Literatura jest już tak bogata, że narzekanie na nieoryginalność pewnych ogólnych motywów nie ma większego sensu. Są one tak często wykorzystywane, że w zasadzie przekroczyły kategorię oryginalności. Gdy autor bierze na warsztat taką historię, musi zaoferować nowe podejście lub mistrzowskie wykonanie. Przykładem na to jest Cudzoziemiec w Olondrii Sofii Samatar. Historia niedoświadczonego bohatera zmuszonego przez los do wyprawy w nieznane została tu rozpisana w sposób oryginalny i poruszający.
Ojciec Jevicka jest handlarzem pieprzu, jednym z bogatszych ludzi w Tyomie i na całej, niezbyt zamożnej, wyspie Tinimavet. Życie tam jest surowe, a książki niemal nieznane. Kupiec jest człowiekiem dumnym i skłonnym do przemocy, a jego śmierć przychodzi niespodziewanie. Jego majątek powinien przejąć Jom, starszy z synów, lecz opóźnienie umysłowe spycha go na boczny tor rodzinnych powinności. Jevick bardziej spragniony jest poezji, wiedzy i piękna niż władzy i pieniądza. Gdy więc rusza w pierwszą wyprawę do Olondrii, zatapia się w artystycznym życiu stolicy krainy. Jednak nieusłuchana rada, szaleństwo Święta Ptaków i przypadkowe spotkanie z przeszłości splatają ścieżki jego losu z religijnym sporem, który może zachwiać całą krainą.
W fantastyce różne wariacje bildungsroman czy opowieści o dojrzewaniu (ang. coming of age story) są na porządku dziennym, ale przeważnie są powiązane z jakimś zagrożeniem dla świata (czasem początkowo nieznanym) lub inną wojną bohaterowi zagrażającemu. Cudzoziemiec w Olondrii skupia się natomiast dużo bardziej na życiu wewnętrznym bohatera niż na zewnętrznych uwarunkowaniach. Jevick zostaje wplątany w konflikt religijny bez własnej woli i do samego końca nie opowiada się aktywnie po żadnej ze stron. W dodatku obie strony odgrywają w fabule bardziej rolę osobistą niż polityczną – protagonista poznaje „z bliska” głównych graczy po obu stronach, przez co w czytelniku oba wspomniane aspekty stają się nierozerwalne. Nawet klątwa, która spada na młodzieńca i staje się powodem jego uwikłań, okazuje się nie być ślepym losu wyrokiem. Z czasem zaś staje się motorem emocjonalnej transformacji głównego bohatera. Indywidualny charakter narracji oraz podkreśla fakt, że na koniec losy wspomnianej wyznaniowej konfrontacji nie zostają nawet ujawnione. Pokazuje to także, że sama fabuła stanowi tu niejako element drugoplanowy, co przejawia się też w postaci nieśpiesznej, bardzo rzadko przyśpieszającej akcji.
Dużo ważniejszym elementem prozy Sofii Samatar jest styl oraz oddanie hołdu książkom. Od pierwszych stron Cudzoziemiec z Olondrii czaruje baśniowymi niemal opisami i pewnym przerysowaniem. Za sprawą swojego nauczyciela i uczuciowej natury staje się tak zauroczony czytaniem, że w trakcie rejsu woli czytać o morzu niż je podziwiać, a cytatami opisuje wiele sytuacji. Narracja jest pierwszoosobowa i można wręcz odnieść wrażenie, że poetyckie fascynacje młodzieńca przekładają się bezpośrednio na język powieści. Mówiąc zaś prosto: w powieści nie brak jest fragmentów olśniewających. W dodatku literatura jest jego azylem w trudnych chwilach, a siła opowieści staje się kluczowym elementem drugiej części powieści. Tu pojawia się pewien problem z kompozycją fabuły – po dramatycznym początku nasyconym zachwytem i początku kryzysu następuje pewne spowolnienie, którego tempo i brak wyrazistości stają się bardzo widoczne w zestawieniu z emocjonalnym natężeniem finału. To właśnie to zwieńczenie określa wydźwięk całości i pozostawia czytelnikiem z mieszanką smutku i oszołomienia.
Biorąc pod uwagę powyższe wynurzenia, słowa pochwały należą się tłumaczowi. Gdyby nie Michał Jakuszewski, Cudzoziemiec w Olondrii nie miałby takiego uroku. Sofia Samatar przyznała w posłowiu, że pisała powieść dwa lata, a szlifowała ją kolejne dziesięć. Co prawda pewien Kruk wygłosił na Pożeracza profilu fabebookowym komentarz w tym właśnie duchu, ale trudno to ująć inaczej: tłumacz dokonał tu rzeczy niesamowitej, gdyż z tak dopieszczonego dzieła stworzył tłumaczenie chwalone za piękno języka. Mam wielką nadzieję, że Skrzydlate historie, która MAG ma wydać w jeszcze nieokreślonej przyszłości wpadną w te same translatorskie ręce. By dać choćby namiastkę tego, co w prozie Somatar i przekładzie Jakuszewskiego może, na koniec tego wpisu cytatów mam dla Was dawkę potrójną.
Cudzoziemiec w Olondrii potwierdza famę, którą cieszy się Uczta Wyobraźni, oraz świetnie pasuje to samej nazwy serii. Jest to powieść, w której ważniejsza od fabuły jest stylistyka oraz ukazanie miłości do słowa pisanego. Mimo tego, zwłaszcza w części końcowej, potrafi wywołać nie tylko zachwyt na formą, ale i silne emocje. Będę na pewno wypatrywał kolejnych książek Sofii Samatar, a chętnych i angielskobiegłych zachęcam do zasmakowania jednego z jej opowiadań, An Account of the Land of Witches, pochodzącego ze zbioru Tender: Stories.
O powieści pisano też tu:
– Klub A+A
– Esensja (to nie blog, ale recenzje Beatrycze czasem bloga odwiedzająca, a do tego jest bardziej krytyczna niż moi)
Po deszczu miasto było spokojne i czyste, świeżo umyte, wysokie dachy błyszczały, mokre drzewa mieniły się opalizującym blaskiem. Burza się skończyła, wszystko wydawało się ciche i nieruchome. Czyste powietrze lśniło zimnym światłem diamentów. Wiatry wiejące od morza były chłodne i prawie nigdzie nie widziało się pyłu. Woda zmyła go razem z upałem i niewygodą. Niebo również zostało oczyszczone i wznosiło się nad nami jasnymi, przeświecającymi warstwami eteru, usianymi pierzastymi chmurami niebieskiej oraz złotej barwy.
Święte Miasto, miasto owoców granatu i bijących głośno dzwonów. Jaśniejące miasto, miasto ozdobnego upierzenia. Za dnia jego wysoko ulokowane balkony nawiedzają oswojone ptaki śpiewające, nocami zaś robią to rozbrykane nietoperze i puchate sowy. Zamieszkują je milczące postacie namalowane na ścianach i sufitach albo ścigające nieuchwytną zwierzynę na gobelinach, bądź też stojące na końcach korytarzy: ślepe, o lokach z kamienia, ale odziane w strojne szaty pokryte warstwą kurzu. Młoda, samotna gazela mknie wzdłuż korytarza, szeroko otwierając ciemne oczy. Na szyi ma rubinową obrożę. Wsadza nos za zasłonę, by spożyć posiłek złożony z tłuczonej kaszy jęczmiennej, podany na talerzu z cennej niebieskiej porcelany.
„Evmeni to Evmeni, Kestenya to Kestenya, ale Dolina to Olondria”. Tak napisał Firdred z Bainu o Fayaleith albo „Dolinie” i jego słowa jakby przesycały swym tchnieniem powietrze, które wypłynęło nam na spotkanie na bielonych schodach miasta. Od jego dotyku po skórze przebiegły mi ciarki. Owego klarownego poranka bycie nieszczęśliwym wymagałoby zbyt wielkiego wysiłku. Ciśnięto mnie z Szarych Domów do Ethendrii, miasta usytuowanego między Doliną a morzem. Słynęło ono z produkcji słodyczy i nawet tynki pachniały tam pastą migdałową.
Ambrose
Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko potwierdzić, że „Cudzoziemiec w Olondrii” to wspaniała lektura (dosłownie uczta wyobraźni). Dodam, że książkę czytało mi się jeszcze lepiej, kiedy zapoznałem się z interesującym esejem Geoffa Rymana poświęconym wspomnianego utworowi, pt. „An African Fantasy: Sofia Samatar’s A Stranger in Olondria„.
pozeracz
Przemknęło mi to gdzieś przez Google, ale zignorowałem. Ale teraz na pewno okiem na to rzucę.
Beatrycze
Dziękuję za podlinkowanie mojej recenzji 🙂
Ha, „Cudzoziemiec…” to chyba książka skierowana głównie do książkoholików jeszcze bardziej zatwardziałych ode mnie.
U mnie w domu była tradycja czytania – czytali dziadek z babcią i matka. Można było nawet czytać przy jedzeniu, co często robiłam. Natomiast już ojczym nie czytał wcale i się złościł na matkę i mnie, że czytamy, marnujemy czas, odrywamy się od „prawdziwego życia”, że w wolnym czasie trzeba sprzątać, gotować, robić przetwory itp. a nie walnąć się z książką i odrywać od rzeczywistości. Nie udało mu się tego poglądu przeforsować, i dobrze, ale może trochę uchronił mnie przed absolutną gloryfikacją czytania zamiast doświadczania. Albo po prostu będąc chorowitym dzieckiem, zmuszonym do spędzania czasu głównie siedząc w domu (i czytając), jednak pragnęłam doświadczać świata „na własnej skórze” a nie zagłębiać się tylko w cudzą wyobraźnię.
Zresztą, zależy czego się szuka w literaturze. Ja niekoniecznie muszę mieć wartką akcję, ale jak nie, to potrzebuję żeby bohaterowie budzili we mnie głębsze emocje, – to już rzecz czysto subiektywna i tego w książce nie znalazłam zbyt wiele, co nie znaczy, że kto inny nie znajdzie.
pozeracz
U mnie książki były, ale czytania w sumie nie aż tak wiele. Ale to chyba głównie przez rodzicielski brak czasu. Ja sam do początku liceum czytałem tylko lektury szkolne, z bardzo drobnymi wyjątkami. Tylko, że u mnie to chyba kwestia tego, że mi się po prostu spodobało to przedstawienie świata i „uwierzyłem” w Jevicka i jego emocjonalną reakcję na tak późny kontakt z literaturą w jego warunkach rodzinnych, choć sam aż tak bałwochwalczego stosunku do książki nie mam.
Beatrycze
To prawda, że napisane zostało to wszystko bardzo ładnie i ze smakiem.
To już absolutnie kwestia gustu – odnoszę wrażenie, że mnie bardziej emocjonalnie poruszają książki pisane stylem prostszym. Kwiecistą mowę „mogę docenić”, i jej czytanie może sprawić mi przyjemność, ale głębsze wzruszenia wywoływały zawsze we mnie bardziej bezpośrednie sposoby ujęcia tematu. Może to kwestia tego, czym się za młodu nasiąkało 😛
pozeracz
Ach, widzisz, ja prostą frazę doceniam, ale tą kwiecistą czasem się zachwycam. Czasem lubię tą aż nazbyt skomplikowaną i nowomowną. Koniec jednak końców, zwłaszcza recenzencko, liczy się adekwatność.
Czepiam się książek
Ta książka ma tak okropną okładkę, że w życiu bym po nią nie sięgnęła, ale…. po Twojej recenzji raczej zapamiętam ten tytuł i może kiedyś. Tym bardziej, że fragmenty, które przytoczyłeś kryją jakąś magię, aż chce się czytać dalej.
Niektórzy są zdania, że w literaturze wszystko już zostało powiedziane/opisane i oryginalność współczesnej prozy kryje się nie w treści, a właśnie w formie. Coś w tym jest. Trzeba umieć tak przemieszać w literackim kociołku, to co już było, żeby powstało z tego coś zaskakującego.
pozeracz
To już kolejny głos przeciw tej okładce… Ja tam nie widzę, co w niej aż tak okropnego. Poza tym tutaj przecież i tak czynnikiem decydującym są słowa „Uczta Wyobraźni” na okładce. Przy tym okładka jest tak naprawdę drugorzędna 😉
Co do tego wyczerpania literatury… Tu wszystko zależy od rozumienia „wszystko” 😉
Beatrycze
Ale ja dodam też, że Uczta Uczcie nierówna.
Np. „Tlen” Rymana okazał się pozycją dość mizerną (choć w tym przypadku okładeczka ładna).
Zdarzało mi się kupować książki tylko dlatego, że z tej serii, ale teraz już tak nie robię.
pozeracz
Ja akurat nigdy nie kupowałem UW pasjami, może dlatego się nie rozczarowałem. Ale zapytam odwrotnie: które dla Ciebie są najlepsze z UW?
Obcy z minionego świata
… mój Boże – trafiłem do tego cudownego miejsca poszukując informacji o Drugiej Jesieni Żwikiewicza… i zauroczony uroniłem łzę czytając kolejne wpisy na blogu. DZIĘKUJĘ ŻE JESTEŚ !!!
Obcy z minionego świata
… jeszcze tylko jedna fascynacja. Coś co kiedyś było codziennością dziś nie istnieje. Jeśli mogę polecić podróż do takiego świata – proszę… weźcie w ręce książki Tadeusza Nowaka. A przedtem posłuchajcie płyty Marka Grechuty „Pieśni Tadeusza Nowaka”. Gwarantuję niezapomnianą podróż. Zebrałem Jego książki wydane przed laty. Jedna kupiona za złotówkę w jakimś antykwariacie – okazała się mieć dedykację Autora dla przyjaciela. To jak list z zaświatów !!! Dla takich chwil warto sięgać po książki – NAWET TE WYDANE PRZED LATY !!! Teraz ta niepozorna książeczka świeci wewnętrznym blaskiem widocznym tylko dla mnie obok Córki Czarownic z dedykacją od Doroty Terakowskiej i cudownych i mądrych bajek księdza Malińskiego.
Kończę te emocjonalne wpisy – i przepraszam za nie. Ale to niekontrolowana reakcja na cios prosto… w serce – zadany przez lekturę tego niezwykłego bloga.