Wstęp to będzie z gatunku tych truizmami przesyconych. Zacznie się jednak mocno na opak, gdyż od stwierdzenia zazwyczaj zarezerwowanego dla akapitu ostatniego lub wynikającego z lektury wpisu całości. Oto i ono: Pod cukrowym niebem to wpadka w jak dotąd świetnym cyklu. Banalne stwierdzenie dotyczy natomiast tego, że ze względu na ludzką naturę, czytelniczą różnorodność i trud sztuki pisania samego w sobie niezwykle trudno jest stworzyć długą serię w całości wszystkich zadowalającą.
Nagłe lądowanie w lodowatym stawie za domem prowadzonym przez Eleanor West to dopiero początek kłopotów Rini. Szybko okazuje się bowiem, że jej matka, Sumi, zmarła wiele lat przed jej poczęciem. Co więcej, ta przerwa w ciągu przyczynowo-skutkowym oznacza, że za chwilę może ona przestać istniej (w końcu w świecie logicznym rzeczywistość dość szybko zorientuje się, że coś nie gra), a jej świat wpadnie w wysoce niepowołane ręce. Na szczęście w innych światach magia ma wiele więcej do powiedzenia, więc i niemożliwości (czyt. zmarłych ratowanie) mogą być możliwe.
Jako że we wstępie wspomniana została wpadka, to wypada zacząć od przytoczenia zarzutów. Pierwszy z nich jest niejako ukryty w tytule oraz akapicie wstępnie-streszczeniowym. Pod cukrowym niebem ma bowiem problem z protagonistką czy też narratorką. Opis okładkowy oraz powyższe fabularne podsumowanie wskazują, że protagonistką jest Rini i to właśnie wokół niej koncentrują się wydarzenia tej części cyklu. Natomiast główną bohaterką jest Cora, która jest… gruba. Dobrze, dobrze. Zabrzmiało to zapewne niezbyt fortunnie, ale autorka uczyniła z jej nadwagi jej główny wyróżnik, cechę konstytutywną wręcz. Z jednej strony przedstawienie perspektywy osoby szkolnie (i nie tylko) szykanowanej za wygląd mogło być wartościowe, ale jednoczesne spłycenie postaci po części neguję tę wartość. W dodatku jest ona niezbyt sprawczym uczestnikiem wyprawy skoncentrowanej na losach Rini. Nie przechodzi też żadnej przemiany ani dokonuje żadnych czynów znaczących dla niej, ni dla innych.
Wymienione powyżej problemy są o tyle bardziej widoczne, że sama przygoda jest dynamiczna i bogata pod względem światotwórczym. We wcześniejszych częściach wspominanych było co prawda wiele krain, ale bezpośrednio ukazywana była maksymalnie jedna. W Pod cukrowym niebem czytelnicy wraz z wesołą grupką odwiedzają aż trzy, co w połączeniu ze zwięzłością formy, różnicowaniem samych światów oraz łańcuch zadań daje wysoce przystępny efekt. Choć to bogactwo ma i stronę negatywną: akcja musi postępować sprawnie i bystro, więc bohaterowie nie mogą napotykać zbyt czasochłonnych przeszkód. Pisząc zaś wprost: wszystko zbyt łatwo im przychodzi. Natomiast nijakość głównej bohaterki uwidoczniana jest także przez wyrazistość i ciekawą kreację innych postaci. Co prawda niektóre z nich kuszą w pewnej mierze aurą tajemniczości i intrygująco mroczną przeszłością, ale i tak mają zdecydowanie więcej wyrazu.
Seanan McGuire wykorzystuje też potencjał oferowany przez stworzony przez siebie (wielo)świat i nie tylko ukazuje krainy o oryginalnych zasadach nimi rządzących, ale i daje swoim postaciom naginać te zasady ku swoim potrzebom. Pod cukrowym niebem pokazuje jak wielki potencjał ma ta światokreacja. Najbardziej oczywistym przykładem jest tytułowa sfera węglowodanów prostych, w której logika sztywna ucieka w panice przez okno, więc przybywający ze światów zwykłych mieć się muszą na baczności. Przykładem potencjalnie niebezpiecznej czynności jest pływanie, gdyż miast wody napotkać tam można oranżadę. Autorce wyobraźni odmówić nie można, więc z nieskrywaną ekscytacją wyczekiwać można kolejnych jej wytworów (w końcu seria ma już dziewięć części).
Koniec końców Pod cukrowym niebem okazało się być doskonałym dowodem na to, że nawet dynamicznie poprowadzona, we szalonych światach osadzona przygoda traci dużo na sile wyrazu, gdy nijaka jest protagonistka. Zbyt mała siła sprawcza i sprowadzenie osobowości do jednej cechy (i mierzenia się z nią) czynią z Cory niezbyt fortunną przewodniczkę. Pozostaje liczyć, że W nieobecnym śnie okaże się powrotem do pełni literackiej formy.
We’re all puzzle boxes, skeleton and skin, soul and shadow.
Luiza
Tak, bo główny bohater czasem potrafi bardzo dużo zepsuć…
A mnie okładka tej książki przywodzi na myśl… poradnik i/czy książkę coachingową xD
Ambrose
Oj, tak, zdecydowanie. Pamiętam jak mocno antypatyczny wydał mi się bohater powieści „Żegnajcie, mężczyźni” pióra Antonio Gómez Rufo. W pewnym momencie książka, w której sporo było wynurzeń protagonisty (prymitywnego seksisty i narcyza), stała się dla mnie torturą. Aż teraz, z perspektywy czasu, jestem pod wrażeniem własnej wytrwałości i tego, że dałem radę ją skończyć 😉
pozeracz
Ja chyba nawet miałem o tym wpis 😉 Dobrze napisany antypatyczny bohater potrafi irytować, ale jednocześnie przykuwa. Gorzej, gdy bohater jest źle napisany, czyli na przykład nijaki.
pozeracz
Ha, rzeczywiście okładka może budzić takie skojarzenia na pierwszy rzut oka. Ale mimo wszystko z treścią się zgrywa.