Recenzencki żywot dziwnie się czasem układa. Dopiero co wspominałem o swojej nabytej niekompatybilności z prozą sensacyjno-kryminalną, a tu piszę o drugiej takogatunkowej książce pod rząd. Cóż jednak poradzić, gdy wygra się powieść w konkursie prowadzonym przez samą autorkę? A w dodatku jest to pisarka lubiana (i zwywiadowana)? Powiadam, że nic. Oto więc Pokuta Anny Kańtoch.
Polskie morze późną jesienią nie jest miejscem ani zbyt atrakcyjnym, ani tłumnie odwiedzanym. W Przeradowie po wakacyjnym ruchu nie zostało nie śladu, jest głównie deszcz i ziąb. Jednak w tym roku starszy sierżant Krzysztof Igielski na nudę narzekać nie może. Po szybkim, sprawnym, choć nie do końca przekonującym rozwiązaniu sprawy morderstwa dziewiętnastoletniej Reginy funkcjonariusz musi zrobić coś z Janem Kowalskim. Ten mężczyzna w średnim wieku zgłasza się bowiem na komisariat i przyznaje się nie tylko do tegorocznego morderstwa, ale twierdzi też, że od wielu lat z siedmioletnią regularnością zabijał młode dziewczyny.
Recenzyjne mechanizmy sprawiają, że teksty przeważnie zaczyna się od zalet wyliczenia, by na końcu dorzucić wadę lub dwie. Zgodnie jednak z psychologią podpartymi prawidłami w tym tekście będzie odwrotnie. Pokuta nie straci na tym zbytnio, gdyż wada ta nie jest znacząca. Powieść Anny Kańtoch stanowi bowiem specyficzną mieszankę – pod kątem tła i postaci skręca w stronę nordic noir, ale sama warstwa kryminalna zdecydowanie bardziej przypomina tę z klasycznych kryminałów w stylu Agathy Christie. Zawiodą się więc czytelnicy szukający ciągłej akcji, krwawego finału i morderczego napięcia. Te ostatnie budowane jest tu stopniowo i subtelnie, a przyspieszenia następują bardzo rzadko. Finał zaś jest efektem pracy dochodzeniowej i umysłowej Igielskiego. Choć zaryzykować można stwierdzenie, że zyskałby na odrobinie dramatyzmu (
Zadowolony jednak będzie odbiorca, który szuka ciekawego zbioru postaci i społecznego tła. Sierżant Igielski stanowi po części odbicie gatunkowego rozdwojenia wspomnianego powyżej: bagaż osobistych niepowodzeń i życiem zmęczenie kontrastuje z raczej łagodnym charakterem. Ucieka w pracę, by nie myśleć o pustym mieszkaniu, a przemoc postrzega jako powód do wstydu. Nieco bardziej sztampowo wypada postać samookaleczającej się, zakompleksionej, Tolkiena miłującej Poli, ale tu głębi z kolei dodaje relacja z matką, która za wszelką cenę próbuje nie dostrzec problemów córki. Samo Przeradowo to zaś połączenie do dziś aktualnego obrazu małomiasteczkowej Polski (wszyscy wszystkich znają i chcą dokądś uciec) z pewnymi elementami peerelowskiej specyfiki, które jednak poza pewnym kluczowym wątkiem odgrywają rolę raczej symboliczną.
Pokuta wypada też pozytywnie pod względem motywów skrytych pod wierzchnią warstwą fabuły. Pierwszym z nich jest ucieczka – Igielski ucieka przed swoim życiem prywatnym, dziewczyny marzą o ucieczce z Przeradowa albo i Polski. Nie będzie też zaskoczeniem, że autorka pokazuje, że nie od wszystkiego czmychnąć można. Ważne są także kwestie rodzicielskie, które sierżant ma okazję zaobserwować w trakcie dochodzenia. Głównie przekonuje się, że rodzice tworzą sobie obraz swojego wyidealizowanego dziecka, który najczęściej odbiega znacznie od rzeczywistości. Najciekawszy jest jednak przypadek odwrotny: gdy to matka jako jedyna dostrzega prawdziwą naturę swego dziecka, gdy otoczenie widzi jedynie pozory. Nie obyło się też bez kryminalnej ostoi, czyli rozważań nad naturą zła i tego, co ludzi do niego popycha. By nie było: rozważania te spadają na czytelnika, gdyż autorka zdecydowanie woli pokazywać, więc nie napotkacie tu moralizujących mówców.
Anna Kańtoch napisała kryminał, który w zręczny sposób łączy bardziej współczesne trendy i elementami klasycznymi. Do tego Pokuta nie epatuje okrucieństwem, a potrafi też zaintrygować poruszonymi motywami. Z gatunkiem się jeszcze nie przeprosiłem, ale po wcześniejsze powieści autorki sięgnąć zamierzam. Zaś szukającym kryminalnych wrażeń w wydaniu dużo bardziej pokręconym polecam nieodmiennie Niepełnię.
Pokuta zawitała też tu:
Po pięciu latach spędzonych w Przeradowie starszy sierżant Krzysztof Igielski znał już wszystkie rodzaje jesiennego deszczu. Wiszącą w powietrzu mżawkę, która kleiła się do skóry jak namoczona zimna chusta, siąpiący z nieba kapuśniaczek i ulewę niosącą w gwałtownych porywach wiatru słoną woń morza.
PS
Bardzo podobnie odebrałam tę książkę: świetnie się ją czyta, realistyczne postacie,akcja wciąga.. tylko rozwiązanie pozostawia pewien niedosyt. Co ważne, autorka udawania, ze można pisać poczytne kryminały bez hektolitrów krwi, niedorzecznych zwrotów akcji czy naciąganych bohaterów.. i za to ją cenię!
pozeracz
Cenię i ja. Zwłaszcza, że te hektolitry krwi – zwłaszcza przelewane jako sztuka dla sztuki – odpychają mnie jakoś od tego gatunku w wydaniu książkowym. Wolę takie… hmmm… bardziej humanistyczne podejście.
A wcześniejsze kryminały też czytałaś?
Ambrose
Dla mnie wspomniane wady także są raczej zaletami. Bo bardziej wolę starannie skonstruowane postacie czy ciekawie zarysowane tło niż akcję gnającą na złamanie karku. A do samej autorki przymierzam się już od pewnego czasu, ale jakoś mi to nie idzie – w planach mam ciągle sagę „Przedksiężycowi”.
pozeracz
Ja powoli chciałbym wszystko jej autorstwa przeczytać. Starannie skonstruowane postaci i odpowiednie tło cenię i ja, ale tu momentami nieco zbyt spokojnie bywa. Poczucia zagrożenia nieco brak, mimo wszystko.