"Natura ludzka nigdzie nie jest tak słaba, jak w księgarni"

Bardzo ludzka (prawie) apokalipsa, czyli „Dobry omen” Neila Gaimana i Terry’ego Pratchetta

Historię tę przywoływałem już w miejscach kilku, ale na samym blogu chyba nie. Zresztą przytoczyłbym ją tak czy tak. Otóż, Pożeracz Pożeraczem stał się w znacznej mierze za sprawą Terry’ego Pratchetta i jego Świata Dysku. Będąc więc młodym pratchettowskim obsesjonatem, nie mogłem nie sięgnąć po Dobry omen w bibliotece napotkany. Niestety, książka nie spodobała mi się zbytnio, więc postanowiłem za wszystko obwinić pana Gaimana. Jako człowiek konsekwentny w swym obrażeniu wytrwałem długo bardzo. Teraz jednak, jako Pożeracz (chyba) mądrzejszy i (na pewno) starszy, wykorzystałem pracowy klub książkowy by podejście poczynić powtórne.

dobry omen

Przepowiadał Nostradamus, przepowiadali Majowie, ale to Agnes Nutter miała rację. I to zawsze. Jej Przistoyne i akuratne profecyje głoszą, że koniec świata wydarzy się niemal za chwilę: w sobotę tuż po kolacji. Siły Nieba i Piekła mają stanąć naprzeciw siebie, woda zamarznąć ma, Armageddon jak się patrzy. Jednak nie wszystkim piekielnym ni anielskim wysłannikom jest to w smak – Crowleya i Azirafala, czyli wzorcowych wręcz frenemies (wybaczcie makaronizm, ale polskie tłumaczenia tej zbitki są szkaradne) wizja końca świata odrzuca na tyle, że gotowi są zabić Antychrysta. Nie wzięli jednak pod uwagę, że rzeczony sprawca zguby ma lat jedenaście, kocha swe rodzinne Tadfield i chyba nie do końca ma ochotę na to co całe apokaliptyczne zamieszanie.

Przyznam szczerze i pierwszoosobowo, że nie pamiętam ni w ząb, czemu te kilkanaście lat temu nie spodobał mi się Dobry omen. Z chęcią porównałbym swoje wrażenia z tamtego odczytania z obecnym, ale niestety czasu minęło zdecydowanie zbyt wiele. Będzie musiało wystarczyć, że napiszę o tym, co mi się nie podobało tym razem. Ale o tym za akapit lub dwa, najpierw o pozytywach, ale wpierw ostrzeżenie: książka ma już niemal trzydzieści lat, a i została zserializowana, więc: będą spoilery. Nikogo chyba specjalnie nie zaskoczy, że w książce współtworzonej przez Terry’ego Pratchetta ważną rolę będzie odgrywał humor. W dodatku, podobnie jak w przypadku znacznej części Świata Dysku, mamy tu do czynienia z parodią – tym razem ofiarą nie jest zjawisko ni instytucja, a filmy (czy ogólnie fabuły) w stylu Omenu. Pod tym kątem powieść zdecydowanie się udała, głównie za sprawą postawieniu kilku znanych motywów na głowie. Wesoło wypada między innymi piekielny bies przekształcony w hiperaktywnego kundla czy też sam Antychryst ze swą miłością do Tadfield i młodzieńczą wyobraźnią.

dobry omen polskie okładki

Dobrze wypada też część ogólnosatyryczna i filozoficzna (choć w wersji zdecydowanie light). Gaiman i Pratchett mają dobre oko do wyłapywania oraz lekkie i drwiące pióro do ukazywania absurdów i drobnych dokuczliwości życia codziennego. Na plus zapisać trzeba też fakt, że ta warstwa nie zestarzała się za bardzo i to pomimo tego, że część jest bardzo mocno osadzona w realiach lat 90-tych. O ile automatyczne sekretarki nie są chyba już taką zmorą, to fragmenty poświęcone coachingowi menedżerów czy pracy w call center brzmią aż nazbyt aktualnie. Co do filozofii zaś, to chodzi tu głównie o podane w lekkostrawnej formie przemyślenia dotyczące ludzkiej natury czy też odwiecznego konfliktu dobra ze złem. Oczywiście, nie jest to żaden teozoficzny manifest ni metafizyczny moralitet, ale kilka ciekawych obserwacji Dobry omen zawiera. No i nie można zapomnieć o tym, że oryginał ze stuprocentową skutecznością wzbudzi w was niewysławialne uwielbienie dla słowa „ineffable”.

Pora powrócić do wspomnianych na początku wad. Otóż Dobry omen ma jedną, ale za to dość poważną: szczędzi na fabule i zborności. Historia jest bowiem niemal pretekstowa i w gruncie rzeczy przewidywalna. Niby podąża logicznie i sprawnie od punktu A do punktu B, ale przez większość czasu ma się wrażenie, że stanowi nośnik dla żartów i obserwacji autorskich, a nie pełnoprawny element powieści. Jest to zapewne ściśle powiązane z parodystycznym, więc i wiążącym, charakterem dzieła, ale nie zmienia to czytelniczych mych odczuć. Nakłada się na to jeszcze namnożenie punktów widzenia. Postaci są ciekawe, zabawne i wyraziste, ale ciągłe skoki w narracji dodatkowo rozmywają niezbyt zwartą intrygę. Nie ma tu może chaosu ni dziur przyczynowo-skutkowych, ale widać wyraźnie, że fabuła odgrywa rolę drugoplanową.

dobry omen pratchett gaiman

Dobry omen to powieść zabawna, ale niekoniecznie dobra. Sprawdza się nieźle jako źródło komicznych sytuacji i żartobliwie podanych obserwacji, ale nie usatysfakcjonuje osób szukających wciągającej historii. Nie żałuję co prawda czasu spędzonego z dziełem angielskiego duetu, ale mimo wszystko lepiej sięgnąć po ich twory indywidualne.

Wszystkie triumfy i katastrofy tego świata ludzie powodują nie dlatego, że są z gruntu dobrzy, albo z gruntu źli, lecz dlatego, że są ludźmi.

Poprzedni

Literatura niebezpieczna dosłownie, czyli (potencjalnie) zabójcze książki

Następne

Kontestacja à rebours, czyli „Mój rok relaksu i odpoczynku” Otessy Moshfegh

4 komentarze

  1. Ja też miałem etap zaczytywania się dziełami Pratchetta (twórczości Gaimana jeszcze nie znam), ale ostatnimi czasy bardzo rzadko sięgam po tego pisarza. Pora chyba to zmienić, bo pobyt w Świecie Dysku zawsze dobrze wpływał na mój humor.

    A przy okazji „Dobrego Omena” to ciekawi mnie jak z ekranizacją (serializacją) poradzili sobie twórcy.

    • pozeracz

      O, tak. Humor to on zdecydowanie poprawia. Choć, wróć. Późniejsze części potrafią go jednocześnie poprawić i zepsuć, bo czasem skręcają w strony nieco mroczne, choć nadal żartem podszyte.

      Ja „Świat Dysku” przeczytałem niemal cały – brak mi chyba tylko trzech do końca, ale od bardzo dawna zostawiam je sobie na później. W sumie to nie wiem czemu…

  2. Możliwe… a możliwe, że ktoś im w tym pomaga…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén