Przy okazji wpisu okazyjno-urodzinowego wspomniałem o pewnej dobrej duszy, która udzieliła mi porady nim jeszcze Pożeracz ujrzał światło dzienne. Okazało się, że można nie tylko lubić Murakamiego i prowadzić świetny blog, ale i do tego z wielką życzliwością podchodzić do nieznajomego, który chce Ci robić konkurencję. Dobrze, dobrze – przesadzam z tą konkurencją, ale Natalia życzliwa jest wielce, a Kronika Kota Nakręcacza to miejsce urokliwie książkowe, choć nieco chłodne arktycznymi wichrami. Innymi słowy: zapraszam do rozmowy o biegunach, amerykańskich metropoliach i książkach, książkach przede wszystkim.
Z kronikarskiego obowiązku dodam, że pierwszy wpis u Kota Nakręcacza pojawił się 25 sierpnia 2013 roku. O wszystkim innym, co ważne, przeczytanie poniżej lub możecie zapytać w komentarzu.
⇜ ⇝
Niektórzy czytelnicy z pewnym zdziwieniem odkrywają zapewne, że na swoim blogu wyznajesz, że książki nie zawsze były w Twoim życiu. Jak doszło do tego, że się tak ekspansywnie rozgościły?
Choć wolałabym chyba, żeby było inaczej, niestety za moją miłością do książek nie kryje się żadna romantyczna historia. Nie zostałam oświecona przez jedną lekturę ani pod wpływem jednego człowieka czy wydarzenia. Pamiętam, że podczas wakacji po pierwszej klasie podstawówki, może nawet po zerówce, mój tata, który bardzo chciał zrobić ze mnie książkowego mola, sadzał mnie na leżaku z baśniami Andersena na 30 minut dziennie. Nie znosiłam tych minut, tych baśni i tego wydania na szorstkich żółtych kartkach bez obrazków i chyba trochę zraziłam się do czytania. Ale jako nastolatka przechodziłam fascynacje różnymi osobami i tematami, które powodowały, że sięgałam po kolejne lektury jak uzależniona. Przykładem była miłość do Jima Morrisona, która wywołała lawinę zakupów — wszystkie jego biografie i książki o The Doors, tomiki poezji, wydania tekstów piosenek, 5 razy sztuka Jeździec Burzy w teatrze Rampa, a potem wszystko to, co czytał Jim, czyli np. Tako rzecze Zaratustra Nietzschego i Drzwi percepcji Huxleya. I tak jest do dziś — jedna lektura pociąga następną.
U mnie choć książki w domu były obecne, to na czytelniczą drogę głównie starała się mnie nawrócić ciocia, dziennikarka. Jako stworzenie przekorne zacząłem czytać sam z siebie w okolicach początków liceum. Zaczęło się od sensacji i fantastyki różnej maści, głównie pożyczanej od kolegów i z biblioteki. A skoro już o fascynacjach, to chyba nie ma sensu zwlekać z pytaniem kluczowym: jaki ciąg przyczynowo-skutkowy doprowadził do fascynacji tematami arktyczno-mroźnymi?
No właśnie, mnie również wydaje się, że jeżeli potencjalny czytelnik sam nie dojdzie do tego, że lubi, to nie pomogą rodzice, ciocie i nauczyciele — potrzebna jest lektura, która odblokuje w człowieku czytelnika.
Jeśli chodzi o tematy i lektury antarktyczno-arktyczne, to wszystko zaczęło się od wielokrotnej lektury Ex librisu Anne Fadiman (swoją drogą — KONIECZNIE powinieneś ją przeczytać, na Ebay-u kosztuje grosze, na pewno mniej niż dwa polskie wydania, które są już białymi krukami), amerykańskiej autorki i dziennikarki. W jednym z esejów omawiała swoją specjalną półkę i miłość do historii wypraw polarnych, szczególnie nieudanych i tragicznych (czyli brytyjskich). A potem w ręce wpadły mi piękne wydania książki dla dzieci o Shackletonie, z serii Krótkie Gatki (Wydawnictwo Kultura Gniewu) i Antarktycznej podróży Sir Ernesta Shackletona ze zdjęciami na papierze Kodaka (seria 360 stopni). I cóż, przepadłam! Potem pojawiło się stukilkunastoletnie wydanie Nansena (z którym dzielę datę urodzin), które trzymałam miesiąc w siatce z proszkiem do prania, dzienniki Scotta, Shackletona, Andree, Boguckiego, Mawsona, Garrarda, Levicka, Amundsena, historyczne i współczesne książki o polarnikach i wyprawach, wszystkie powieści Centkiewiczów i tak dalej. Teraz moja polarna, położona na północnym biegunie mojego regału specjalna półka liczy sobie już 53 tytuły po polsku i angielsku. Nawet Anne Fadiman odpisała na mojego maila, czyniąc mnie szczęśliwą bratnią duszą 🙂
Ha, ja z ciekawości spojrzałem na wikipedystyczną witrynę poświęconą mojej dacie i odkryłem, że i u mnie jest polarny podróżnik – niejaki Lincoln Ellsworth. A konieczność wyrażona wielkimi literami wielce przekonująco brzmi. Ale nie mogę nie zapytać – cóż napisałaś do Anne Fadiman i co odpowiedziała?
No proszę, Pan Lincoln Samolot! :))
No cóż, opisałam jej moje poszukiwania literatury polarnej i wpływ jej eseju na moją miłość i otrzymałam krótką, ale jednak odpowiedź, którą można zobaczyć tutaj na tle ówczesnego stanu polarnej półki, którą potem uzupełniłam na Allegro, Ebayu, w warszawskich antykwariatach i nowojorskim Strandzie.
Żartobliwie rzec można: miło przekonać się, że autor też człowiek. Trzymając się zaś jeszcze tematu chłodnego: czy Twa miłość do biegunów i innych lodowych krain to miłość literacka czy też chciałabyś się tam wybrać i odbyć choć namiastkę którejś z wypraw?
Bardzo bym chciała, bardzo. Problemy są dwa. Pierwszy — finansowy. Nauczycielska pensja nie wystarczy na wyprawę komercyjną. Drugi — techniczny. Żeby pojechać tam za darmo, trzeba coś umieć, np. być naukowcem–przyrodnikiem albo kierowcą, pilotem, kucharzem, elektrykiem itp. A ja i moje humanistyczne wykształcenie możemy sobie o tym tylko pomarzyć. No, chyba że 6 miesięcy mierzenia wiatru na Spitsbergenie 😉 Ale najpierw muszę odchować córkę.
Klątwa humanistów. Choć ja bym od biedy mógł być jakimś fizycznym. Ale może jakieś biuro podróży czy inny Fjord Nansen pójdą po rozum do głowy i zafundują Ci wyprawę. Mieli by gwarantowaną iście literacką relację. Trzymając się podróży, pora zapytać o mój obiekt zazdrości, czyli Nowy Jork. Skąd taka słabość dla tego miasta?
Ja też chętnie pracowałabym fizycznie, ale żeby pojechać trzeba się przynajmniej wspinać. Ech, może kiedyś.
Z NYC historia jest niejednoznaczna. Z reguły wolę klimaty raczej na łonie natury, w górach, na wsi, nad morzem. Nie potrafię określić, dlaczego kocham to miasto, ale wiem, że szalę przeważyła Zimowa opowieść Helprina, nowojorskie urban fantasy. Mam wszystkie (poza filmowym) wydania amerykańskie i dwa polskie (w tym jedno ebookowe). To jedna z powieści i historii mojego życia. Dlatego zebrałam się w sobie (i w finansach) i przez 3 lata zaciskałam pasa, żeby tam pojechać. Jeśli się uda, wrócę tam w 2019. Nie znalazłam w tym mieście nic, co by mnie odrzucało. Przyjmuję je bezkrytycznie z całym dobrodziejstwem inwentarza. To miłość bezwarunkowa.
O, ja się wspinam. Choć tylko skałkowo-ściankowo. Rzeczywiście kontrast między biegunową pustką a nowojorskim zgiełkiem jest znaczny.
Piszesz o powieściach i historiach Twojego życia. Jakie są inne? Czy jest jakaś dominująca?
Nie, nie ma jednej dominującej, są trzy na różne okazje i nastroje. Oprócz Helprina, jest to znany Ci Auster (4321) oraz Kronika ptaka nakręcacza Murakamiego (rzecz jasna;)). Helprin przypomina mi jak bardzo lubię zimę, Auster jak bardzo lubię zabawę fabułą, a Murakami — jak bardzo oczywiste są nieoczywistości.
Właśnie, Murakami. Duch sprawczy stojący za nazwą Twojego bloga. Jak zaczęła się Twa literacka przygoda z jego prozą?
To akurat dość zabawna historia sprzed kilkunastu lat. Miałam już dość książek z serii „Nie dla mamy nie dla taty, lecz dla każdej małolaty” i niechcący w bibliotece zajrzałam na japoński regał. Zawsze miałam słabość do map, dlatego, kiedy zobaczyłam mapę w pierwszym wydaniu Końca świata i Hardboiled Wonderland (wyd. Wilga), wzięłam bez zastanowienia i… przepadłam. Już nigdy nie wróciłam do amerykańskich książek dla nastolatek, a Muza niebawem wydała resztę jego książek, zaczynając chyba od Na południe od granicy na zachód od słońca. Dużo bym dała, by znaleźć tamto wydanie. Z tej starej serii mam tylko Przygodę z owcą.
Przyznam zupełnie szczerze, że „amerykańskie książki dla nastolatek” to zbitka słów brzmiąca dla mnie iście przerażająco. Ale, ale… Wiem, że poświęcasz część swojego wolnego czasu na aktywne i bezpośrednie propagowanie czytelnictwa wśród młodzieży właśnie. Opowiesz o tym kilka słów?
O, tak, amerykańskie powieści dla nastolatek to zuoooo, ale każda musi taką fascynację przejść. Jeśli działają motywująco do sięgania po inne lektury, to czemu nie!
Jeśli chodzi o czytelnictwo młodzieży, to faktycznie mam przyjemność prowadzić młodzieżowy DKK i organizować pikniki literackie w szkole, w której pracuję. Ale żaden ze mnie altruista. Propagowanie czytelnictwa wychodzi przypadkiem, bo robię to wszystko dla czystej przyjemności. Uwielbiam z dzieciakami (ba, prawie dorosłymi 13-15 latkami!) rozmawiać o lekturach, poznawać ich zdania, skojarzenia, emocje. Nigdy nikogo nie zmuszałam, nie stawiałam żadnych ocen, a i tak frekwencja była zachwycająca. Teraz, kiedy jestem w domu na urlopie macierzyńskim, reaktywowaliśmy klub „na mieście“. Moi byli uczniowie i absolwenci (niektórzy już w szkołach średnich) w poprzednią niedzielę poświęcili własne weekendowe popołudnie, by porozmawiać o Strasznie głośno, niesamowicie blisko Foera. Byli pod wrażeniem. Uwielbiam ich. I nikt mi nigdy nie wmówi, że gimnazjaliści to najgorszy wiek. Dla mnie to wspaniali, wrażliwi ludzie. Czasem tylko trzeba wiedzieć, jaki guzik nacisnąć.
Cudownie! Ze mnie co prawda rocznik przedgimnazjalny, ale pamiętam podobne przypadki z liceum i studiów nawet. W liceum miałem nauczyciela historii, którego na lekcjach słuchali wszyscy, nawet historii zazwyczaj nieznoszący. Nauczyciel od angielskiego cisnął nas niesamowicie, ale też wymyślał ciekawe projekty (ach, nagrywanie własnych wersji Szekspira czy powieści amerykańskich), a w soboty organizował kółko angielsko-olimpijskie i do tego mecze piłki nożnej. Na studiach miałem zaś pewnego Irlandczyka od zajęć konwersacyjnych, który nie robił żadnych testów ani nie sprawdzał frekwencji, ale niemal zawsze miał komplet. Nawet na odrabiane zajęcia o 19 wszyscy przyszli.
System edukacji to w ogóle trudny temat. Mi się wydaje, że problemem od dawien dawna jest status zawodu nauczyciela powiązany bezpośrednio z wynagrodzeniem. Kończyłem dziennie filologię angielską na UAM i część nauczycielską miałem obowiązkową, jak i cały rok, ale dziś z tych osób uczy w szkołach mało kto, jakiś marny ułamek. Magisterkę robiłem zaś zaocznie na UKW w Bydgoszczy kilka lat później. Tam większość osób to były nauczycielki z różnych szkół i przedszkoli z okolic Bydgoszczy i nie tylko. Poziom na tym drugim był tragiczny. Były tam osoby, które miały problem z wyrażeniem swojego zdania po angielsku. Ale ja jestem obserwatorem pobocznym i mam zapewne mocno uproszczone spojrzenie na ten problem. Ty znasz go od środka, więc chciałbym poznać Twoje zdanie.
Och, to temat rzeka, na prawdziwą debatę publiczną. Moim zdaniem wina leży w naszej stosunkowo niedawnej transformacji ustrojowej. Kiedyś zawód nauczyciela był jednym z zawodów społecznego uznania, na samej górze klasyfikacji. Potem przyszły czasy Polski Ludowej i nauczyciel często (nie zawsze, czasem wręcz odwrotnie!) stawał się tubą jedynej słusznej linii partyjnej. A potem było jeszcze gorzej, bo nasza świeżutka demokracja w połączeniu z wolnym rynkiem dała szerokie pole do popisu tym, który mieli pomysł na biznes. Przez przynajmniej 5 lat nikt nie musiał się zastanawiać, czy wypełnia na rynku jakąś niszę, bo cały rynek był jedną wielką niszą. Ci, którzy nie mieli na to pomysłu (albo odwagi), zostawali… urzędnikami, w tym nauczycielami. I tak to się już społecznie utarło przez ostatnie ćwierćwiecze, że nauczyciel to ktoś, komu się w zawodzie nie udało, więc nie pozostało mu nic innego. Odzwierciedla to zresztą także pensja (moja na macierzyńskim, bagatela — 2188 zł :D) i kolejne utrudnienia w zdobywaniu następnych etapów awansu zawodowego (obecna ustawa wydłuża czas staży). Ja sama w pierwszym roku pracy spotkałam się z komentarzami koleżanek po fachu, że póki jestem młoda, powinnam zwiewać, bo one już nic nie umieją, tylko cudze dzieci uczyć… Smutne. Szczególnie dla przyszłości naszych dzieci. Jeśli chodzi o nauczycieli-anglistów, to tak, pewnie masz rację — tu się ten problem kumuluje, bo językowcom generalnie łatwiej znaleźć dobrze płatną pracę niż dajmy na to — historykom (jak ja…) czy polonistom. I pewnie tak jest, że w szkołach zostaje wielu ludzi mało kompetentnych. Ale to jest też problem uczelni, które takim osobom dają dyplomy. Sprawa jest więc mocno złożona. I to są moim zdaniem ogromne bolączki naszego państwa. Moim zdaniem nie ma nic ważniejszego niż edukacja i służba zdrowia, tymczasem pieniądze i kompetencje idą w zupełnie innych kierunkach. Tyle, że ja nie chcę iść tam, gdzie pieniądze. Chcę zostać tu, gdzie mam poczucie sensu w pracy. I co tu dużo mówić — przyjemności 🙂
Tylko pozazdrościć Twoim uczniom. Masz rację, uczelnie też mają swoje za uszami. A o elemencie ustrojowo-propagandowym nigdy nie myślałem, ale przyznam, że brzmi to sensownie. Wracając jednak do tematu promocji czytelnictwa i zacnych gimnazjalistów: czy uważasz, że jest szansa na przywrócenie czytaniu statusu czynności ważnej i wartościowej? Mam wrażenie, że jedną z przyczyn niskiego poziomu czytelnictwa jest to, że jest ono postrzegane jako coś nijakiego, marnotrawstwo czasu. Ujmując to inaczej, czytanie nie jest modne. Wystarczy spojrzeć na jego (nie)obecność w mediach.
Sama nie wiem. Z jednej strony masz oczywiście rację — to nie czytanie wiedzie prym wśród modnych aktywności. Ale z drugiej strony, kiedy patrzę na tłumy na Targach Książki (te krakowskie już omijam, bo są tak klaustrofobiczne, że wyzwalają we mnie agresję) oraz obecność (i zainteresowanie publiczności nimi!) takich wydarzeń jak festiwal Big Book, Literacki Sopot czy Conrad świadczą o tym, że zainteresowanie literaturą jednak w narodzie nie ginie. Inna sprawa to jakość literatury, jaka jest „w modzie“, bo kilometrowe kolejki raczej ustawiają się do celebrytów niż autorów z wyższej półki, ale od czegoś przecież trzeba zacząć, kiedy człowiek interesuje się literkami. Ale nie chcę już po raz kolejny tego wałkować, bo to już zostało przemielone na milion sposobów. Mamy zresztą przecież podobną opinię o badaniach corocznych BN-u oraz o tym, że medialne akcje skierowane są do już przekonanych itp. Trzeba pamiętać też o tym, że Polska to nie Warszawa, Kraków, Poznań czy inne duże miasta, w których ludzie generalnie czytają więcej, ale i dostęp do wydarzeń kulturalnych mają ułatwiony. Ale jest mnóstwo rzeczy, które można (i warto!) robić dla promocji czytelnictwa i one się dzieją, powoli, ale się dzieją — rozdawanie kobietom na porodówkach książek dla dzieci (ja nie dostałam, ale niebawem Instytut Książki tę koncepcję zrealizuje), lokalne dyskusyjne kluby książki w bibliotekach, festiwale literackie, targi, konkursy itp. W Trójmieście np. karta do biblioteki jest jednocześnie zniżką na siłownie, baseny i inne aktywności, organizuje się tam też książkowe podchody. W Warszawie mamy Big Book Cafe, gdzie kilka razy w tygodniu dzieją się rewelacyjne rzeczy — spotkania, zabawy, wywiady. Mamy inne księgarnio-kawiarnie w różnych miejscach w Polsce. I wreszcie mamy pracę u podstaw, czyli pracę nauczycieli i wychowawców — osób znaczących dla młodych ludzi, którzy będą przyszłymi czytelnikami i nabywcami literatury.
Zgadzam się, że zainteresowanie nie ginie i nie jestem zupełnie pozbawiony nadziei, ale jednocześnie mam wrażenie, że trochę w tym targowym postrzeganiu jest selektywności. W sensie, że to są te szczyty i pozytywne wyróżniki, a potem przychodzi codzienność, która tak kolorowa nie jest. I zdecydowanie zgadzam się z uwagami dotyczącymi dużych miast – sam na takie zaniedbanie narzekałem przy akcji Czytam PL. Akcja jest ciekawa i ogólnie pozytywna, ale dla mnie to głównie metoda na autopromocję biorących w niej udział wydawnictw i samej platformy. Praca u podstaw i takie akcje są ważne. Według mnie główna szansa to właśnie odbudowanie czytelnictwa u tych najmłodszych. Zresztą książki dla dzieci są od pewnego czasu dla mnie źródłem nieustającego zachwytu. Maks i Adam od samego początku otoczeni są książkami. U Ciebie zapewne jest i będzie podobnie, n’est-ce pas?
Bien sûr. Mogłabym wykupić całe Wydawnictwo Dwie Siostry, całe Zakamarki i całą nową serię Insignis, że nie wspomnę o Naszej Księgarni. Teraz książki dla dzieci są tak piękne i tak mądre, i dopracowane graficznie, tematycznie, typograficznie, że szczerze mówiąc, sama ie wiem dla kogo je kupuję — dla siebie czy córki 😉 Nie wiem, czy ona będzie chciała w przyszłości być podobną do mnie czytelniczką — sama sobie wybierze drogę, ale tak jest od pierwszych dni otoczona książkami i naszymi czytającymi je głosami, na pewno jej to nie zaszkodzi, a przy okazji i ja się czegoś dowiem, jak na przykład mnóstwa neurobiologicznych ciekawostek z ostatnio wydanego przez W.A.M. Snu Alicji.
Kochany Mikołaj przyniósł młodszemu potomkowi Opowiem ci, mamo, co robią dinozaury i tak się zachwycam ilustracjami Emilii Dziubak, że to zdecydowanie ja bardziej chcę czytać niż on. Dowiedziałem się też, a jakże, kilku ciekawostek okołodinazaurowych. Odpowiadanie i opowiadanie dzieciom to w ogóle bardzo wymagające zajęcie, które jednak satysfakcji wiele daje.
Ale, ale… Duchem sprawczym tej rozmowy jest ma działalność blogowo-promująca, a ja jeszcze nawet o blogowanie nie spytałem. Nadrabiam więc i pytam: jak zrodziła się w Tobie idea internetowego pisania o książkach?
Też widziałam tę książkę w księgarni i świerzbiły mnie łapki — niewykluczone, że i ja niebawem dowiem się czegoś o dinozaurach!
A blog powstał z powodu mojego „systemu“ czytania. Bardzo często, jako (jak pisała Fadiman) czytelnik namiętny, nie dworski, robię w książkach, na książkach lub obok książek notatki, zaznaczam cytaty, wypisuję wrażenia, skojarzenia. Więcej pamiętam, jeśli coś sama manualnie stworzę podczas czytania, czuję też, że wtedy więcej z lektury korzystam. I tak powstał blog. Żeby przelewać to potem przez klawiaturę na ekran.
Tak często zadaję to pytanie, a w zasadzie sam nie do końca przemyślałem na nie odpowiedź. U mnie to się chyba wzięło z tego, że lubię pisać i dyskutować o książkach, a do tego miałem mało skromne przekonanie, że potrafię to robić na tyle dobrze, by znaleźć sobie miejsce w blogosferze. No i irytowała mnie marność niektórych blogów.
Spytam jednak o rzecz milszą: jakie spotkały Cię największe zaskoczenia związane z blogowaniem?
No tak, jakość książkowej blogosfery to temat na obszerny elaborat. W niektóre obszary lepiej się nie zapuszczać.
Zaskoczenia… hmm… zaskoczył mnie ogromny odzew na moją, ekhm, jakby nie było krytyczną, recenzję książki Katarzyny Michalak (lektura i recenzja była efektem zakładu, nie moich upodobań czytelniczych) — dużo dał mi do myślenia, wiele mnie nauczył. A z cyklu bardziej przyjemnych (nie tyle pozytywnych, bo to pierwsze koniec końców też się takim okazało) to na pewno zauważenie i docenienie mojej strony przez redakcję Press i umieszczenie jej wśród najlepszych blogów w rankingu. Cudne są też momenty, kiedy z ciepłym słowem odzywa się ktoś zupełnie niespodziewanie — na przykład tłumacz Austera, Hustvedt i Tartt, Jerzy Kozłowski. I wreszcie zaskoczenie najbardziej długotrwałe — wieloletnie już teraz przyjaźnie blogerskie. Znajomości zapoczątkowane przez blogi (w dużej mierze teraz już nieistniejące) i przez miłość do literatury pozwoliły mi zbudować przynajmniej dwie jedne z ważniejszych i bliższych relacji. I mówi to ktoś, kto NAPRAWDĘ nie nadużywa słowa „przyjaźń“.
Na początek dodam na marginesie i partykularnie, że opozycja na linii przyjaciel-friend jest jednym z moich ulubionych przykładów kulturowych różnic wpływających na tłumaczenie. Ale po Twych słowach o przyjaźni niemal zaczynam żałować, że taki ze mnie odludek.
Pamiętam zakład z Michalak i pamiętam część reakcji. To w ogóle jest dziwny zakątek sieci, w którym mroczna strona fanostwa przeważa. Staram się zawsze pocieszać samego siebie, że to przez to, że w sieci najbardziej widoczni są Ci głośni, ale czasem bywa trudno.
Przyznam też zupełnie szczerze, że to ranking Pressa pozwolił mi odnaleźć Twojego bloga. Szkoda, że takie inicjatywy szybko się skończyły. Nie dość, że można dzięki temu docenić wartościowe blogi, to jeszcze może taka list stanowić przewodnik dla tych, którzy jednak nie gustują w prozie rzeczonej Michalak. Moje polecanki i inne akcje promocyjne nie wypełnią tej luki. Zwłaszcza, że blogerstwo książkowe i kulturowe jest raczej pomijane przy przeróżnych imprezach, eventach i celebracjach. A skoro już sam zboczyłem w tę stronę, to na koniec zapytam: jaka jest Twoja ulubiona impreza książkowa i czemu powinienem się na niej pojawić?
Imprez literackich jest mnóstwo. Z Targów już jednak trochę „wyrosłam“ — są dla mnie zbyt klaustrofobiczne, za dużo ludzi, za gorąco, za mało merytorycznie. Uwielbiam Festiwal Conrada, ale jest dość przewidywalny — spotkania autorskie, panele dyskusyjne, wystawy. Błyskiem geniuszu za to charakteryzuje się Big Book, zawsze w jednym (i co roku w innym) miejscu, dzięki czemu łatwiej dotrzeć na wszystkie interesujące spotkania. I argument najważniejszy — oprócz standardowych spotkań autorskich, mnóstwo dodatkowych okołoliterackich atrakcji — np. czytelnie plenerowe, zawody sportowe literatów i krytyków, leczenie Czarodziejską górą, bicie rekordów, przedstawienia teatralne, projekcje filmowe, dyskusje na nietypowe tematy. Przyjedź koniecznie, to tylko jeden weekend, a i dla dzieci sporo atrakcji.
⇜ ⇝
I znów na koniec zostaję ze smutkiem, że to koniec, oraz z obawą, że za dużo gadałem ja. Mam jednak nadzieję, że Wam me wstawki nie przeszkadzają. Nie ukrywam też, że ciekaw jestem, czy macie jakieś pytania do mej wielce szanownej interlokutorki, której niniejszym dziękuję pięknie za poświęcony czas.
A kolejna rozmowa zapewne dopiero za rok…
Książki napisały historię naszego życia, a w miarę jak gromadziły się na półkach, same stawały się jego rozdziałami.
[Anne Fadiman, Ex libris. Wyznania czytelnika]
zacofany.w.lekturze
Entuzjazm Natalii ma w sobie coś niemal przerażającego swoją siłą. Poza tym potężnie się udziela, nawet cynicznym introwertykom 😀
pozeracz
Potwierdzam, że cynikom okazjonalnym udziela się intensywnie 🙂
N.
Się zapłoniłam się 🙂
Bazyl
Aż spróbuję 😀
Moreni
Zachęcił mnie opis „Zimowej opowieści” jako urban fantasy, chyba aż się skuszę 😀
pozeracz
Przyznam, że i mnie to zaintrygowało.
N.
Czytajcie koniecznie!
Czepiam się książek
Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, fascynacje Natalii są fascynujące 😉 I jak widać po komentarzach, również inspirujące. Podziwiam ją za zapał, niewyczerpane złoża energii, podejście do młodzieży i szczyptę – nie taką znowu małą – idealizmu. Szczególnie zainteresował mnie fragment rozmowy o pracy pedagoga i kształtowaniu młodych umysłów. Sama jestem właśnie jedną z tych nauczycielek, które miały gruntowne wykształcenie teoretyczne, ale zero pojęcia o tym, jak wygląda szkoła i jak postępować z młodzieżą, dlatego zwiałam, jeszcze zanim ktoś mnie ostrzegł, 'uciekaj póki możesz’. Porażka. Do dziś nie bardzo wiem, co począć ze swoim życiem. Ale dość o mnie. Świetna i bardzo ciekawa rozmowa, tylko… błędy, błędy.
Natalia – domyślam się, że chodziło raczej o „Krótkie gadki”, nie gatki, Jakub – konieczna korekta wpisu. W pierwszym pytaniu za dużo o jedno „nie”, w drugim zjedzone „ma”, itd. Czepiam się nie złośliwie, tylko dlatego, że zawsze czytam wnikliwie i jestem pewna, że wolałbyś to poprawić dla komfortu lektury kolejnych czytelników, którzy tu zajrzą 🙂
pozeracz
Ja wykonałem ruch wyprzedzający i nawet nauczać nie zacząłem, nie licząc pojedynczych przypadków korepetycyjnych. W progi żadnej szkoły, nawet językowo-prywatnej, jednak nie trafiłem. Ale super, że są jeszcze tacy nauczyciele jak właśnie Natalia. Tylko mam wrażenie, że muszą oni właśnie zdawać się na satysfakcję z własnej pracy, gdyż rzadko bywają doceniani „zewnętrznie”.
Co do błędów… Jednak to „gatki” są poprawne – tak nazywa się ta seria, jak wskazuje strona wspomnianego wydawcy komiksowego. A nad resztę pracuję, ale coś w przypadku wywiadów mam ostatnio kiepską serię z tymi literówkami i niedopatrzeniami. Za co przepraszam wszystkich uważnych i nie tylko. Mea culpa.
Czepiam się książek
A to zwracam honor, nie pomyślałam, że z tymi gatkami to może być umyślna gra słów 😉 Jeśli chodzi o korektę, to świetnie Cię rozumiem. To jest udręka. Czasem człowieka coś zainspiruje, pisze szybko i dużo, myśli się z niego wylewają, a potem korekta zajmuje trzy razy tyle czasu, co sami pisanie :/
pozeracz
O, tak. Korekta własnych tekstów wymaga też dużo cierpliwości. W końcu napisało się już ten tekstu, a tu trzeba czytać to jeszcze raz. I jeszcze raz.
N.
Kultura Gniewu ma fajne serie i z tego, co pamiętam ich nazwy mają zawsze te same inicjały , co nazwa wydawnictwa, a to seria dla dzieci, stąd gatki 😀
pozeracz
Ha, nie zwróciłem w ogóle uwagi na zbieżność inicjałów. Ciekawy pomysł.
Ania || SlowReading.pl
Lubię czytać te Twoje rozmowy, bo jesteś autentycznie zainteresowany człowiekiem, który stoi za blogiem i jego historią. Nie zadajesz pytań ze standardowego kwestionariusza. Może jedynie troszkę za bardzo się rozgadujesz /-pisujesz, jak sam zauważyłeś 😉
pozeracz
Dziękuję za miłe słowa i za szczerze stwierdzenie o rozgadywaniu. Choć nie wiem, czy potrafię inaczej. Przyznam też, że zrezygnowałem ostatnio z jednego wywiadu, bo uznałem, że mój rozmówca odpowiedział na moje pytania w swoich wystąpieniach i podcastach. Ale mam z tego temat na wpis.
Czepiam się książek
A mnie nie przeszkadza, kiedy i Ty, i Twoi rozmówcy się rozgadujecie. Wręcz przeciwnie. Może to moja natura gaduły taka empatyczna i wyrozumiała 😉
pozeracz
Zdradzę tajemnicę… Ze mnie po prostu jest straszny gaduła, gdy tylko a) mi się na to pozwoli; b) wyczuję słabość. I to się przenosi na rozmowy, gdyż chcę by były jak najbardziej naturalne.
N.
Ciekawa jestem, który z powodów dotyczy naszej rozmowy 😀
pozeracz
Ten sekret pozwolę utrzymać w tajemnicy… Póki co 😉
Jarosław Wilk
Książka dzienniki lodu to ta z fantastycznej kolekcji? Okładka bardzo podobna.
pozeracz
To książka naukowo-podróżnicza, literatura faktu. A o jaką kolekcję fantastyczną chodzi?
Buk nocą
Ex libris tylko w oryginale, polskie tłumaczenie jest tragiczne, mieliśmy o tym całe zajęcia na kursie redakcji merytorycznej, także nie idź tą drogą 😉
pozeracz
Tak też zamierzałem, ale dobrze wiedzieć. Nie ma żadnego zapisu tych zajęć? Skanów notatek? Lubię takie ciekawostki tłumaczeniowe.
Buk nocą
Niestety, nawet gdyby były nie mogłabym ich udostępnić szerszej publiczności 🙁
pozeracz
Wypraszam sobie, wcale nie jestem taki szeroki 😉