie, że po jego śmierci w artykułach głównonurtowych wspominano go jako pisarza kryminałów, o fantastycznym dorobku nie wspominając. I to nawet, gdy w artykule była wspomniana jego przyjaźń z Neilem Gaimanem.
Wracając jednak do naszego wesołego grajdołka, czy nie wydaje Ci się, że częściowo winę za to ponosi ogólny stan czytelnictwa i mikra obecność literatury w mediach? W największych stacjach telewizyjnych trudno znaleźć jakikolwiek program poświęcony kulturze, że o samych książkach nie wspomnę. W gazetach i czasopismach od dłuższego czasu książkom poświęcane są najczęściej króciutkie recenzje na kilkadziesiąt słów. Przy tak okrojonej obecności fantastyka staje się niszą w niszy.
Oczywiście, ale powiedzmy sobie szczerze, media głównego nurtu zrezygnowały z działań kulturotwórczych już wiele lat temu. Większość z nich zostało częścią obecnych na giełdzie korporacyjnych gigantów, dla których liczą się tylko wyniki finansowe. Mamy tu najlepszy dowód na to, że czas to pieniądz, w tym przypadku czas antenowy dla radia i TV, oraz czas, jaki czytelnik lub widz jest w stanie poświęcić na przeczytanie artykułu w portalu internetowym. Dziś liczą się tylko dochody z reklam a tych nie wygenerują dyskusje o książkach (no chyba, żeby zrobić program w stylu urażony autor kontra złośliwy krytyk walczą nago w basenie z kisielem pod jakimś chwytliwym tytułem np. „Goło i oczytanie”). Paradoksalnie wydaje mi się, fantastyka została najbardziej czystą formą literatury, ludzie czytają ją z miłości a brak zainteresowania mediów, które pompowałyby sztucznie popularność bestsellerów, pozwala i autorom i czytelnikom cieszyć się najpierwotniejszą formą sztuki – twórca daje z siebie wszystko a odbiorcy oceniają jego wysiłki oddając mu w zamian swój czas (i trochę pieniędzy też). Współczesne media mogłyby tylko zepsuć ten układ zważywszy, że książkom Blanki Lipińskiej poświęcały więcej czasu niż całej twórczości Olgi Tokarczuk.
O, to ciekawy punkt widzenia. Coś w tym zdecydowanie jest. Sam czasem żałuję, że wydawnictwa nie mogą niejako oderwać się od rynku. Choć niektóre z nich na swój sposób go oszukują, wydając mniej ambitne dzieła o zagwarantowanej (na tyle, na ile się da) sprzedaży, by sfinansować te bardziej ambitne, które zapewne sprzedadzą się gorzej. A giełda i dyktat akcjonariuszy to w ogóle zmora współczesnego świata, nie tylko jego kulturą parającej się części. Trochę nie mogę się doczekać, a trochę jestem przerażony tym, co będzie, gdy to – kolokwialnie rzecz ujmując – pierdolnie.
A skoro już poszerzył się kontekst kulturowy, to zapytam szeroko. Jakich twórców, niekoniecznie literackich, podziwiasz? Co artystycznie robi na Tobie wrażenie?
No, muszę przyznać, że zabiłeś mi ćwieka tym pytaniem i zmusiłeś do zastanowienia się, co ja właściwie lubię (oprócz flaków, sernika i miodu pitnego). Po przeanalizowaniu własnych preferencji, dochodzę do wniosku, że lubię, cenię, szanuję i podziwiam twórców historii, budowniczych światów. Przy czym historia i światy, które powstają, są dla mnie na tyle żywe, na ile żywi są ich bohaterowie. Za to medium używane przez twórców, których podziwiam jest mi obojętne. Kilka lat temu zachwyciła mnie Adele, nadal zresztą ją lubię, a każda jej piosenka to jakaś opowieść, niekoniecznie wielka, ale rozedrgana i rozemocjonowana, co jest chyba głównie zasługą głosu i ekspresji piosenkarki. Zachwyciło mnie także kilka komiksów, Dziewczyny i Miecz Luna Brothers, Ogrzy bogowie Huberta i Gatignola czy Ostatni Bóg. Co do filmów, mam mieszane uczucia, potrafię docenić doskonałe rzemiosła, zwłaszcza wielkich blockbusterów, ale mam wrażenie, że kino próbuje wygryźć z rynku podejrzane knajpy skupiając się na serwowaniu odgrzewanych kotletów. Nadal jednak trafiam na perełki, czasem niskobudżetowe, jak Circle z 2015 lub pochodzące spoza zachodniej kinematografii, jak rosyjski serial Gogol. W sumie wychodzi na to, że lubię rzeczy z duszą, przy czym to ja sam, jak każdy z nas, oceniam, czy dana rzecz ową duszę posiada.
Oby tylko nie mieszać flaków, sernika i miodu przy jednym posiedzeniu. Na Adele też miałem mocną fazę, krótko po premierze pierwszego albumu. I zdecydowanie mam słabość do opowieści w muzyce – z tego też powodu tak kiedyś polubiłem Reginę Spektor i ciągle słucham albumu Sean-Nós Nua Sinéad O’Connor. Ale, ale… Skoro zeszło na budowanie światów, to nie mogę nie wrócić do literatury. Których autorów uznajesz za najlepszych światotwórców?
Imię ich Legion. I jak wszystko w literaturze jest to sprawa indywidualna a zależy od tego, czy autor trafił do mnie ze swoją wizją. Mój osobisty ranking zawiera zarówno twórczość Catherynne Valente z jej czasem psychodelicznymi światami rodem z napędzanego LSD snu jak i zimnokrwistą, hiperrealistyczną kreację George R.R. Martina. Uwielbiam Herberta za Diunę i Simmonsa za Endymiona. Pratchetta za Świat dysku i Le Guin – co prawda bardziej za Światy Hain niż Ziemiomorze, ale któż jest bez winy. Tolkien kupił mnie całkowicie wrażeniem zanurzania się w historię świata liczącą tysiące lat, a Howard radosną kopią średniowiecznej Europy, która została wręcz idealnie skrojona tak, by jego bohater mógł przeżywać najdziksze przygody. Zresztą o potędze wymyślonych przez nich światów najlepiej świadczy to, ilu autorów poszło ich śladem, czasem wręcz stawiając kroki w dokładnie tych samych miejscach. Wymieniłem tu akurat tych pisarzy i pisarki, którzy, że tak powiem, przeszli próbę czasu, tzn. ich twórczość podobała mi się, podoba i najpewniej będzie podobać w przyszłości. Część z moich „mistrzów”, zwłaszcza tych z młodszych lat, odeszła do pudełka z napisem „Sentymentalne starocie – nie otwierać”, pojawiają się za to nowi, interesujący goście, jak Liu Cixin, więc sądzę, że jest jeszcze wiele światów do wymyślenia i opisania. Wydaje mi się też, że dobre światotwórstwo polega nie tyle na tworzeniu ultraoryginalnych i hiperzaskakujących uniwersów, co na przekonaniu czytelnika, że są ona prawdziwe, że świat jest integralną częścią snutej przez nich opowieści na równi z bohaterami.
Nie chcę się nad nikim znęcać, ale kto trafił do tego pudełka na starocie? Mnie się powroty do fantastycznej przeszłości raczej udawały.
Mnie wiele razy też, ale nie wszystkie. Twórczość Dawida Eddingsa nie przetrwała dla mnie próby czasu choć kilka jego książek wciąż mam na półce. Fionawarski gobelin G.G. Kaya nie zachwyca mnie jak kiedyś za to jego Tigana broni się nadal a nawet zyskuje z czasem. Spaceoperowa saga Davida Brina o Wspomaganych już jakiś czas temu przestała wołać o odświeżenie bo kilka prób ponownego jej przeczytania skończyło się fiaskiem. Lecz, moim zdaniem, nie świadczy to o niczym więcej, jak o tym, że gusta się zmieniają nie tylko wraz ze zdobywaniem szlifów w czytelnictwie, ale też w związku z większym bagażem życiowego doświadczenia. Dobre, wielkie i mądre książki nadal się bronią, chociaż czasem trzeba do nich dojrzeć. A te z których wyrośliśmy, niekoniecznie są złe, po prostu my, jako czytelnicy mamy w pewnym momencie życia inną wrażliwość i inny sposób patrzenia na świat.
Zgadzam się z tym dojrzewaniem do książek. Dlatego też uważam, że liceum to zdecydowanie za wcześnie za niektóre lektury. Chciałem już przechodzić do pewnego pytania wiszącego nad tą rozmową, ale skorzystam jeszcze z okazji i podpytam o te nieszczęsne lektury. Jakie Ty miałeś z nimi doświadczenie? Bardziej Cię zachęciły czy zniechęciły do czytania?
O Matko, jak ja nie cierpiałem lektur. Czytanie ich było niezłą męką choć muszę przyznać, że były wyjątki, Pan Tadeusz na przykład całkiem mi się spodobał:). Kanon lektur w czasach mojej szkoły podstawowej i średniej był zresztą dość… użyję tu słowa konserwatywny, by się niepotrzebnie nie wyzłośliwiać. Przez całe lata Nad Niemnem w sojuszu z Ludźmi bezdomnymi walczyło o to, by młodzież znielubiła czytanie. Z fantastyki obecny był wtedy tylko Lem i to raczej dlatego, że Bajki robotów zostały przez jakąś mądralę z MEN-u uznane za bajki właśnie. To trochę tak jakby Boską komedię postawić na półce z humoreskami i żartami. Jednak mimo starań szkoły, by czytanie było zagrożonym pałą obowiązkiem a nie radością z odkrywania cudzych światów, moja fascynacja książkami nie zgasła. Wręcz przeciwnie, po kolejnym boju z opisami przyrody lub rozterkami moralnymi bohaterów pozytywizmu, tym prędzej gnałem do biblioteki. Sądzę też, że ci, którzy mówią, że nie czytają, bo lektury szkolne zabiły w nich miłość do książek, nigdy tak naprawdę książek nie kochali. Oczywiście szkoła mogłaby się bardziej starać ale czytanie nie jest czymś, co trzeba trenować od dziecka i nigdy nie jest za późno, by je zacząć.
Coś w tym zdecydowanie jest, że jeśli ktoś ma pokochać czytanie, to żaden etap edukacji tego nie zmieni. Najwięcej literatury z obowiązku czytałem na studiach, ale „po godzinach” czytałem jeszcze więcej. Wydaje mi się zresztą, że ważniejszy od szkoły jest tu dom. Skoro więcej niż jedną książkę rocznie czyta tak mało osób, to skąd latorośle przykład czerpać mają? Jak było z czytelnictwem u Ciebie rodzinnie?
Mój ojciec czytał dość dużo, głównie książki historyczne ze wskazaniem na militarystykę. Popularne Tygrysy zajmowały u nas w domu kilka półek. Nasze gusta w jakimś stopniu się pokrywały, bo sporo jego książek mnie zainteresowało, jednak dość szybko ruszyłem własną drogą, na której, oprócz fantastyki znalazło się miejsce dla książek przygodowych, przygodowo-historycznych i podróżniczych – całego kanonu młodego chłopaka. Można powiedzieć, że pewien przykład miałem, ojca widywałem zaczytanego wiele razy, ale jestem pewien, że nawet bez tego wzorca i tak wpadłbym w sidła czytelnictwa. Oczywiście dorastanie w czasach, gdy w TV były dwa programy a Internet nie był nawet ideą, też pewnie miało w tym swój udział.
Mnie się udało pomimo szybko do domu przybyłej kablówki. Ta z kolei zaowocowała przyśpieszeniem samodzielnej nauki języka angielskiego.
Tak się jakoś dziwnie złożyło, że wielkie odwlekanie kończę w swoje urodziny. Pytanie to i tak by padło, lecz zbieg okoliczności doceniam. Oto więc i jest: kiedy możemy się spodziewać kolejnego tomu Opowieści z meekhańskiego pogranicza?
No popatrz, tym pytaniem zaskoczyłeś nie całkowicie. Lecz odpowiem na nie jak zwykle – książka ukaże się jak tylko zostanie ukończona i zredagowana, ani chwili później. W sumie jestem ciekaw odbioru tego tomu i też nie mogę się doczekać premiery, lecz jedyną rzeczą, której żałowałbym z całego serca, byłoby wypuszczenie półproduktu. Szczerze mówiąc ostatnio nic innego nie robię tylko siedzę i pracuję nad tą książką. Z ręką na sercu obiecuję, że jak całość pójdzie do druku, dam wszystkim znać.
Nikt nie spodziewa się meekhańskiej inkwizycji! Szczerze i bez oka przymrużania przyznam, że wcale mi nie przeszkadza podejście „when it’s ready”. Wielu osobom trudno jest jednak je zaakceptować. Neil Gaiman swego czasu dosadnie odpowiedział na list pewnego fana, który to pokazywał, że wiele – nawet pozornie rozsądnych – osób uważa, że nabycie książki danego autora daje im prawo do wymagania od autora kolejnych tomów czy też niemal jakąś władzę nad nim. Jak Ty oceniasz podobne sytuacje?
Chodzi Ci o sytuację, gdy Gaiman stwierdził wprost, że pisarz nie jest dziwką dla fanów, co niektórych oburzyło wręcz śmiertelnie? Czasem trzeba takie rzeczy powiedzieć głośno i wyraźnie. Pisanie jest pracą twórczą, kapryśną zabawą z wyobraźnią, weną i zwykłymi, ludzkimi ograniczeniami. Są autorzy potrafiący trzaskać po kilka książek rocznie, i są tacy, którzy piszą jedną przez pięć, dziesięć lat. Dlatego literatura jest piękna, wielka i różnorodna. Tego typu roszczenia o których wspominałeś nigdy mnie nie ruszały, znam i akceptuję wszelkie niekrzywdzące innych zachowania i postawy, i szczerze mówiąc, po prostu je ignoruję. Uważam, że jeśli podjąłem się jako autor opowiedzenia pewnej historii, powinienem przy każdej książce robić to najlepiej jak potrafię, bo to kwestia zwykłego szacunku zarówno dla siebie jak i dla czytelników.
┕━━━━━━━━⚔━━━━━━━━┙
Zapewne część z Was poczuła lekkie rozczarowanie brakiem konkretów dotyczących szóstego tomu wiadomej serii, ale – jak w wywiadzie stoi napisane – mnie osobiście podejście „when it’s ready” nie wadzi. Mam też nadzieję, że ewentualne rozczarowanie rozpłynęło się szybko, a całość wywiadu do gustu Wam przypadła. No i tradycyjnie: zachęcam do pytań zadawania.
To chyba największa siła ludzi, pomyślał. Umiejętność ignorowania prawdy, jeśli jest dla nas niewygodna. Odrzucania wszystkiego, co może zburzyć nasz spokój albo zmusić nas do zmiany poglądów.
petropanko
Świetny wywiad!
Byłem kiedyś na spotkaniu autorskim z Robertem Wegnerem. Polcon 2014, akurat był w Bielsku (OMG to już 7 lat???), moim rodzinnym mieście. Gość sprawił na mnie wrażenie spokojnego, rzeczowego, takiego co i przy piwie pogadać można i w piłkę pokopać. Wiesz taki „swój chłop”. Brak gwiazdorzenia, kompletne przeciwieństwo Sapka, którego poznałem w latach 90-ych, też na początku jego kariery pisarskiej.
Jakiś czas temu czytałem opowiadanie Wegnera „Każdy dostanie swoją kozę” córce (późne przedszkole). I spociły mi się oczy, mimo, że przecież czytałem je już wcześniej, parę razy nawet.
BTW, próbowałem jej czytać książki, które sam za młodu pochłaniałem. Tomki Szklarskiego, Makuszyńskiego, Vernea – całkiem się do tego nie nadają.
pozeracz
Czas pędzi, to prawda. Widać to zwłaszcza po dzieciach. Mi niedługo stuknie siedem lat od przeprowadzki do Poznania…
A co do Wegnera – po tej rozmowie wirtualnej nabrałem ochoty, żeby kiedyś usiąść z nim przy piwie i pogadać tak „normalnie”.
A synowi Wegnera też na pewno z czasem podrzucę.
Ambrose
Pozostaje mi tylko westchnąć i wyruszyć na poszukiwania wolnego czasu, który posłużyłby do nadrobienia literackich zaległości. Dodawać nie muszę, że w tych zaległościach mieści się twórczość Twojego szanownego rozmówcy. Jak żyć, panie premierze, jak żyć?
pozeracz
Czytać, czytać i się nie przejmować. Nie da się przeczytać wszystkiego, nadrobić każdego. Jak się uda, to się uda, jak nie, to i tak przeczytasz sporo dobrego.
Asen
No, ale przecież słowami pani Kasii Sienkiewicz-Kosik (Paragraph), w wywiadzie dla Legimi, w styczniu br padło: „Wielbiciele fantasy na pewno ucieszą się z informacji, że w tym roku wydana zostanie kolejna powieść Robert M. Wegner z serii Opowieści z meekhańskiego pogranicza.”
Mam nadzieję, że Pani nie wybiegła przed Autora. Mamy przecież połowę roku skonsumowaną, a 6 miesięcy… to bardzo malutki kuksaniec dla mojej cierpliwości.
pozeracz
Może coś się zmieniło w międzyczasie? A może pani Kasia lepiej zna swojego autora niż on sam? 😉