Nie będzie chyba daleko idącą generalizacją stwierdzenie, że antologie tematyczne w Polsce nie do końca się przyjęły. Świetną robotę wykonuje sekcja literacka Śląskiego Klubu Fantastyki, ciekawie wyglądają wysiłki Fantazmatów, a od czasu do czasu trafi się perełka w stylu Głosu Lema czy jakiś zrzut tłumaczony. Jednak nawet w USA, gdzie takie projekty są popularne, a ich redaktorzy rozpoznawalni za samą pracę nad nimi, rzadko zdarza się coś takiego jak Dzikie karty.
Dzikie karty to seria książek, która rozpoczęła się wydawniczo od mozaikowego zbioru opowiadań z 1987 roku. Wszystko jednak zaczęło się od trwającej dwa lata (sic!) kampanii role-playingowej w świecie Superworld. Mistrzem gry był własnie George R.R. Martin, któremu podręcznik podarował Victor Milan. Udział brali jeszcze między innymi John J. Miller, Melinda M. Snodgrass czy Walter Jon Williams, a Martin postanowił wykorzystać kreatywną energię, która się wyzwoliła przy tej okazji. Wyrosła z tego alternatywna historia powojennej Ameryki, w którym nad Nowym Jorkiem rozpylony zostaje obcy wirus zmieniający ludzkie DNA. Większość zarażonych ginie na przeróżne, bolesne sposoby. Garść ocalałych zyskuje różne moce umysłowe i fizyczne lub też kończy z deformacjami. Tych pierwszych nazywa się Asami, a drugich Jokerami.
Dzikie karty wspomnianą mozaikowością stoją, to ona jest największą zaletą zbioru. Poszczególne opowiadania bowiem nie tylko wykorzystują ten sam świat przedstawiony, ale odwołują się do siebie wzajemnie. Autorzy wspominają o tych samych wydarzeniach, ich postaci odwiedzają te same kluby, ale też i same postaci pojawiają się w różnych tekstach. Wykreowany przez Martina Żółw pojawia się więc w trakcie zamieszek w Dżokerowie (przemianowana dzielnica Bowery), a doktor Tachion – obcoziemiec z wirusem powiązany – ma nie tylko swój (jeden z lepszych) epizod, ale pojawia się też w większości pozostałych. Historia losów asów i dżokerów jest więc budowana stopniowo, cegiełka po cegiełce – czasem na pierwszym planie opowiadań, czasem w ich tle. Sam świat wykreowany przez autorski jest podobny do tego znanego chociażby z świata Marvela, ale dużo bardziej spójny fabularnie i bardziej mroczny.
Spójny, niestety, nie jest poziom samych opowiadań. Zakres jakościowy waha się bowiem od świetnych, przez przeciętne aż po te niepokojące. Do tych ostatnich należy na pewno Długa, mroczna noc Fortunata Lewis Shinera. Już sam fakt, że główny bohater jest średnio sympatycznym alfonsem, którego moc aktywuje się w momencie seksualnego spełnienia, to jeszcze sama fabuła nie porywa. Sam finał jest obiecujący, ale z kolei zdaje się być niezgrany z konwencją superbohaterską, idąc w stronę nadprzyrodzoną. Przeciętnie i niezbyt przekonująco wypadły też Transformacje Victora Milana. Perypetie sfrustrowanego młodzieńca wzdychającego do hippiski ze słabością do narkotyków i „niegrzecznych” facetów nie mają w sobie nic porywającego ni oryginalnego. Mają za to dość ciekawą (nie tylko narodowościowo) poboczną postać, Wojtka Grabowskiego, emigranta z Polski, byłego AK-owca i ofiarę komunistycznego systemu, który to ma problem z zaakceptowaniem socjalistycznych zapędów kontrkulturowych. Jednak w odniesieniu do niego w tekście pada takie oto zdanie: „A wtedy jego palce wniknęły w stal jak w tę miękką, lepką masę, którą Amerykanie nazywali „lodami”.” Autor uwłacza więc inteligencji Wojtka albo też sugeruje, że w kraju nad Wisłą lody były jakimś egzotycznym produktem. Pan Milan na pewnego tego nie przeczyta, ale dla ciekawskich mam sprostowanie: lody trafiły do Polski jeszcze przed rozbiorami, a do II wojny światowej przysmak ten wyrabiano powszechnie w domach.
Na całe szczęście Dzikie karty to także opowiadania dobre. Pozytywnie na pewno wyróżniają się te ukazujące wzlot oraz upadek Czwórki Asów, czyli grupki obdarzonych mocami i zwerbowanych przez rząd USA do walki z różnymi kapitalizmowi wrogimi elementami. Świadek Waltera Jona Williamsa i Procedura łamania Melindy M. Snodgrass pokazują początki tej ekipy, ale najważniejsze jest tu starcie z ciałem rządowym o nazwie SKAZA. W tej wersji historii w Stanach McCarthy i mu podobni obrali sobie za cel nie tylko komunistów, ale i asów właśnie. Obie historie pokazują dobitnie i z różnych perspektyw, że bywają sytuacje, w których nie da się wygrać, z których nie ma dobrego wyjścia. Bardzo dobrze wypadają też Sznurki Stephena Leigh, w których to przedstawiona jest nie tylko sadystyczna natura pewnego manipulatora, ale też los jokerów zepchniętych do nowojorskich slumsów i próbujących wywalczyć dla siebie prawa.
Dzikie karty to zbiór opowiadań o zróżnicowanym poziomie, który jednak pokazuje potencjał drzemiący w świecie wykreowanym przez George’a R.R. Martina i jego towarzyszy RPG. Bywają tu co prawda teksty, które po prostu bym wyrzucił ze zbioru, odstające jakością i duchem, ale inne skutecznie zwiększają apetyt na kontynuację. Dwa następne tomy w mojej bibliotece są, więc pewnie za jakiś czas znajdziecie tu zapis wrażeń z lektury tomu drugiego.
Na pace jeszcze przed chwilą wieźli sześć metrów sześciennych świeżo zastygłego betonu. Osiem godzin wcześniej beton składał się z pięciu i pół metra wody, piachu, żwiru, cementu – i tajemniczego składnika. Tajemniczy składnik złamał trzy z pięciu Nienaruszalnych Zasad prowadzenia nieopodatkowanego przedsiębiorstwa w miejscowym stanie. Pozostali przedsiębiorcy zabrali go zatem do hurtowni materiałów budowlanych i z bliska zapoznali z działaniem betoniarki.
tomek
Dla mnie „Dzikie karty” to niestety pomysł w swojej idei średnio trafiony. Zrecenzowałem chyba wszystkie tomy i tak z tomu na tom to widzę. Pomysł zasługuje na jakieś uniwersum, ale raczej komiksowe-nie literackie. Martin próbował zszyć z sobą tkaniny o tak różnych fakturach i splotach, że to musiało się posypać.
pozeracz
Ja mam słabość dużą do takiej stylistyki, więc może dlatego było to bardziej strawne. Ale tak na poziomie ogólnym, to masz rację. Zresztą w USA komiksy też wyszły. Wiem o nich jednak tylko tyle, że okładki mają całkiem niezłe.
dziejaszek
Zachęciłeś mnie do sięgnięcia po tę pozycję. Nie wiedziałem, że inspiracją do jej powstania były erpegi – sam w swoim czasie bardzo dużo w nie grałem, teraz też się zdarza, choć nie tak często jak bym chciał. Miło mi się zrobiło, że taki gość jak Martin też się w to bawił, dlatego możliwe, że sprawdzę, co z tego wyszło.
pozeracz
Ha, a wiedziałeś, że Malazańska Księga Poległych też od sesji się zaczęła? I cykl Dragonlance też? Tylko tego drugiego bym nie polecał, o ile nie ma się ochoty na dogłębnie sztampowe heroic fantasty.
dziejaszek
Dragonlance czytałem i nie dziwi mnie ta ciekawostka 😉
dziejaszek
Można jeszcze dodać Sapkowskiego, który raczej na podstawie sesji nic nie pisał, ale starła się w swoim czasie popularyzować erpegi vide „Oko Yrrhedesa”.
Krzysztof Piskorski też bawił się w gry fabularne, poprzez nie zetknąłem się z jego osobą/twórczością po raz pierwszy – „Krzyk kamienia”, zwycięska przygoda z Quentina i „Władcy losu”, jego autorski system.
kedme
Na Virtualo mają być 12.04 mocne promocje na jego ebooki – tzn. nie wiem, ile dokładnie będą wynosić, ale na pewno będą. Też mam jeszcze braki w jego tytułach. Jak dla mnie zdecydowanie mistrz fantasy.
pozeracz
Ech, gdybym jeszcze miał czytnik. I gdyby ten mistrz nieco szybciej pisał.
Ambrose
Swego czasu przyszły szwagier próbował mnie namówić na to uniwersum (można chyba użyć tego stwierdzenia?), ale przyznaję, że nie poczułem się zbytnio przekonany. Po lekturze Twojej recenzji utwierdzam się w przeświadczeniu, że to raczej nie moje klimaty. Za bardzo kojarzy mi się to z komiksami o superbohaterach, do których nie pałam zbytnią sympatią.
pozeracz
Ach! Mam ten niezdrowy odruch, że gdyż ktoś mi pisze/mówi, że nie przepada za czymś, co ja lubię, to zaraz mam chęć go przekonywać. Ale akurat tu nie mam czym, bo nie jestem specem od komiksów. Polecałbym jedynie komiks „Marvels”, który prezentuje bardzo ciekawe podejście do historii pojawienia się superbohaterów na Ziemi. Ale jest ponoć kilka bardzo ambitnych historii w tej stylistyce – np. niedawny Vision.
petropanko
Może z tymi lodami to chodziło o to, że gość znał polskie lody, a to co Amerykanie nazywali lodami to wg niego nie były lody tylko jakaś miękka, lepka masa. Co myślisz?