Brytyjski humor to twór dość specyficzny – przez niektórych nierozumiany, przez wielu uwielbiany. Kojarzony jest głównie z dorobkiem grupy Monty Pythona, ale przejawia się także w literaturze. Brytyjczycy wiodą też zdecydowanie w podgatunku, który określić można fantastyką humorystyczną, głównie za sprawą Terry’ego Pratchetta oraz Douglasa Adamsa. Ben Aaronovitch nie kładzie aż takiego nacisku na humor, lecz Rzeki Londynu udanie wpisują się w tę tradycję.
Posterunkowemu Peterowi Grantowi marzy się kariera w którymś z prestiżowych wydziałów londyńskiej policji. Przełożony ma jednak inne plany dla tego roztrzepanego, często rozkojarzonego funkcjonariusza, gdyż nie dostrzega w nim cech ulicznego gliniarza. Od lat spędzonych na przekładaniu papierów ratuje go duch. Przypadkowe spotkanie ze zjawą pewnego złodziejaszka rozpoczyna ciąg zdarzeń, który nie tylko znacznie poprawi perspektywy zawodowe protagonisty, ale i ukaże mu zupełnie inną stronę Londynu. W tym samym czasie w stolicy Anglii narasta fala niekontrolowanych wybuchów agresji ze strony pozornie niegroźnych, szarych mieszkańców.
Wiele z uroku Rzek Londynu wiąże się z protagonistą. W powieściach, w których ważną rolę odgrywa humor, łatwo jest przekroczyć linię oddzielającą niedoświadczonego żółtodzioba zaliczającego zabawne wpadki od irytującego ignoranta. Peter Grant zdecydowanie znajduje się po odpowiedniej stronie tego podziału – sprawia wrażenie nieco gamoniowatego, lecz jest na tyle sprytny i spostrzegawczy, by skutecznie pełnić rolę głównego bohatera. Jego zmagania z magią, nieporadne awanse względem koleżanki oraz celne komentarze punktujące różnorakie elementy brytyjskiej kultury (zwłaszcza dostaje się bulwarówce Daily Mail) czynią z niego niezwykle sympatyczną postać, której z przyjemnością się kibicuje. W przypadku pozostałych postaci zauważyć można ciekawą dychotomię – zdecydowanie lepiej wypadają te należące do świata nadprzyrodzonego. Może to być zasługa czynnika magicznego, lecz podczas gdy różnorakie bóstwa i stwory intrygują i ciekawią, ludzie przynależący do „zwykłego” świata są właśnie zbyt zwyczajni, brak im nieco polotu i wyrazu.

Może kiedyś w końcu pociągnę dalej?
Do zupełnie osobnej kategorii postaci można natomiast zaliczyć sam Londyn. Nazywanie miasta bohaterem powieści może wydawać się nieco dziwne, lecz nie da się ukryć, że w Rzekach Londynu metropolia odgrywa ważną rolę. Aaronovitch uczynił bowiem z miasta nad Tamizą coś więcej niż tło – powiązał je także bardzo mocno z fabułą. Istotną rolę odgrywają tu nie tylko różne zakątki Londynu oraz wspomniane w tytule rzeki i ich bóstwa, lecz również przeszłość miasta. Historia jest tak samo ważna dla magicznego wydziału policji, jak i dla głównego wątku fabularnego. I pomimo tego, że stolica staje się obiektem niejednego docinka ze strony głównego bohatera, jest ona ukazana z dbałością o szczegóły i sympatią. Takie pozytywne zobrazowanie nie pozostaje bez wpływu na czytelnika, który może nabrać nagłej chęci wykupienia biletu i udania się tam, dokąd wyruszyło tak wielu Polaków.
Jedyna słabość jest pośrednio powiązana z zaletą, która stanowi kontrast pomiędzy magią a codziennością. Magia stanowi nieodłączny element świata, lecz pozostaje ona niezauważalna dla „szarego człowieka”. Władze niechętnie uznają jej istnienie, lecz wolą trzymać się z daleka. Jest więc ona wpleciona w miejskie peryferia i szare strefy. Realizm wkrada się nawet w system magiczny stworzony przez autora – jest on bowiem analizowany na sposób naukowy. Wspomniany na początku problem stanowi zaś łatwość, z jaką posterunkowy Grant akceptuje istnienie magii. Jego podejście można częściowo łączyć z wyszkoleniem policyjnym i otwartym umysłem, lecz nawet to nie usprawiedliwia niemal zupełnego braku szoku, niedowierzania czy też zaprzeczenia.

© Michael Coker
Ta drobna niedoróbka nie zmienia jednak ogólnie bardzo pozytywnego odbioru powieściowego debiutu Bena Aaronovitcha. Rzeki Londynu to udane urban fantasy z solidną dawką brytyjskiego humoru, które w interesujący sposób wiąże zwykłą i nadprzyrodzoną stronę Londynu. Protagonista jest może nieco zbyt niewzruszony, lecz zdecydowanie da się go lubić. Pozostaje tylko cieszyć się, że wydawnictwo MAG zdecydowało się sprowadzić cykl i czekać na następną jego część.
Mężczyzna miał jakieś metr osiemdziesiąt wzrostu – sześć stóp, licząc w starej walucie – i nosił przepięknie skrojony garnitur, który podkreślał szerokość ramion i szczupłość talii. Pomyślałem, że jest tuż po czterdziestce, widząc jego pociągłe, piękne rysy twarzy i ciemne włosy przycięte na staroświecką modłę z przedziałkiem z boku. Trudno było to orzec w świetle lamp sodowych, ale uznałem, że ma szare oczy. Trzymał laskę ze srebrną gałką i nie musiałem sprawdzać, żeby wiedzieć, że nosi szyte na miarę buty. Potrzebował tylko nieco egzotycznego młodszego przyjaciela, żebym musiał wezwać policję do zwalczania banałów.
Dodaj komentarz