Niejaki John „Hannibal” Smith po udanej akcji lubił mówić „I love it when a plan comes together”. Ja od pewnego czas mam podobne odczucia względem zagłębiania się w zakątki pięknej katastrofy zwanej czasem Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej. Nie był to mój plan, ale obraz ten staje się coraz bardziej kompletny z każdym przeczytanym dobrym reportażem czy na przykład odcinkiem Podcastu Amerykańskiego. Jill Leovy i jej Wszyscy wiedzą to kolejna z takich wartościowych cegiełek.
W ciepły wiosenny wieczór w południowym Los Angeles na chodniku kilka minut od swojego domu zastrzelony zostaje młody mężczyzna. Zabójca biegnie ulicą, wskakuje do SUV-a i znika, mając nadzieję dołączyć do dziesiątek bezkarnych sprawców w USA. I miałby na to niezłe szanse, gdyby nie przydzielenie sprawy detektywowi Johnowi Skaggsowi. Poprzez tę sprawę ukazane zostaje zjawisko często spychanych na statystyczny margines zabójstw czarnych mężczyzn przez innych czarnych mężczyzn, a także odmalowany zostaje portret detektywów, których wyznaniem jest dążenie do sprawiedliwości dla zapomnianych ofiar oraz społeczności, z której się wywodzą.
Wszyscy wiedzą to efekt dziesięcioletniego śledztwa i czuć to w trakcie lektury. W książce przytaczanych jest mnóstwo konkretnych przypadków zabójstw i sytuacji, w których do nich doszło. Znaleźć tam można wiele relacji nie tylko ofiar i świadków, ale także komentarzy funkcjonariuszy (autorka przez pewien czas miała swoje biurko w jednym z komisariatów). Nie brak tu także statystyk, przytaczanych badań czy też przyjrzenia się źródłom socjologicznym czy historycznym (jak to często w przypadku USA bywa, prawdziwe okazuje się ciut tylko przesadzone stwierdzenie „to wszystko przez niewolnictwo”). Jednocześnie czytelnik nie ma ani przez chwilę wrażenia, że jest zasypywany cyferkami ni też, że dane są ważniejsze od człowieka.
W recenzji innej książki z serii amerykańskiej przywołane zostało coś, co Chimamanda Ngozi Adichię nazywa „niebezpieczeństwem jednej historii”. Jill Leovy unika tego zagrożenia poprzez wspomniany już w powyższym akapicie wielogłos. Najłatwiej i zapewne najbardziej dramatycznie byłoby oddać głos tylko i wyłącznie ofiarom (także pośrednim). Byłoby to nawet w dużej mierze usprawiedliwione. Jednak dodanie perspektywy stróżów prawa, którym zależy nie tylko na cyferkach, ale i na rzeczywistym bezpieczeństwie mieszkańców oraz dodanie podstaw historycznych nie tylko nie umniejsza tragedii i powadze sprawy, ale też przydaje całości wiarygodności. Natomiast z punktu widzenia czysto czytelniczo-egoistycznego, taka lektura jest ciekawsza i bogatsza. Dodać trzeba, że policja nie jest tu wcale wybielana ni gloryfikowana – w końcu dezynwoltura (oraz często opresyjność) systemu to jedna z głównych tez książki. Skaggs i mu podobni to wyjątki od reguły.
A skoro już o perspektywie czytelniczo-egoistycznej, to pozwolę sobie przejść na akapitomomencik w tryb pierwszoosobowy. Wszyscy wiedzą to kolejna z książek, które w ciut paradoksalny sposób uświadamiają niesprawiedliwość losowości ludzkiego życie, a jednocześnie pozwalają cieszyć się swoim dobrym losem na tej loterii. Podobnie jak po lekturze osobistych zapisków Ta-Nehisiego Coatesa, dociera do mnie świadomość tego, jak wyczerpującym, deprymującym doświadczeniem musi być na przykład żywot rodzica będącego w ciągłym strachu, że każde wyjście dziecka może być ostatnim, że wystarczy zły kolor ubrania, obecność na nie tej ulicy, a czasem i zbłąkana kula wpadająca do domu… I że mało kogo to potem obejdzie, że każdy zeznający przeciwko sprawcy narazi siebie i rodzinę (w końcu bardzo często mieszkają w jednej dzielnicy). Chciałem na początku napisać, że nie potrafię sobie wyobrazić, jak to jest tak się właśnie czuć, ale Jill Leovy zadbała o to, żeby było tego niekomfortowo blisko.
Wybór kolejnej książki z serii amerykańskiej okazał się, jak widać powyżej, strzałem w dziesiątkę. Wszyscy wiedzą to rzetelnie napisany, podparty wysoce solidną robotą dziennikarską reportaż unaoczniający jeden z amerykańskich kontrastów. Skomponowany przez Jill Leovy wielogłos to wartościowa lekcja (oraz odrobina nadziei) nie tylko dla zainteresowanych USA.
Bezkarność jest obrysem prawa, ukazuje kształt ukrytego systemu. Przestrzeń dla bezprawnej przemocy istniała na Południu nieprzerwanie, bo tamtejsze instytucje prawne były na przemian obłudne, skorumpowane, stronnicze, nieskuteczne lub zbyt słabe, by walczyć z tym bezprawiem. Dlatego też Południe stało się królestwem mrocznych i przerażających furii, które karmiły się podziałami, samosądem, rasistowskimi ograniczeniami, zastraszaniem świadków, oddolnymi ruchami samoobrony, plotkami, podpaleniami i domorosłą praworządnością […]
Ambrose
Ciekawa tematyka, a i książka wydaje się bardzo wartościowa. Pewnie za czas jakiś zrobię sobie literacką podróż po USA, kierując się szeroko rozumianym wątkiem afroamerykańskim, i wtedy postaram się po rzeczoną pozycję sięgnąć.
pozeracz
Na pewno jest to jeden z ciekawszych, ważniejszych wątków. Kwestia afroamerykańska wpływa na cały kraj na wiele sposobów. Nieodmiennie polecam też „Między światem a mną” Ta-Nehisiego Coatesa.