Dość dawno temu wspomniałem o swej słabości do długich serii fantasy i napomknąłem nawet o Malazańskiej Księdze Poległych. Ten dziesięciotomowy cykl poraża ogromem, złożonością, bogactwem oraz… regularnością autora. Steven Erikson niemal rok w rok tworzył tysiącstronnicowe tomiszcza. Z czasem dowiedziałem się jednak, że świat ten był dziełem nie tylko Eriksona, ale też i jego kompana, Iana Camerona Esslemonta, a w powstał w ramach ich wspólnych sesji RPG. Złożyło się bowiem tak, że i ten drugi spróbował swych sił z pisarstwem i mu wyszło. Niestety, w Polsce ta podseria nie cieszy się uznaniem MAGa, gdyż tłumaczenia na razie zatrzymały się na Powrocie Karmazynowej Gwardii. Od czego jednak przyjaciele i ich książkowe współzainteresowania? Oto Stonewielder.
W literaturze tak to już bywa, że wszelkie próby ucieczki od własnej przeszłości są z góry skazane na porażkę. Szara Grzywa, skazany za zdradę były dowódca malazańskich sił inwazyjnych na Korel, przekonał się o tym dobitnie. Oskarżony o kolaborację z wrogiem, znienawidzonymi Jeźdźcami Sztormu, próbował prowadzić szkołę szermierki wraz z byłym członkiem Karmazynowej Gwardii, Kylem. Los, przeszłość i bogowie upominają się jednak o obu. Czas daje się też we znaki Murowi Sztormowemu – wraz z nim maleje strach przed odwiecznym zagrożeniem i pogarsza się stan umocnień. Dla obrońców zapowiada się najgorszy sezon od wielu lat. A w dodatku rozpoczyna się wojna religijna skoncentrowana wokół lokalna kultu Błogosławionej Pani.
Jeśli ktoś zna Malazańską Księgę Poległych, to wie, czego można się spodziewać – dodam tylko, że więcej tu głównego cyklu niż Nocy noży. Dla cyklu nieznających: oznacza to, że mamy do czynienia z precyzyjnie rozplanowaną, wielowątkową epic fantasy. Tradycyjnie dla serii można tu wskazać kilka stron konfliktu, a fabularne punkty widzenia rozłożone są niemal na wszystkie z nich. Jest tu nieco mniej polityki i wewnętrznych spisków, ale i tak w tle toczą się rozgrywki między bóstwami, wymiarami i innymi potężnymi siłami. Są więc Malazanie właściwi, którzy chcą wygonić malazańskich dezerterów, którzy zostali na Korelu i tam rządzą, ale samowolnie. Są miejscowe ludy, a osobną siłę stanowią obrońcy ze Sztormowego Muru oraz atakujący go demoniczni Jeźdźcy Sztormu, a także kult Błogasławionej Pani oraz sama bogini, której z kultem niekoniecznie po drodze. A to nie wszystko i jak na malazański świat wcale nie jest to wysoki poziom złożoności. Jednak jedną z zalet tego cyklu jest właśnie możliwość śledzenia tego, jak te wątki się ze sobą splatają i próby odgadnięcia rozstrzygnięć. Esslemontowi chwali się to, że bardzo mało tu niezaplanowanego przypadku, a od początku czuć, że wszystko ma swoje miejsce.
Na razie jednak opisałem coś, co przypomina pokręconą partię szachów – do dobrej literatury brakuje jeszcze ciekawych postaci. W tym punkcie można, niestety, mieć pewne zastrzeżenia, gdy spojrzeć na sprawę obiektywnie. Zbiór postaci, którym towarzyszy narrator, jest dość typowy dla serii, więc czytelnik może tu napotkać głównie „zwyczajnych” żołnierzy z różnych stron albo też towarzyszy tych najbardziej potężnych. Pod pewnym względem stanowi to o sile serii, gdyż mimo ogromnego rozmachu, wielotysięcznej historii świata i iście epickich (mimo mego braku sympatii dla tego słowa) magicznych popisów destrukcji, koniec końców dostrzega się perspektywę tych maluczkich. Potrafią oni dokonywać rzeczy heroicznych, potrafią się poświęcać, ale i ginąć boleśnie i na marne. Malazańska seria charakteryzuje się bowiem pewną przesadą pod względem mocy, ale i tak lokuje się w zdecydowanie mroczniejszych regionach fantasy. Nie brak tu śmierci, głupoty dowódców i okrucieństwa. Wracając jednak do postaci, ta zwyczajność oznacza tym razem, że zabrakło nieco charyzmy. Są dwa wyjątki – pozornie szalony kapłan cienia i zupełnie niesubtelny acz skuteczny złodziej.
Stonewielder jest jak spotkanie z dobrymi znajomymi. Czytelnicy znający serię mają zapewne wyrobione oczekiwania i nie powinni się zawieść. Nie jest to może najlepsza powieść z całego świata, ale płynnie wpisuje się w malazańską stylistykę. Jeśli ktoś czytałbym całość jednym ciągiem, to pewnie odczułby pewnie znudzenie, ale dla mnie jest to bardzo udany powrót po czasie. Chciałbym jednak, by Esslemont próbował czasem tego, co udało mu się w Nocy noży, czyli ograniczenia tego heroizmu i złożoności w czasie i przestrzeni.
I’ve come to understand that the truth isn’t really what’s important… what really matters is what people agree is the truth.
Dodaj komentarz