"Natura ludzka nigdzie nie jest tak słaba, jak w księgarni"

Parszywa (nie)dwunastka, czyli „Zodiaki. Genokracja” Magdaleny Kucenty

Kamień Królestwa Sloget? Opowieści o Vodimorze? Słyszał ktoś z Was o tych cyklach? Opublikowana niedawno Lista Pomocnicza Nagrody im. Janusza A. Zajdla pokazuje, jak wiele osób daje się skusić ofertom wydawnictw vanity i self-publishingu oraz jednocześnie jak trudno wybić się w taki sposób, o ile nie na starcie nie jest się już rozpoznawalnym (więcej poczytacie o tym w artykule Marcina Zwierzchowskiego opublikowanym w Polityce). Magdalena Kucenty jest natomiast przykładem tego, jak może wyglądać – z braku lepszego słowa – organiczna droga do wydania pierwszej powieści. Od opowiadań publikowanych w Nowej Fantastyce, przez antologie aż po Zodiaki.

zodiaki okładka

W bliżej nieokreślonej Ziemia uległa znacznym zmianom. Ludzkość skupia się wokół tak zwanych intrapolii, czyli miejskich molochów zamkniętych pod ogromnymi kopułami. Poza nimi szaleją nie tylko niebezpieczne osobniki ludzkie, ale też czynniki mutacyjne. Nie zmieniło się jednak to, że rządzą najbogatsi. W tym świecie obsesją uprzywilejowanych stałą się czystość genetyczna, odsetek człowieczeństwa. Czyści, genokraci, brzydzą się deformantami, lecz nie cofają się przed użyciem ich do własnych celów. Skrzętnie korzysta z tego pewien naukowiec, zwany „ojcem”, który stworzył Zodiaki. Dobierane w pary mutanty dysponują specyficznymi umiejętnościami przydatnymi do niekoniecznie legalnych zastosowań. Problem w tym, że rola poddanych niezbyt podoba się samym Zodiakom, a w dodatku relacjom między nimi samymi daleko do prostoty.

Pod kątem światotwórstwa Zodiaki. Genokracja to kolejny, po recenzowanych nie tak dawno temu Łzach Mai, przykład na połączenie sprawdzonych schematów z oryginalnymi elementami. Świat zniszczony przez wirusa czy też inną chorobę, wielkie miasta pod kopułami czy też kastowy system to części składowe dobrze znane czytelnikom. Jednak Magdalena Kucenty korzysta z nich umiejętnie i wzbogaca o te mniej spotykane. Typowej dla literatury cyberpunkowej cyborgizacji towarzyszy też bowiem sfera mutacji, która w przypadku Zodiaków wkracza w zasadzie w sfery superbohaterskie. Choć może bardziej zasadne byłoby tu wspomnieć o przerysowaniu znanym z anime. Mamy tu bowiem rozchwianą emocjonalnie zabójczynię o rozdwojonej osobowości, potężnego mutanta słusznie zwanego Smokiem (skrzydła w zestawie), a do tego dochodzą umiejętności zahaczające o prekognicję czy wręcz manipulację czasem.

gwiazdy niebo

Kto zgadnie jaki to gwiazdozbiór?

Mimo pewnego przerysowania pozytywnie prezentują się też postaci. Twory „ojca” są przydatne, ale i w wielu aspektach ułomne, czasem wręcz przydatne do jednego celu. Ta mieszanka mocy i słabości czyni ich bardziej ludzkimi, łatwiej niektórym z nich kibicować. Jest to jednocześnie grupa mocno dość liczna (tym bardziej, że jeden znak ma kilka „iteracji”) i zróżnicowana, nie tylko charakterologicznie. Jest wśród nich swoista wewnętrzna hierarchia, są romanse i antypatie – dynamika tych związków zdecydowanie się autorce udała. Jest tak także za sprawą zmienności narracyjnej. Obserwowanie akcji z perspektyw różnych osób pozwala nie tylko lepiej poznać ich motywacje, ale też umożliwia przejrzyste wprowadzenie większej liczby wątków.

Zodiaki jednak nie są powieścią idealną. Powyższe elementy są bowiem spięte w sposób momentami nieco zbyt chaotyczny, zwłaszcza na początku. Może to być kwestia indywidualne odbioru, ale w pierwszej części brak jest nieco chwil na wytchnienie dla czytelnika. Poszczególne części składowe (świat, postaci) są prezentowane w odpowiedni sposób, ale w pewnym momencie robi się ich zbyt dużo. Na szczęście im dalej w miasto, tym robi się bardziej przejrzyście, nawet jeśli pytań pozostaje tyle samo.  Bez żadnych wątpliwości przyznać natomiast trzeba, że Magdalena Kucenty prześwietnie radzi sobie z rozpalaniem czytelniczej ciekawości. Prolog oraz epilog napisane są tak, że aż chce się rzucić na resztę powieści, a potem zostaje się z wielkim apetytem na kontynuację. To drugie uczucie wzmacniają też skrawki informacji porozrzucane po reszcie powieści i utwierdzające w przekonaniu, że jeszcze wiele zostało do odkrycia.

Kucenty foto

Podsumowując, Zodiaki. Genokracja to udany debiut. Magdalena Kucenty pokazała, że potrafi przekuć doświadczenie zdobyte przy pisaniu opowiadań w pełnoformatową opowieść. Pewne braki konstrukcyjne nie wadzą zbytnio w lekturze, gdyż skutecznie przesłania je bogactwo postaci z ich relacjami i zróżnicowanymi charakterami, a także intrygująca fabuła i umiejętnie opisany świat.

Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję

uroboros logo


Zodiaki narozrabiały też tu:

Kolejny gość kafeterii – bezdomny, co Capri wywnioskował po braku omnikronu i noszonych przez faceta łachmanach […] Z jakiegoś powodu nie został jeszcze wyrzucony spod kopuły. Prawdopodobnie miał w wewnętrznej Oonie rodzinę, która ani myślała zajmować się chorym, ale jednocześnie zapewniała mu status obywatela. Ot, luka prawna jakich wiele. Co nie zmieniało tego, że mężczyzna w ciągu półtora miesiąca umrze.
Capri drgnął. Zamknął oczy.
Cofnij, pomyślał. Dodaj pieniądze.
Bezdomny, przysypiający nad zimną kawą, zostanie okradziony i pobity. W ciągu tygodnia umrze.
Cofnij. Odejmij pieniądze, dodaj szpital.
Bezdomny, przysypiający nad zimną kawą, zostanie poddany leczeniu. W ciągu czterech miesięcy umrze.

Poprzedni

Na sinusoidzie, czyli „Każde martwe marzenie” Roberta M Wegnera

Następne

Surowa subtelność, czyli „Utracony dar słonej krwi” Alistaira MacLeoda

4 komentarze

  1. Wybacz tę drobną polemikę 😉
    Nie co do powieści, na moją opinię trzeba będzie jeszcze trochę poczekać. Mogę co najwyżej powiedzieć dlaczego na nią czekam. Oczywiście ze względu na świetne opowiadania z tego uniwersum. Krótko, ponieważ jestem nastawiony personocentrycznie bardziej niż fabułocentrycznie, do tego cenię światotwórstwo, to te opowiadania do mnie „mówią”, a mam nadzieję, że powieść będzie to robić bardziej:-)

    I tu przechodzę do meritum. Ta „organiczna droga” Magdaleny Kucenty wygląda jednak trochę inaczej niż zasugerowałeś. Autorka ma na koncie trzy nominacje do nagrody Zajdla, a tylko ostatnią (2017) za opowiadanie „#Eudajmonia” opublikowane w Nowej Fantastyce. Obydwa „zajdlowe” opowiadania ze świata Zodiaków „Koziorożec i Smok” oraz „Paradoks Bliźniąt” ukazały się w e-zinie Smokopolitan (3/2015, 3/2016). Zauważ że oba (w tym debiut) zostały docenione przez fandom!
    Piszę to dlatego, bo uważam, że najnowsza polska fantastyka powstaje nie tylko pod wpływem NF-u, a czasami zupełnie obok. Czy publikacja w NF jest nobilitacją to pytanie do osób piszących. Ja najciekawsze utwory znajduję poza NF, w różnych niekomercyjnych projektach typy Fantazmaty, antologie Logrusa (Ścieżki Wyobraźni) czy Alpaki. Dodajmy te projekty zapewniają odpowiednią jakość zarówno przez selekcję tekstów jak i profesjonalną ( wpadki się oczywiście zdarzają) redakcję!
    Fantastyka wraca w pewnym sensie do korzeni, do różnorodności i swobody kreacji! Co nie do końca się przebija, bo rynek wydawniczy jest „zabetonowany”, chociaż jakby coraz mniej ostatnio. Żeby to widzieć trzeba wiedzieć gdzie patrzeć. I tu moje zdziwienie, bo skoro nawet ktoś pozafandomowy, jak ja, to dostrzega, tym bardziej od wewnątrz powinno być to oczywiste.
    I tu niestety mamy problem z vanity. Ktoś czyim celem samym w sobie jest wydanie książki sięga po tę możliwość. Skutki w 99% są opłakane, a odzew czytelniczy i zyski żadne 😉 Strach przed konkurencją?
    Nie wsadzałbym self-publishingu do jednego worka z vanity, różnice wcale nie są subtelne…

    • pozeracz

      Jeśli chodzi o tę Nową Fantastykę we wstępie i zestawienie vanity z self-publishingiem to rzeczywiście gwoli zwięzłości uprościłem sprawę. Rzeczywiście, sporo świetnych autorów debiutowało w różnych periodykach, także często i gęsto niepapierowych. Robert Wegner swego czasu debiutował w Science-Fiction, a Radek Rak zaczynał w Esensji od świetnego „Tamdarej w innych światach”. Dróg do debiutu czy doskonalenia (Logrus właśnie) trochę jest, ale właśnie poza głównym nurtem.

      A problem z vanity i self-publishingiem leży w samych wydawnictwach, które czasem promują się na te drugie, a de facto i tak próżność im na imię.

  2. Ten wątek z mutacjami kojarzy mi się nieco z prozą Wiatrowskiego i jego „Ostatecznymi”. Tyle, że u pana Henryka praktycznie nie było mutacji pozytywnych – deformacje, choroby skóry, większa zachorowalność, itd., to były praktycznie jedyne skutki narażenia na promieniowanie, stąd tacy ułomni osobnicy wzbudzali obrzydzenie i strach u tych „normalnych”.

    • pozeracz

      W sumie obie książki można uznać za ciekawe odwrócenie motywu mutacji superbohaterskich. W tym zakątku popkultury albo zdobywa się supermoce, albo do supermocy dołącza jakaś deformacja, zmiana, która z kolei przekształca w superłotra. W X-menach i innych Spidermanach nie ma miejsca dla „zwykłych” wynaturzeń czy przyziemnych, nieprzydatnych mocy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén