"Natura ludzka nigdzie nie jest tak słaba, jak w księgarni"

Z Arrakis na Gintrowskiego, czyli wywiad z Silaqui z Kronik Nomady

Wiem, że ostatnio me wysiłki blogowo-promoujące nieco przygasły, ale zapewniam o ich nieustającym trwaniu. Tempo na pewno nie jest tak solidne jak na początku, ale o regularność się staram. Poprzedni wywiad blogowy wpadł na bloga trzy miesiące temu, a w tym tygodniu przedstawię Wam kolejny blog polecany. Dziś jednak mam dla Was rozmowę, która pokazuje dobitnie, że blog może być częścią drogi, która prowadzi do bardzo ciekawych miejsc – takich, o których kiedyś by się nawet nie marzyło. Aleksandra Radziejewska, czyli Silaqui z bloga Kroniki Nomady, całkiem niedawno trafiła właśnie w takie miejsce.

nomady silaqui wywiad

W dużym skrócie napiszę tylko, że Silaqui blogowanie zaczęła wcale nie od książek, ale po pewnym czasie skręciła właśnie w  tę stronę. Później trafiła w znane Pożeraczowi macki portali fantastycznych, na których to recenzenckie umiejętności szlifowała. Macki porzucone zostały, a po pewnym czasie samodzielnego blogowania rozmówczyni trafiła zaś w dużo poważniejsze towarzystwo. Aleksandra jest bowiem od niedawna stałą współpracowniczką Nowej Fantastyki. Cała reszta zaś poniżej…

◤━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━◥

Jak zapewne część czytelników mego bloga wie, niedawno zostałaś stałą współpracowniczką Nowej Fantastyki. Gratuluję szczerze i zazdroszczę zdrowo, ale chciałbym spytać: jak spoglądasz na swoją fantastyczno-blogową drogę? Jak byś zareagowała na początku tej drogi, gdyby ktoś Ci powiedział, że za czas jakiś zagościsz na łamach NF?

Poprosiłabym pytającego o namiary na dilera 😀

A tak serio – na samym początku Kroniki Nomady były miejscem, w którym pisałam o wszystkim. Ze zdecydowanym skrętem ku prywatnym wynurzeniom na tematy okołomacierzyńskie. Aż pewnego pięknego dnia trafiłam na Zaginiony Almanach – nieistniejący już blog, prowadzony przez Fenrira. I okazało się, że oto jest w sieci medium, dzięki któremu mogę w końcu pomarudzić o książkach, które przeczytałam. Zatem zaczęłam coś tam sobie pisać: krótkie opinie, będące rozwinięciem gwiazdkowych ocen na lubimyczytac.

Fakt, że nagle znalazło się kilkanaście osób, które czytało moje recki i jeszcze pod nimi dyskutowało było spełnieniem moich marzeń.

Nowa Fantastyka, jakiekolwiek DRUKOWANE czasopismo nawet nie pojawiało się w moich najśmielszych marzeniach. Ot, świadomość, że „nie ta liga” i „z czym do ludzi”.

I dopiero kilka lat po tym, jak opublikowałam na blogu pierwszą reckę, zaprzyjaźniony autor stwierdził, że „Ruda! Ty to powinnaś w NF spróbować!”. Spróbowałam w 2016 roku z felietonem, nie udało się ( i teraz, czytając ten tekst, nawet się z tego powodu cieszę 😉 ), i jakoś temat pisania do NF umarł. I znów wróciłam do przekonania, że „z czym do ludzi”.

Na szczęście życie ułożyło się inaczej i jednak w Nowej Fantastyce wylądowałam.

nowa fantastyka silaqui le guin

Wychodzi na to, że nie tylko autor musi dojrzeć, ale i moment odpowiedni potrzebny jest. A i osoby życzliwie popychające się przydają. Ja miałem podobnie z początkami pisania dla Poltergeista – udzielałem się książkowo na forum CD-Action i jeden z użytkowników przyjaznych spytał, czy nie chcę spróbować. Mam przez to nieco skrzywioną drogę blogową, ale mi to nie przeszkadza.

Nie będę tu Cię pytał o to, jak się widzisz za lat 10, bo takich pytań nie znoszę sam, ani też o złote rady dla początkujących blogerów, bo tu trudno z kolei wyjść poza banał, ale spytam za to o Twe początki i upodobania jednocześnie. Skąd się wzięło Twoje tak duże zamiłowanie do science-fiction i czemu nie towarzyszy mu słabość do fantasy?

Jak widać taka droga ku blogowaniu jak najbardziej ci służy, gdyby więcej blogerów było tak skrzywionych, to może całe środowisko byłoby nieco mniej rakowe?

Miłość do SF pojawiła się u mnie dość późno. Zasadniczo fantastykę jako taką poznałam dopiero w szkole średniej, kiedy to przypadkowo trafiłam na Jonathana Carrola. Niemal równocześnie mój przyjaciel Kamil wciągnął mnie w klasyczne Dungeons and Dragons (skubany miał podręcznik Gracza i podręcznik Mistrza Podziemi, udostępnił mi też podręczniki do Wilkołaka, Wampira i Neuroshimy, pokazał magię Heroes III…), odkryłam Pratchetta i kilku innych popularnych autorów. Żaden nie zapisał się jakoś szczególnie w mojej pamięci, ale magia Carrola, Świata Dysku czy światów Wampira, Wilkołaka i D&D jakoś trafiła do mojego serducha. Jednocześnie niczym diabeł święconej wody wystrzegałam się wszelkiego SF. Bo Lem (który kojarzył mi się tylko z  najgorszą ever polonistką z podstawówki), bo Wells, który swą Wojną Światów przeraził mnie kiedyś na tyle, że czytałam go na przemian z najgłupszym dostępnym Harlequinem… Krótko mówiąc – poczytywałam fantastykę, ale właśnie raczej mieszczącą się w spectrum fantasy czy urban fantasy i było mi z tym dobrze.

Do momentu, w którym nie zostałam zwerbowana jako recenzent do Unreal Fantasy i Fantasta.pl. Tam, nieco przymusowo, zostałam wyciągnięta z strefy komfortu (na tyle silnej, że pierwszego tomu Diuny długo nie postrzegałam jako SF, bo tam przecież działo się tyyyyle magicznych rzeczy….), i zaczęłam dostawać do recenzji książki owszem fantastyczne, ale coraz bardziej skręcające w stronę SF. Dodatkowo konieczność recenzowania, a więc bardziej… analitycznego myślenia podczas czytania sprawiała, że fantasy zaczęło mnie zwyczajnie nudzić. Nie ma się co czarować – w większości nowości spod znaku fantasy mamy sztampę w sztampie zamiast finty w fincie, opisaną na dodatek językiem najwyżej poprawnym. Przestało mi się to podobać, zwłaszcza że w SF było tyle światów i teorii do poznania. I tak się zaczęło – powoli coraz bardziej przekonywałam się do opowieści kosmicznych, bo miały one, paradoksalnie, więcej sensu i prawdy w sobie. No i najważniejsze – wymagały od czytelnika czegoś więcej niż tylko frajdy z lektury. I tak wsiąkłam, a gdy jeszcze postanowiłam spróbować chociaż trochę nadrobić braki w klasyce SF, to już nie było dla mnie ratunku. Zwłaszcza, że udało mi się trafić na ludzi, którzy polecali mi dobre i bardzo dobre powieści i opowiadania. A jak się człowiek przyzwyczai do dobrego starego science fiction, to jakoś do w większości miałkiego fantasy nie chce się już wracać.

A czy była jakaś jedna lektura, która przechyliła szalę na stronę science-fiction?

Zdecydowanie Diuna. Przeczytana pierwszy raz jakoś w 2007 roku, została ze mną już chyba na zawsze.

diune silaqui

W ramach ciekawostki, fragment mojej nieudolnej recki:

Wtedy, jako nieopierzony fantasta naiwnie wierzyłam, że literatura fantastyczna ogranicza się tylko do historii spod znaku elfa i smoka, sporadycznie przetykanych gościnnymi występami czarownic masy wszelakiej czy Lestatopodobnych wampirów. A tu niespodzianka: książka zapowiadająca się na przysłowiowe flaki z olejem, z akcją osadzoną na jakiejś durnej planecie i z wyraźnym wątkiem polityczno-ekologicznym, książka ta okazała się być pełna magii. Oczywiście nie mówimy tutaj o klasycznym „bęc go fireballem!”, ale o czymś głębszym, siedzącym głęboko w ludzkim umyśle, sercu, czy nawet strukturze DNA.”

Zdecydowanie nie nazwałbym tego fragmentu nieudolnym. Ale co ciekawe… Moje początki z science-fiction były nieco mniej monumentalne, ale też dość magiczne. Chodzi mi głównie o Planetę Spisek Carda, która w dość ciekawy sposób żeniła fantasy z SF. A tak z ciekawości – czy polecałabyś Diunę nieopierzonym miłośnikom fantastyki?

Cóż, zawsze czuję pewną.. nieśmiałość, gdy przychodzi mi wypowiadać się na temat klasyki, zwłaszcza że w tym temacie bywam na podwójnym cenzurowanym 😉

Planety Spisek jeszcze nie znam, za to twórczość Carda zasadniczo lubię (no, może prócz Ksenocydu, który wymęczył mnie tak niemożebnie, że nie doczytałam do końca), a łączenie fantasy z SF potrafi być niezłym sposobem na przekonanie nieprzekonanych.

Czy poleciłabym komuś nieczytającemu fantastykę Diunę? Z jednej strony tak, w końcu u mnie się to sprawdziło, ale z drugiej – znam fantastów o wyrobionych gustach, którzy Diuny nie trawią. I w swej krytyce czasem mają rację, zwłaszcza gdy mowa jest o kolejnych tomach sześcioksięgu. Niemniej, ta powieść jest uniwersalna na tylu poziomach, że jeśli tylko czytelnik niefantastyczny pozwoli sobie na zawieszenie niewiary, to powinien być oczarowany.

Chwilę zajęło mi rozszyfrowanie podwójnego cenzurowanego, ale załapałem w końcu. Cóż, łaska pańska na pstrym koniu jeździ.

Ja pierwsze dwa tomy czytałem w okolicach początków swej czytelniczo-fantastycznej przygody i pamiętam, że byłem ukontentowany. Co prawda potem nasłuchałem się narzekań na kolejne tomy i jakoś do dziś serii nie dokończyłem. Wracając zaś do kwestii blogowo-recenzenckich. Wspomniałaś o recenzowaniu dla portali – czy konieczność napisania recenzji zmieniła Twoje czytanie w zauważalny dla Ciebie sposób?

Nie konieczność, a możliwość pisania recenzji – na Fantaście przymusu nigdy nie było, raczej zdarzały się wyścigi po bardziej smakowite pozycje do recenzji. Do dzisiaj pamiętam, jak spóźniłam się o kilka minut i przepadła mi możliwość otrzymania recenzenckiego egzemplarza Krokodylowej skały Sheparda. Szczęśliwie w tamtych czasach Solaris był bardziej aktywny na Facebooku i w końcu wygrałam tę książkę w jednym z ich konkursów.

krokodylowa skała silaqui

Wracając do tematu – tak, recenzowanie dla portali bardzo zmieniło moje podejście do czytania fantastyki, i dotyczyło to wielu… aspektów związanych z czytaniem.

Po pierwsze, jak już wspomniałam wcześniej, zaczęłam zauważać jak bardzo fantasy jest sztampowe – gdy kolejny raz w „krótkim zarysie fabuły”, którego nienawidzę i najchętniej bym pomijała w reckach) musiałam pisać o tym, jak „niedoceniany przez wszystkich X nagle zostaje wciągnięty w wielką kabałę, i tylko on może uratować ludzkość”, to siłą rzeczy pewne wnioski zaczęły się pojawiać w rudej łepetynie.

Po drugie – gdy podczas redakcji i korekty musiałam czyścić swoje teksty z pewnych błędów, to automatycznie zaczęłam je zauważać w czytanych książkach. I nagle okazało się, że wiele małych wydawnictw po macoszemu traktuje redakcję, korektę a nawet skład – na co bym nigdy nie zwróciła uwagi, gdyby mi ktoś na to uwagi wcześniej nie zwrócił.

Po trzecie w końcu (i chyba tutaj zaprzeczę sama sobie) recenzowanie odebrało jednak sporo frajdy z lektury. Bo już nie dało się czytać pozycji średnich bez zauważenia ich mankamentów. Zamiast dać się porwać opowieści łapałam się na tym, że każdy kolejny rozdział/akapit/dialog czytałam na zasadzie „czy wszystko tutaj jest należycie dopracowane/opowiedziane/przedstawione”, albo, co gorsza, „co jest nie tak z tą przyjemną w odbiorze historią”.

Może gdybym recenzowała dla innych portali (zalecam nieczytanie tekstów na Sztukaterze), w których liczy się tylko ilość tekstów i zaskarbienie przyjaźni wydawnictw, to moje podejście byłoby inne.

Wysoki poziom tekstów publikowanych na Fantaście sprawił, że musiałam spróbować wyłączyć blogerskie „misie”. Strasznie dużo się dzięki temu nauczyłam, a że potem odeszłam od klasycznej formuły recenzji – to już zupełnie inna historia.

Z koniecznością bardziej chodziło mi o zobowiązanie – dostaję książkę, to zobowiązuję się napisać recenzję. Ale wyścigi pamiętam, choć akurat na Polterze przed zmianami systemowymi można było sobie wyrobić status speca od danego autora/ki i mieć do niego/niej pierwszeństwo.

To ciekawe, jak różne drogi mogą wpływać na to, jak się pisze. Ja zaczynałem recenzowanie właśnie od Poltera. Wcześniej pisywałem i dyskutowałem o książkach gdzieś w sieci, ale były to raczej formy skrótowe albo dyskusje właśnie. Polterowe wymagania i praca z redaktorami wyrobiły we mnie schemat, którego trzymam się w zasadzie do dziś, z „krótkim zarysem fabuły” włącznie. Może to też kwestia edukacji filolololo, bo anglosaskie pisarstwo uczone na studiach też jest bardzo schematyczne.

vampire silaqui

Tak z ciekawości jeszcze dopytam: czy udaje Ci się wyłączyć tryb recenzenta, gdy czytasz coś, czego recenzować nie będziesz?

Zobowiązanie było dla mnie czymś oczywistym i do pewnego momentu w sumie to ono motywowało mnie, by w miarę regularnie pisać teksty.

Mnie z kolei sztywne wytyczne dotyczące struktury recenzji portalowej w pewnym momencie zaczęły strasznie męczyć. Postanowiłam spróbować czegoś innego i tak narodziły się sporadyczne sprawozdania z lektury, czyli połączenie blogerskich „misiów” z tym wszystkim, co dana lektura w czytelniku wywołuje lub powinna wywoływać.

Łapię się na tym, że w przypadku powieści rozrywkowych (o ile są dobrze napisane) tryb recenzenta mi się wyłącza. I jest to fajne, o ile nie jest to przypadkiem rzecz, którą mam zrecenzować dla Nowej Fantastyki 😉

Poza tym, po kilku latach pisanie o książkach „po swojemu” tak naprawdę na nowo uczę się, jak pisać coś, co musi spełniać pewne określone wymogi formalne. I, co najzabawniejsze, takie pisanie szablonowe okazuje się być dzisiaj dla mnie czymś łatwym. Zobaczymy jak sprawa będzie wyglądała za kilka lat 😉 No i oczywiście mam nadzieję, że dzięki pisaniu dla NF wrócę do swojej autorskiej odmiany felietonów okołoliterackich, bo tych kilka wrzuconych na bloga uważam za bardzo udane (co prawda przydałaby im się teraz ponowna redakcja i lekka korekta, ale kto nie miał chęci poprawiać jakiegoś swojego starego tekstu niech pierwszy rzuci kamieniem 😉 )

Za dobrze znasz blogosferę, by rzucać takimi stwierdzeniami. Myślę, że w Twoją stronę szybko poleciałoby całkiem sporo anonimowych kamieni. Ze mnie ogólnie bywa blogowy optymista, ale ten optymizm ograniczam do wybranej części blogosfery i wydaje mi się, że jest całkiem sporo osób, które do swojego pisania podchodzą niemal bezkrytycznie. Ja dawno, dawno temu pisałem do ActionMaga, zina umieszczanego swego czasu na płytach dodawanych do CD-Action i powiadam Ci: wstyd i sromota. Choć udało mi się nawet opublikować tekst czy dwa w rzeczonym miesięczniku.

Patrząc zaś na blogosferę nieco szerzej i jako osoba, która ma dużo okazji do rozmów z osobami z różnych części fantastycznego światka, jak oceniasz wpływ blogosfery na czytelnicze wybory? Czy czasem sama kierujesz się opiniami współblogujących?

Heh, blogosferę znam na tyle dobrze, że mam dość wyraźnie określone zdanie na temat jej kondycji (i kondycji intelektualnej ludzi ją tworzących), ale już kilka lat temu, podobnie jak ty, skupiłam się na tym niewielkim jej wycinku, który jeszcze nadaje się do czytania 😉

Swoje starsze teksty czytam zazwyczaj z uśmiechem, chociaż ponownie udostępniam tylko niektóre, bo faktycznie początkowo to jak pisałam o książkach bywało… nieporadne.

sotnie łysego silaqui

Tutaj chyba nikogo nie zdziwię, ale blogosfera na fandom ma wpływ przyzerowy. Czy raczej – owszem, niektórzy mają swoich zaufanych blogerów (tak jak ja czy ty mamy swoich ulubieńców) i faktycznie biorą pod uwagę ich opinie, ale całościowo recki blogowe niewiele obchodzą kogokolwiek poza samymi blogerami. W sumie nawet wydawcy za bardzo się opiniami na blogach nie przejmują, liczą się same kliknięcia i zwiększanie zasięgu.

Mam dodatkowo utrudnione zadanie, bo w sieci mało kto pisze o moich ukochanych starych SF, zatem częściej kieruję się dyskusjami na facebooku czy podczas spotkań fandomowych, a opinie blogowe jak już sprawiają, że po kolejną nowość NIE sięgnę, gdyż w większości przypadków recenzje wynikające z współpracy z wydawnictwami są… mało wiarygodne.

Czyli mogę się przestać dziwić, że MAG nie odpowiada w ogóle na moje maile. A tak bardziej serio – też nie wierzę za bardzo w wielką siłę przebicia blogów. Wydaje mi się, że z punktu widzenia wydawcy mogą służyć jeszcze do robienia szumu (lub szumiku) w tych swoich niszach. Ale skoro już o wydawcach: czy uważasz, że polski rynek fantastyczny zmienił się na przestrzeni Twojego blogowania czy też czytania fantastyki w ogóle?

W naszych czasach to tylko o robienie szumu chodzi. Oczywiście są jakieś tam malutkie wyjątki, ale to przypadki jednostkowe i raczej dotyczące długoletnich współprac. A i to wydaje mi się coraz mniej istotne.

Rynek się zmienił, i to bardzo. Wystarczy popatrzeć na ilość wydawanych rocznie tytułów. A jak wiadomo powszechnie, ilość nigdy nie idzie w parze z jakością, a gdy doda się do tego jeszcze setki tytułów sprzedawanych pod szyldem selfów i vanity (też udających selfy), to otrzymujemy naprawdę straszną ilość książek. Których nikt nie jest w stanie przeczytać. Co więcej, promowane są przeważnie tytuły średnie lub słabe (czyli popularne, czyli takie, które są czytalne dla każdego ćwierćinteligenta), tworzą się wręcz fandomy miernoty. I przybierają one horrendalne rozmiary, o jakich Ćwiek nawet nigdy nie marzył 😉

Dopadła nas klęska urodzaju, przez którą cierpi zarówno początkujący czytelnik, bo trafia niemal zawsze na chłam. Traci też czytelnik bardziej wymagający, bo kasy na wydawanie wartościowej, ale przez to trudniejszej fantastyki jest coraz mniej. Czasem sprawdzam ofertę kilku księgarni internetowych (z zadanym filtrem „fantastyka”) i zazwyczaj nie bardzo jest w czym wybierać.

Z drugiej strony, na szczęście, pojawił się trend na wznawianie staroci lub wydawanie klasyki do tej pory u nas niedostępnej, swoisty trend na snobizm książkowy, bo albo mamy Solaris, z którego dostępnością bywa różnie, albo mamy MAGa z czasem zaporowymi cenami. Ale oba wydawnictwa wydają niewiele polskiej fantastyki (tzn. Solaris trochę więcej, wznowił nawet moje ukochane Sotnie Łysego Ivanki), ale tak poza tym – bida z nędzą.

Idealnie pokazują to nominacje zarówno do Zajdla, jak i do Żuławskiego. Nie ujmując niczego nominowanym, powtarzające się tytuły świadczą też o tym, że nie bardzo było w czym wybierać. Co nie oznacza, że nie pojawia się fantastyka przyzwoita, brak jest natomiast fantastyki bardzo dobrej. Ale jak mogłoby być inaczej, skoro teraz pisarz musi klepać minimum książkę rocznie, by utrzymać się na fali? A rzadko kiedy książki wybitne powstają w tak krótkim czasie, niestety.

Zgadzam się, że ta nadprodukcja to problem. Choć jakoś nie odnosiłem jej specjalnie do fantastyki, ale może po prostu za bardzo skupiam się na tych pozycjach, które mnie interesują. Polskiej fantastyki wiernie trzyma się Powergraph i chyba akurat oni czasu swoim autorom nie skąpią.

science fiction silaqui

Czy uważasz, że taki stan nadprodukcji (nie tylko w światku fantastycznym) może się utrzymać? Czy może za rogiem czeka opad sinusoidy? Sam pamiętam jeszcze wielki skok popularności Fabryki Słów, która potem jednak mocno przystopowała.

Powergraph w porównaniu z innymi wydawnictwami to kropla w morzu. Jedne co jest pewne – ich książki jeszcze nigdy mnie nie zawiodły, a antologia Science fiction jest moją najbardziej podpisaną książką w biblioteczce.

Tak, to się nie zmieni. Co więcej – przez moment była nadzieja, że sporą część ciężaru słabej literatury przejmie na siebie rynek elektroniczny, ale niestety z różnych względów popularność ebooków nie rośnie jakoś strasznie. No i papier zawsze będzie większą nobilitacją.

Za to teraz Fabryka znów nadrabia. Z tym, że kiedyś wydawała jednak sporo fajnych rzeczy, teraz przyczynia się do zalewania rynku pozycjami najwyżej… przyzwoitymi. Czasem naprawdę zazdroszczę ludziom, którzy zaczynali czytać fantastykę 40 lat temu – mieli zdecydowanie łatwiej.

Miałem przejść do następnego tematu, ale nie mogę nie zapytać: czemu mieli łatwiej?

Po pierwsze, większość zachodniej fantastyki wydawanej u nas przechodziło ostrzejszą selekcję, a co za tym idzie – publikowane tytuły częściej zaliczały się do czołówki. Po drugie, ze względu na ograniczoną ilość tytułów, łatwiej było coś wybrać, a raczej – przed lekturą zawsze można było pogadać z kimś, kto daną książkę przeczytał. Ja wiem, że tamte czasy były po prostu inne i nie do końca aż tak kolorowo to wyglądało, ale brak konieczności przekopywania się przez tony chłamu było z pewnością plusem.

Hmmm… Selekcja była mocno ideologiczna, ale rzeczywiście: chłamu nadmiar był w innych gatunkach.

Pozwolę sobie jednak do innego tematu przeskoczyć. Wróciłaś z Polconu, bywasz i na innych konwentach, ba, nawet mnie na jednym spotkałaś, a to nie lada ewenement. Cóż Cię ciągnie do konwentów?

Nie twierdzę przecież, że był to układ idealny, ale miał swoje plusy.

Na konwenty jeżdżę z jednego powodu – dla ludzi, którzy na tych konwentach bywają 🙂 Zarówno jeśli chodzi o pisarzy, jak i innych miłośników fantastyki. Podczas paneli dyskusyjnych czy też nieformalnych rozmów w knajpkach konwentowych jestem w stanie dowiedzieć się miliona ciekawych rzeczy – zarówno o literaturze jak i fandomie. Zwłaszcza te nieformalne rozmowy, wspominki fandomowych wyjadaczy są dla mnie szczególnie istotne, bo pomagają niejednokrotnie budować swoisty kontekst do moich uwielbionych staroci. Gdyby nie konwentowe i okołokonwentowe pogaduszki pewnie nie zdobyłabym się na to, by podrążyć temat percepcji Cieplarni w chwili, gdy pojawiła się ona na naszym rynku.

cieplarnia silaqui

Od jakiegoś czas okazało się również, że prócz słuchania mogę się o fantastyce wypowiadać i, o dziwo, znajdują się ludzie, którzy mojego marudzenia chcą posłuchać. A to tym bardziej motywuje do udzielania się na takich Polconach czy Falkonach.

I jest jeszcze jedna kwestia – prowadząc panele, mam możliwość wyciągnąć od autorów czy fandomitów istotne dla mnie informacje, dostać od razu pewien przekrój różnych podejść do poszczególnych elementów składających się na ogół polskiej (i nie tylko) fantastyki.

A jak wspominasz pierwszy panel, w którym brałaś udział?

Byłam przerażona 😀

Miało to miejsce w Nidzicy, brałam udział w panelu z Maćkiem Parowskim i Krzyśkiem Sokołowskim. Nie pamiętam już jaki był tytuł, za to pamiętam jak drżał mi głos gdy przychodził czas na moją wypowiedź. I jeszcze kurczowo trzymałam swoją torebkę, jako swoistą kotwicę z światem rzeczywistym 🙂

Chociaż nie, pierwsze prowadzenie panelu zaliczyłam na Targach Książki w Katowicach – rozmowa dotyczyła relacji bloger-wydawca i była zasadniczo przyjemna, chociaż wydawcy zachowywali się bardzo … zachowawczo 😉 Za to ten wspomniany powyżej panel z Parowskim i Sokołowskim był moim fandomowym debiutem, dlatego cenię go sobie o wiele bardziej 😉

Wcale się nie dziwię. Pierwszy panel w takim towarzystwie to skok na głęboką wodę i to z rekinami. Dobrze, że miałaś kotwicę.

Ale, ale… zmierzając powoli ku końcowi, chciałbym wykorzystać Twą skłonność do fantastycznych klasyków. Przeglądając Twoje półki czy też zdjęcia na Facebooku co chwila natrafić można na jakieś antykwaryczne perełki. Zapytam więc tak: które książki powinny według Ciebie zostać wznowione w trybie natychmiastowym?

W takim razie to chyba raczej ponton był. Pancerny. Z działkami laserowymi 😀

Jeszcze niedawno powiedziałabym, że 451 Farenheita, ale to już nam MAG wznowił, zatem dodam – wszyyyyystko Bradbury’ego. Do tego Kwiaty dla Algernona (wznowienie ma być, ale wydawnictwo milczy w sprawie dokładnej daty). Do tego Ostatni brzeg Shute’a i Gdzie dawniej śpiewał ptak Wilhelm, z opowiadań i antologii: Czarne Zeszyty, Stało się Jutro, Droga do Science Fiction, Don Wollheim proponuje… Znalazłoby się jeszcze sporo tytułów, ale powoli Solaris i MAG wydają to, co warte przypomnienia.

Kwiaty dla Algernona czytam właśnie sobie w oryginale. Jeszcze do końca mi nieco zostało, ale zdecydowanie się zgadzam. Na sam koniec pociągnę temat czysto-książkowy: jaka książka ostatnio najbardziej Cię zachwyciła tudzież zaskoczyła?

Najlepsze jest to, że Kwiaty… mam, tzn – mam Kroki w Nieznane, w których zostało opublikowane pierwotne opowiadanie. Powieści nie czytałam, a jestem zwyczajnie ciekawa, czy faktycznie przerobienie opowiadania na powieść zaszkodziło samej historii (a takie są głosy wśród tych fantastów, którzy Kwiaty… czytali tuż po ich publikacji u nas).

Niestety, na ponad 40 przeczytanych w tym roku książek zachwytów było niewiele. W sumie to do kategorii zachwytów zaliczyć mogę To, co najlepsze Ellisona (tzn, był jeszcze Bradbury, ale jako że czytałam go po raz drugi, to był to zachwyt spodziewany 😉 ) .

Za to bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie Marta Krajewska z swoją Wilczą Doliną – pierwszy tom pochłonęłam błyskawicznie, drugi zajął mi trochę więcej czasu, ale mimo to – pomysł Krajewskiej jakoś do mnie przemówił. Co prawda wyrzuciłabym nadmiar wątków damsko-męskich, ale to już zupełnie inna historia.

Do miłych niespodzianek zaliczyć mogę też opowiadania Gibsona i Pomnik Biggle’a.

Dziękuję pięknie za czas poświęcony i za przypomnienie o tym, że Kwiaty… miały początek w opowiadaniu. Dzięki Tobie recenzja będzie pełniejsza.

I ja dziękuję za możliwość pomarudzenia, polecam się na przyszłość 🙂

silaqui

◣━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━◢

Wspominałem o tym już razy kilka, ale zrobię to raz jeszcze: trudno pisać podsumowania do tych wywiadów. Wszystko, co istotne, jest już na początku albo w samej rozmowie. Na koniec zapytam, również po raz kolejny, o Wasze propozycje, sugestie tudzież życzenia w zakresie blogowo-wywiadowczym.

Najtrwalszymi zasadami wszechświata są przypadek i błąd. [Frank Herbert, Diuna]

Poprzedni

Bohater aż nazbyt anty, czyli „Bóg mi świadkiem” Makisa Tsitasa

Następne

Niewiedza (nie) jest błogosławieństwem, czyli „Kwiaty dla Algernona” Daniela Keyesa

15 komentarzy

  1. To już nie jest Rzymowskiego 😀
    A jako człowiek, dla którego „Diuna” była objawieniem – niekoniecznie fantastycznym, bo to znakomita powieść w ogóle – polecam zawsze i wszędzie.

    • pozeracz

      Pfff… Dekomunizacja! A może działanie na złość naczelnemu? 😛 Tak czy siak: zedytowałem jak trzeba. Choć bronię się tym, że na stronie NF widnieje jeszcze adres przeddekomunizacyjny.

    • Znakomitość Diuny potwierdzam wszystkimi rączkami 🙂

      • 😀 Pół życia czytałem biblioteczne egzemplarze i dopiero jak poszedłem do pracy skompletowałem sobie wydanie Phantom Pressu. I mogłem sobie robić powtórkę co roku 🙂

        • pozeracz

          Ja zaś czytałem pierwszy raz od razu po angielsku, pożyczone od kolegi w liceum. Ale teraz po tej rozmowie i komentarzach nabrałem ochoty na powtórkę i upatrzyłem sobie ładne wydanie na Book Depository.

          • Po angielsku bym chyba umarł, nawet po polsku jest nader zawikłane miejscami. Fakt, że nie tak jak następne tomy, mocno mętniackie, ale jednak.

        • Heh, jednym z moich pierwszych spełnionych marzeń książkowych było rebisowe wydanie Diuny z ilustracjami Siudmaka. Prawie dwa lata kompletowałam, ale mam 🙂 I wracam raz na jakiś czas 🙂

          • Zacofany.w.lekturze

            Rebis też mam. Ze wszystkimi dodatkami. Tak, wiem, że to zupełnie inny kaliber, ale uwielbiam ten świat. Bene Gesserit rządzą ☺

  2. Aż dziwne, że Silaqui tak późno 😀

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén