W pewnym dla Pożeracza kultowym filmie bracia Jake i Elwood ruszają na „misję od Boga” – muszą uratować sierociniec, w którym się wychowali. Nie mogę sobie przypisywać podobnie górnolotnych celów (ani nie mam choć krzty ich talentu muzycznego), ale mam swą drobną powinność od czytelniczych sił wyższych: żyć na tyle długo, żeby przeczytać wszystkie książki z malazańskiego świata i nie dać się dogonić wydawnictwu MAG. Oto więc kolejny poziom tego questa: Deadhouse Landing.
Wielkie plany w Li Heng skończyły się wielką draką i niekoniecznie wielką ucieczką. Tanerz i Kellanved trafiają na małą, niewiele znaczącą wyspę: Malaz. (Nie)prawdopodobnie szalony mag od razu snuje plany przejęcia władzy nad tym kawałkiem lądu i w tym celu nawiązuje współpracę z grupką Napańczyków. Z Li Heng uchodzi też Dassem, który nie tylko został ogłoszony Mieczem Kaptura, ale i winnym plagi panoszącej się w okolicy. W tle zaś, jak to bywa, potężne artefakty, zakulisowe zagrywki i wojny czające się za rogiem.
Przyznam szczerze, że pisanie o książkach Iana C. Esslemonta należących do świata Malazańskiej Księgi Poległych przysparza mi pewne problemy. Deadhouse Landing to drugi tom drugiego podcyklu do dziesięciotomowej serii, która jest też kontynuowana przez autora „głównego”, czyli Stevena Eriksona. No i ma i też serię siedmiu już nowel (czarno)humorystycznych. I choć MAG w końcu wziął i wydał Kamiennego wojownika (aczkolwiek nie bardzo się tym chwali), to nie znam – i nie jest to wcale parabola – nikogo, kto by tak głęboko w tym świecie siedział. Trochę więc biłem się z tym, czy pisać tak sobie a muzom, czy może nie ograniczyć się do posta na Facebooku, lecz wygrała słabość do tego uniwersum. Uznałem bowiem, że każdy taki wpis to kolejna, choćby i minimalna, szansa na zainteresowanie potencjalnego odbiorcy lub zachęcenie kogoś do powrotu, a także dowód dla wydawcy, że warto. Postanowiłem więc przekuć swą frustrację na ten akapit. I proszę jeszcze o docenienie tego, że szukam i używam polskich tłumaczeń imion bohaterów, choć palce mi się wykręcają, gdy wystukuję je na klawiaturze.
Przyznać jednak muszę, że ma irytacja ma też źródło pozytywne: Deadhouse Landing jest bowiem świetną książką, (niemal) idealnym kąskiem dla fanów serii i bardzo bym chciał, by więcej osób mogło dzielić me zachwyty. Pierwszy powód będzie oczywisty dla każdego, kto choć liznął serii – chodzi mianowicie o główne miejsce akcji. Wyspa Malaz jest bowiem tym miejscem, w którym zaczęła rodzić się nie tylko potęga Imperium Malazańskiego i jego dwóch władców, ale też… kariera pisarska Esslemonta (Noc noży, debiut Kanadyjczyka, w całości dzieje się właśnie tam). Drugi powód jest blisko związany z pierwszym i skupia się na postaciach. Rozmach głównego cyklu i jego obfitość w każdym w zasadzie aspekcie światotwórczy sprawiają, że historie niektórych ulubieńców zamykają się tam w kilku zdaniach. Tu zaś mamy okazję poznać początki nie tylko głównego duetu, ale i wielu faworytów i faworytek z planu drugiego. Choć to wniosek oczywisty, ale i tak wyłożę: dla fanów będzie to uczta.
Jednak wszystkie te smaczki, ukłony i genezy pomogłoby tyle, co kropla wody na Raraku, gdyby Deadhouse Landing było słabą powieścią. Jednak za sprawą dynamicznego i przeciwieństwami dobranego duetu oraz solidnej fabuły jest to jedna z lepszych części, nie tylko autorstwa Esslemonta. Praktyczna natura Tancerza w połączeniu z nieprzewidywalnymi knowaniami Kellanveda, ich potyczki słowne oraz reakcje innych na tę dwójkę tworzą siłą napędową w centrum fabuły oraz źródło wielu komicznych scen i wymian zdań. W przeciwieństwie do Stalowego Szczura, tutaj to fabułą podąża za bohaterami, oni kreują miast tylko reagować. Gdy dodać do tego dobrze poprowadzoną, niespodzianek niepozbawioną historię charakterystycznie dla serii mieszającą politykę, nieudolność, szermiercze popisy i szczyptę tragizmu, wychodzi wciągająca powieść w przebogatym świecie.
Jeśli dotrwaliście do końca, to mam dla Was komunikat: pędźcie czytać książki malazańskie, żebyście mogli zachwycać się nimi razem ze mną. Chwyćcie główny cykl albo Noc noży, a już po kilku latach (kalkulacja optymistyczna) będzie mogli sięgnąć po Deadhouse Landing. Dostaniecie wtedy bardzo dobrze napisaną powieść ze świetne dobranym duetem w centrum fabuły stanowiącej wartościowy dodatek i jednocześnie hołd dla tego świata.
Xethel laughed again, though rather nervously this time. ‘Then I name you Amman-an-ash. The One Who Would Know Everything.’ She nodded in Dancer’s direction. ‘And you I name Coth-tel-ish-ath. The One Who Watches and Judges.
Dodaj komentarz