Każdą moją prośbę o wywiad rozpoczynam zapewnieniem o nieśpiesznym tempie moich rozmów. Zdaję sobie doskonale sprawę, jak zajętymi osobami są moje interlokutorki i moi interlokutorzy oraz z tego, że od tej zajętości trzeba sobie czasem zrobić przerwę. Samo to potrafi sprawić, że mailowy dialog trwa długo. Gdy jednak trafi się wywiadowany, nad którym nie wisi presja premiery, odpowiada wyczerpująco, a i kolejne pytania przychodzą same do głowy, to i dwa lata to mało. Tak, tak. Krzysztof Majer odpisał na moją pierwszą wiadomość 16 lutego 2019 roku.
Allen Ginsberg, Jack Kerouac, Patti Smith, Michael Chabon, Patrick deWitt, Herman Melville, Stephen King, John Gould, Arthur Machen… To tylko część autorek i autorów, z którymi translatorsko mierzył się Krzysztof Majer. Tłumaczy on także artykuły naukowe, współpracuje jako recenzent z Canadian Literature: A Quarterly of Criticism and Review oraz jest adiunktem w Zakładzie Literatury i Kultury Północnoamerykańskiej na Uniwersytecie Łódzkim. Dwukrotnie otrzymał nagrodę Literatury na Świecie – za drugim razem doceniony został za przekład Depesz Michaela Herra, za który nominowany był też do Nagrody im. Tadeusza Boya-Żeleńskiego oraz do Nagrody Literackiej Gdynia.
Dość, bo zaczyna to brzmieć aż nazbyt poważnie. Teraz zaparzcie sobie kawę i herbatę, przygotujcie kilka(naście/dziesiąt) minut i… miłej lektury.
┍━━━━━━━━━✁━━━━━━━━━┑
Pożeracz: Dwa lata temu na łamach Dwutygodnika doszło do ciekawej polemiki pomiędzy Jerzym Jarniewiczem a Rafałem Lisowskim, którzy spierali się o odpowiedzialność tłumacza i jego miejsce w wydawniczym porządku. Zapytam nieco prowokacyjnie: uważasz, że Jerzy Jarniewicz nieco zbyt górnolotnie postrzega zawód tłumacza czy może to Rafał Lisowski podchodzi do kwestii zbyt przyziemnie?
Krzysztof Majer: To ja zacznę na skos: fajnie, że jest Dwutygodnik. Właśnie jako przestrzeń, w której mogła się odbyć taka dyskusja, przestrzeń zawsze tłumaczom przyjazna, gdzie znalazło się miejsce choćby na wywiady Adama Pluszki, zebrane później w książce Wte i wewte. Ale do rzeczy… W myśleniu o przekładzie i literaturze tak wiele zawdzięczam Jerzemu Jarniewiczowi –wykładom, zajęciom, książkom, rozmowom – że czasem trudno mi się z jego myślenia wyplątać. Bywam bardziej zachowawczy, z większą obawą broniłbym granic pewnych kategorii czy pojęć, które przeformułowuje; pewnie ostrożniej oddzielałbym np. przekład od adaptacji. Ale w tekście Syzyf zwycięzca – który tę dyskusję wywołał – zdarzyło się coś również dla mnie istotnego. Rola tłumacza jako twórcy kanonu, jak opisał to Jarniewicz gdzie indziej, do tej pory postrzegana idealistycznie, doczekała się negatywnych konsekwencji. Okazało się, że nie wygląda to wszystko aż tak różowo. Pełno tam paradoksów, poczynając od tytułu (Syzyf zwycięzca!) po rozpoznanie, że tłumacz, zaglądając do kultury od zewnątrz, widzi więcej, a jednocześnie mniej. A dyskusja narosła wokół postulatu, by tłumacze wraz z przywilejami płynącymi z tak zwanej „widzialności” podjęli i obowiązki, by stanęli na wysokości zadania. Względnie nowego, dodajmy, bo przecież raptem ćwierć wieku temu Venuti pisał o „niewidzialności” tłumacza…
A więc: skoro tłumacze widnieją na okładkach, skoro się pod tekstem podpisują, skoro domagają się szacunku i rozpoznania własnej, niebagatelnej roli – mówi Jarniewicz, jeśli dobrze rozumiem – to niech przyjmą także konsekwencje i ciężar. Nie tylko jako rzetelni fachowcy, których chyba przede wszystkim widzi w nich Rafał Lisowski, ale właśnie jako (współ)twórcy. Uważam, że to jest fair. Bardzo szybko jako grupa zawodowa zidentyfikowaliśmy się z pozytywnymi aspektami naszej pracy (jesteśmy twórczy, ważni, bez nas nic), z chęcią wdzialiśmy te szaty, które uszył nam między innymi Jarniewicz. A teraz zabolało nas, że mielibyśmy być z tej naszej twórczej roli, ważności i widzialności w jakiś sposób rozliczani, że nasze wybory przekładowe mogłyby coś o nas mówić – w kategoriach wykraczających poza te związane z rzetelnością i fachowością. Jarniewicz stawia sprawę ostro, ale chyba nie ostrzej niż Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury, do którego sam należę, kiedy dumnie ogłaszamy na naszych plakietkach, że „tłumacz też autor”. Skoro tłumacz też autor, a autora można zganić za złą książkę, to czemu nie tłumacza? Doprecyzujmy: złą nie w sensie „źle przełożoną”, tylko właśnie tandetną, szkodliwą, byle jaką (jasne, że różnie możemy te pojęcia rozumieć i część dyskusji dotyczyła właśnie ich uściślenia). Chyba nie możemy puszyć się naszą ważnością i współudziałem w autorstwie książki wtedy, kiedy to nam pasuje, a gdy nam to nie na rękę, bo książka licha, chować się za mechanizmami rynku.
Nie chcę wchodzić w sprawy podziału – być może głębszego niż sądziliśmy – który się w tej dyskusji ujawnił, między tymi, którzy tłumaczą zawodowo, z tego się utrzymując, a tymi, którzy łączą to zajęcie z innymi (jak np. praca na uczelni). Sam należę do tej drugiej grupy i zdaję sobie sprawę ze sporego przywileju, jaki się z tym wiąże. Ale słowa Jarniewicza skłoniły i mnie do tego, żeby zastanowić się nad tym, z iloma z przełożonych rzeczy faktycznie mogę się zidentyfikować, a o których muszę z lekkim przynajmniej wstydem powiedzieć, że być może należało wybierać ostrożniej. Jest mi znacznie bliżej do stanowiska Jarniewicza, również dlatego, że wytrąca mnie z poczucia samozadowolenia i komfortu, zadając niewygodne pytania. Ten tekst dotknął jakiegoś nerwu, również we mnie. No i dobrze. Używając metafory z jednego z poprzednich tekstów Jarniewicza, wszyscyśmy dokonali „translatorskiego coming outu”. No to teraz trzeba się zmierzyć z tym światem, w który weszliśmy już jako ktoś inny, widzialny.
Bardzo celne uwagi, zwłaszcza ta o przeciwstawności dążenia do autorstwa i chowania się za koniecznością zarobkową. Aż dziwne, że nikt tego w dyskusji nie wypunktował, albo też ja tego nie zauważyłem. Chciałoby się niemal zacytować popkulturowo, że „z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność”. Zostając przy temacie podziałów, Stowarzyszenia i stawek, chciałbym zapytać: czy uważasz, że status tłumacza poprawił się na przestrzeni ostatnich lat? Czy może zachodzące zmiany są raczej kosmetyczne?
Jeśli dobrze pamiętam, Jarniewicz wyjaśnia to w odpowiedzi na polemikę Lisowskiego, punktując, że nie chodzi mu ani o archaiczny już dziś podział na kulturę wysoką i niską, ani o to, żeby tłumacze przymierali głodem, przekładając li tylko to, co Wielkie (podejrzana kategoria, wiadomo). Bo chyba wszystkim nam zależy na tym, żeby z szacunkiem dla naszego zawodu szła w parze godność finansowa. Nie jestem najlepszym probierzem zmian w tym zakresie, bo – jak już mówiłem – tłumaczę rzadko, z jedną książkę na rok, a to przecież nic w porównaniu z tym, ile freelancer musi przełożyć, żeby się utrzymać. Ale tak, mam wrażenie, że się nam poprawiło, przede wszystkim dzięki Stowarzyszeniu Tłumaczy Literatury, które pilnuje, by w recenzjach wymieniano nazwiska tłumaczy, dba, by jak najczęściej pojawiały się na okładkach książek i w materiałach promocyjnych, no i oczywiście walczy o korzystne umowy. O tym z pewnością ciekawiej opowiedziałby właśnie Rafał Lisowski, który stoi teraz na czele STLu, czy Justyna Czechowska, która do niedawna pełniła tę funkcję. Oczywiście pewnych rzeczy zadekretować się nie da i na przykład jeśli chodzi o stawki, to zawsze fundamentalną rolę grać będą renoma i dorobek tłumacza. Dobrze by jednak było, żeby nie grała jej płeć, bo z badań, o których można poczytać na stronach STLu wynika, że choć nasz zawód jest silnie sfeminizowany, tłumaczki wciąż zarabiają mniej… Ale tak, miło jest żyć w czasach, w których czytelnicy bardziej niż dotychczas interesują się tłumaczami – przeprowadza się z nami wywiady, zaprasza się nas na spotkania, dostrzega się, że ktoś swoje przesiedział przy komputerze i gruntownie książkę przemyślał. Mam tylko nadzieję, że to nie chwilowa moda, tylko zmiana świadomościowa. W takim optymizmie utwierdzają mnie opinie znajomych niezwiązanych z branżą, którzy też zauważają, że klimat wokół tłumaczy się ocieplił.
Też bardzo bym chciał, by ta zmiana była na stałe. Wydaje mi się, że wiele osób jest nie tyle niechętnych tłumaczom, co po prostu nie zastanawia się nad ich rolą. A gdy się poczyta kogoś, kto potrafi o tym opowiedzieć mądrze i z polotem, to i rolę przekładu dobitniej się dostrzega.
Niby tak, chociaż zdarza mi się też słyszeć (fakt, ze zwykle z drugiej czy trzeciej ręki), że ktoś pomstował na tłumacki lans: znowu się pchają na afisz, co oni sobie wyobrażają, i tak dalej. To pewnie naturalna reakcja na naszą zintensyfikowaną obecność w przestrzeni publicznej. Wiadomo, że kogoś to zawsze zirytuje, komuś się nasze nazwisko na okładce wyda przejawem pychy. No trudno. Tak pewnie musi być.
Pierwsze pytania były natury ogólnej, a teraz pora na te w szczegóły wchodzące. Ciekaw jestem, jakie były Twoje początki tłumaczeniowe. Zacząłeś niejako z rozpędu czy może był to krok choć trochę zaplanowany?
Literaturę przekładam dopiero od dwunastu lat, a „w ogóle” tłumaczę od osiemnastu. To niewiele. Ale sam się często zastanawiam nad tym, ile w tym przypadku, a ile czegoś innego. Na pewno nie było tak, że „od zawsze marzyłem, żeby być tłumaczem literatury”. Rodzice są filologami, brat też, więc język był dla mnie na różne sposoby istotny. I zawsze mnie rajcowała literatura. Ale muszę szczerze powiedzieć, że pomysł, że miałbym ją przekładać (a może jeszcze z tego żyć!) przyszedł mi do głowy dopiero na którymś roku anglistyki. Pewnie na trzecim (z pięciu, bo to dawne czasy), kiedy zaczęły się zajęcia z przekładu. Zdarzało mi się wcześniej tłumaczyć rzeczy nieliterackie, zwłaszcza na angielski, i były to rzeczy średnio ekscytujące. Przełożyłem np. kilkadziesiąt stron grafomańskiej, pseudofilozoficznej książki pewnego łódzkiego biznesmena – za którą, notabene, nigdy mi nie zapłacono, bo miałem jakoby dostać resztę zlecenia. Zlecenia nie dostałem, a książkę pewnie złożono z próbek rozdanych w ten sposób paru podobnym naiwniakom. Cóż, nauczyłem się wtedy, że umowę trzeba podpisywać z góry… Może zresztą dobrze się stało, bo straszne to było badziewie i myśl, że miałbym tłumaczyć całą tę książkę wciąż jeszcze napawa mnie zgrozą. Tłumaczyłem też raporty studentów socjologii, współpracowałem z firmą lokalizującą oprogramowanie. Ale nie myślałem o tym jako o poważnym zajęciu na przyszłość.
Potem były te słynne zajęcia z przekładu. Kiedy już kurs literatury (szczególnie u Jurka Jarniewicza, Marka Jedlińskiego i nieodżałowanej Doroty Filipczak) przemeblował mi głowę, przyszedł czas na demolkę translatologiczną. I znów kłaniam się ludziom, od których nauczyłem się najwięcej: prócz tych już wymienionych wspaniały Adam Sumera, świetna Ewa Kozubska. Bardzo często siedziałem w jednej ławce z Kają Gucio, ale nie wiem, czy któreś z nas myślało wówczas, że będziemy kiedyś naprawdę tłumaczyć literaturę. Nie mówię tu o hermetyczności środowiska, bo o tej nie miałem pojęcia. Po prostu: patrzyłem na Jurka Jarniewicza, na Macieja Świerkockiego, na nieżyjącego już dziś Zbigniewa Batkę – ten łódzki panteon – trochę tak jak na gwiazdy rocka, czyli bez zawiści i nadziei, że samemu by tak można. Na szczęście trochę mi potem przeszło, bo nigdy bym nie zaczął… Chyba w jakimś momencie pomyślałem, że oni też musieli się kiedyś nauczyć. Wtedy już zdarzało mi się tłumaczyć na angielski artykuły naukowe, dzięki Markowi Jedlińskiemu, który pamiętał mnie z zajęć i polecił paru osobom, między innymi Alinie Kwiatkowskiej, której też już nie ma wśród nas. Dużo jej zawdzięczam. Przeszedłem niezłą szkołę, bo przez parę lat tłumaczyłem artykuły o historii sztuki – gęste, erudycyjne, wymagające pod każdym względem. Ale literatura to to nie była.
No więc wiedziałem już, że jest coś takiego jak przekład literacki. Tłumacze objawili mi się jako ludzie z krwi i kości, w dodatku nieprzeciętnie interesujący. I często łączyli przekład z literaturoznawstwem, którym i ja chciałem się zajmować. Już jako doktorant na łódzkiej anglistyce, zbierając w sobie odwagę, zacząłem chodzić za Jurkiem Jarniewiczem, żeby pozwolił mi coś przełożyć dla Literatury na Świecie. Dziś wydaje mi się to aroganckie, ale wtedy mało wiedziałem o hierarchii i rytuałach światka literackiego. I dobrze, bo bym się nie odważył! A tak to męczyłem Jurka, przypominałem się raz na jakiś czas. Oczywiście ciągnęło mnie do tekstów literackich. I w końcu coś dostałem – ale nie literaturę, tylko esej o poezji konkretnej, w którym trzeba było też przekładać fragmenty awangardowych tekstów poetyckich. Jurek na pewno wiedział, co robi, wrzucając mnie od razu w taki wir, a ja się zawziąłem, że nie utonę. Do tego samego numeru poszedł jeszcze jeden tekst w moim przekładzie, oferowany mi już pewniejszą ręką.
Myślę, że ten start w LNŚ bardzo dużo mi dał. Ale na tekst literacki musiałem sporo poczekać – minęło jeszcze parę lat, kilka numerów z literaturą anglojęzyczną, do których przekładałem eseje. A potem propozycja nie do odrzucenia: kilkadziesiąt stron prozy Nialla Griffithsa do numeru walijskiego. Tytuł: Sheepshagger. Poszedł jako Owcojeb. Śmieszne, bo ludzie czasem pytali, co tłumaczę: „Taką tam walijską powieść” „O, a jak się nazywa?” „Owcojeb” „…..” W każdym razie: napociłem się, naredagowałem, ale była z tego ogromna frajda, nieporównywalna z tym, co czułem tłumacząc eseje, czy nawet fragmenty prozy na zajęciach. Nie wiem, czy Griffiths jest pisarzem wybitnym, chyba nie, ale w tej powieści są fragmenty fenomenalne. Pamiętam uczucie, kiedy mi się to kształtowało pod palcami, kiedy te koślawe zdania, naklecone w pierwszym szkicu, zmieniały się wreszcie, gdzieś w piątej czy szóstej wersji, w coś wartego czytania – kiedy po przestawieniu jednego słowa tu, innego tam, robiła się z tego literatura. Wspaniałe uczucie, bo można myśleć: pomogłem się temu urodzić po polsku, beze mnie by tego nie było albo byłoby inne – może lepsze, może gorsze, ale na pewno inne. To był 2009 rok, 12 lat temu i jakieś 10 po tym, jak zacząłem przemyśliwać, że może by kiedyś… Chyba właśnie przy Owcojebie po raz pierwszy poczułem się (raczkującym, niedoświadczonym) tłumaczem literatury. To mnie zresztą na jakiś czas związało z prozą pełną potoczności i wulgaryzmów, bo z tego Griffithsa w pewnym sensie wzięła się oferta przełożenia listów Kerouaca i Ginsberga, a z tego z kolei Depesze Herra.
Ech, aż zaczynam żałować, że ja z kolei studiowałem w Poznaniu. Tam przekład był, niestety, traktowany mocno po macoszemu. W normalnym toku studiów był tylko rok ćwiczeń w ramach bloku Praktycznej Nauki Języka Angielskiego, ale to były raczej lekkie wprawki o bardzo dużym rozrzucie – trochę pisemnego, trochę ustnego. Dobrze chociaż, że nie zaczęło i skończyło na samej teorii przekładu, bo i tak bywa. Poznań ma świetną szkołę podyplomową, ale to raczej dla tłumaczy kabinowych.
Trzymając się zaś tematu studencko-praktycznego, chciałbym zapytać o ten właśnie aspekt. Czy uważasz, że uczelnie powinny próbować przygotować studentów do startu na rynku pracy? Na przykład przez naukę korzystania z nowoczesnych narzędzi tłumaczeniowych?
Dziś w Poznaniu dzieje się znacznie więcej, jeśli chodzi o tłumaczenia literackie. Na UAMie działa na przykład bardzo prężne Koło Naukowe „Przekładnia” pod wodzą Ewy Rajewskiej, w ramach którego odbywają się między innymi spotkania i warsztaty z aktywnymi zawodowo tłumaczami. Na anglistyce wciąż brakuje specjalizacji przekładowej o charakterze literackim… Mam nadzieję, że to tylko kwestia czasu.
Ale wracając do Twojego pytania: nie chciałbym mistyfikować przekładu literackiego i mówić, że to wszystko kwestia wyczucia, instynktu, daru itp. Z drugiej strony wcale nie uważam, że każdy może się tego nauczyć. Jak do wszystkiego, trzeba mieć pewne predyspozycje, bez których nawet najlepsza znajomość jednego i drugiego języka nie wystarczą. Na stronie STLu bardzo ładnie to ujęto na użytek początkujących tłumaczy. Ale na pewno talent da się podszkolić, usprawnić. I do tego zajęcia praktyczne są doskonałą okazją, bo można na żywo zobaczyć, jak powinien działać umysł zawodowego tłumacza. Oczywiście pod warunkiem, że prowadzący – który może być doskonałym praktykiem – ma choć odrobinę talentu pedagogicznego, a także ochotę, by dzielić się z młodszymi swoim doświadczeniem. Bo wtedy studenci mogą w ciągu paru zajęć przeskoczyć rzeczy, do których może i doszliby sami, ale zajęłoby to im znacznie więcej czasu: ileś tekstów, ileś starć z redakcją czy korektą.
Dla praktykujących tłumaczy taki kontakt z innym zawodowcem też jest zresztą cenny: ja zawsze się czegoś uczę od tłumaczy, z którymi rozmawiam albo współpracuję. Czasem mamy zupełnie inne obsesje i fobie. Ja na przykład jestem przewrażliwiony na punkcie niechcianych rymów i asonansów, więc redukuję podobne końcówki czasowników. Z kolei dla tłumacza X, dajmy na to, te rymy są niesłyszalne, za to do pasji doprowadza go lub ją imiesłów przysłówkowy współczesny, z którego korzystam, by zastąpić wycinane końcówki. Takie spotkanie z innym tłumaczem może nas nakłonić do zmian strategii; mnie się to już parę razy zdarzyło. Zawsze z uwagą słucham, co innych tłumaczy drażni, śmieszy, brzydzi, a potem zastanawiam się, na ile się z tym zgadzam.
Więc jeśli nam, którzy od lat pracujemy w zawodzie, spotkanie z innym tłumaczem coś daje, to jak mogłoby pozostać bez wpływu na początkujących? Tak, zajęcia z przekładu – seminaria, specjalizacje itd. – uważam za bardzo przydatne. Nie twierdzę, że nieodzowne, bo znam wybitnych tłumaczy, którzy doskonale się bez nich obyli – ale bardzo przydatne. A jeśli chodzi o nowoczesne narzędzia, to wiele Ci nie powiem. Sam korzystam z dość starych, takich jak Word i Acrobat Reader, na ekranie podzielonym na pół. Ze słowników elektronicznych i wyszukiwarki. Lata temu, lokalizując oprogramowanie, pracowałem na narzędziach z pamięcią tłumaczeniową, ale przy przekładzie literackim nigdy mnie do nich nie ciągnęło. Ich celem jest przyspieszenie procesu, który ja staram się spowolnić. Problemem przekładów literackich en masse na pewno nie jest to, że powstają zbyt wolno. Boję się rutyny, która każe mi jakieś słowo czy frazę przekładać tak samo, bo już raz tak przełożyłem. Pamięć tłumaczeniowa to właśnie taka smażalnia starych kotletów. Każde zdanie trzeba rozważyć od nowa, w kontekście sąsiednich, w kontekście utworu i tak dalej; zresztą i tak je potem jeszcze parę razy zmienię.
Wiem, że wielu tłumaczy z tych narzędzi korzysta i na pewno będą w stanie opowiedzieć Ci o nich ciekawiej – może i mnie, Wordozaurusa, przekonają? Tymczasem jednak uważam, że czas na zajęciach z przekładu literackiego można spożytkować lepiej niż ucząc studentów pracy z programami: można omawiać istniejące tłumaczenia, a przede wszystkim zadane przekłady studentów. Im dokładniej, tym lepiej. Czasem w ciągu półtoragodzinnych zajęć nie wychodzimy poza krótki akapit (z zadanych czterech czy pięciu). Taka mikrolektura, otwarcie się na wielość różnych rozwiązań, a także na to, że każda zmiana może wywołać konieczność zmiany elementów pobocznych – w tym widziałbym wartość zajęć tego typu. O programach pewnie studenci mogliby mnie nauczyć więcej niż ja ich.
Ja od 10 już lat pracuję z kolei jako tłumacz nieliteracki właśnie, głównie z tekstami orbitującymi wokół techniki, marketingu i IT, więc w tym aspekcie mam podejście nieco bardziej praktyczne. Dlatego też mi by się widziało jakieś połączenie obu aspektów – tego praktyczno-technicznego i tego warsztatowego, ale może rzeczywiście z naciskiem na ten drugi. Choć moją pozornie paradoksalną poradą dla chcących tłumaczyć od dawien dawna jest: czytajcie dużo po polsku. Studia anglistyczne potrafią człowieka wyprać z polszczyzny.
Chciałem jednak wrócić do wspomnianych chwilę temu Depesz. Czytałem nieco ponad dwa miesiące temu i byłem pod wielkim wrażeniem Twojego tłumaczenia. Czy trudno było poradzić sobie z żołnierskim idiolektem? Gdzie w takich przypadkach szukać pomocy?
To ja najpierw, jeśli pozwolisz, o tym pierwszym, bo padły mocne słowa pod adresem anglistyki. Nie powinno być tak, że student filologii obcej zupełnie przestaje czytać po polsku. Dziś tych lektur obowiązkowych w trakcie studiów jest (niestety) znacznie mniej, więc jeśli ktoś chce czytać w ojczystym języku, to znajdzie czas. Ale może rzeczywiście być tak, że studenci (mówię o tych, którzy mają ambicje uzupełniać sobie program) idą tropem zajęć, doczytują to, o czym usłyszą od wykładowców (pewnie idealizuję. Ile takich osób? Pięć? Trzy? Nieważne. Jeśli ktoś ma szansę zostać dobrym tłumaczem, to ktoś z nich. Nie czytasz? Nie tłumacz). Własne studia pamiętam jako czas gorączkowego „doczytywania”, bo z zajęć wychodziłem z gotowymi listami książek. I rzeczywiście było to czytanie po angielsku, a po polsku raczej wtedy, gdy nie byłem w stanie znaleźć oryginału (o książki z zagranicy wtedy wciąż było trudno). Ale zdarzało mi się zachwycić tłumaczeniem: zaczytywałem się wówczas Johnem Barthem i do dziś pamiętam przekłady Bakunowego faktora Sławomira Magali i Opowiadać dalej Maćka Świerkockiego – ten język, energię tekstu, dowcip, błyskotliwość, czyli to, co z Bartha należało po polsku zachować. Tak sobie wnioskowałem, nie znając oryginału… Ale Barth wyrósł na mojego ulubionego pisarza właśnie dzięki tym przekładom, więc musiał się po polsku sprawdzać.
Ale co do zasady czytałem wtedy przekłady całkiem niewinnie. Pamiętam moment, w którym się to zmieniło. Rok 2000, chyba Łódzki Dom Kultury, spotkanie wokół nowej książki (tak, to nazwisko pewnie jeszcze parę razy padnie) Jerzego Jarniewicza, Lista obecności. Szkice o dwudziestowiecznej prozie brytyjskiej i irlandzkiej. Parę tygodni wcześniej dowiedziałem się z niej o powieści Flanna O’Briena At Swim-Two-Birds. W księgarni mieli przekład Krzysztofa Fordońskiego, Sweeny wśród drzew: żyłem wtedy metafikcją, więc czegoś takiego mi właśnie było trzeba. Podczas spotkania spytałem (strwożony student – wykładowcę) o O’Briena. Nie o przekład, tylko o tekst. Z odpowiedzi pamiętam przede wszystkim wtrącone słowa: „nie wiem, jak Pan ocenia ten przekład”. No, zadrżałem. Pytano mnie o zdanie na temat przekładu, co było oczywiście ekscytujące; gorzej, że ja żadnego zdania na ten temat nie miałem! Dotarło do mnie, że przeczytałem ten obcy tekst, bawiąc się znakomicie, ale przeczytałem go tak jakby napisano go po polsku (choć przecież wiedziałem, że pisarz irlandzki, itd. itd.). Te słowa – „nie wiem, jak pan ocenia ten przekład” – brzęczały mi potem w głowie. Czułem, że przeoczyłem coś istotnego. Było mi trochę wstyd, że nie mogę o tym przekładzie powiedzieć nic ponad to, że mi się podobał, ale i dlatego, że nie przyszło mi do głowy, żeby ocenić, żeby wyobrazić sobie pierwowzór i wyciągnąć jakieś wnioski.
A potem, chyba niedługo, były te zajęcia z przekładu, o których już opowiadałem. Tam ocenialiśmy przekłady zawodowych tłumaczy tak zaciekle i bezlitośnie (my studenci przede wszystkim), że zajęło mi kilka lat, żeby czyjś przekład przestać traktować jak mięcho na pożarcie. Ale tak to trochę jest. Jednego dnia nie wiesz o przekładzie nic, następnego dowiesz się paru rzeczy – że udomowienie, że egzotyzacja, że kompensacja – więc otwierają się nowe perspektywy i już ci się wydaje, że jesteś ekspertem i że wszystko przełożyłbyś lepiej od tego gościa, któremu przekład opublikowali. Tego przeświadczenia, tej arogancji, uważam, trzeba się oduczyć, najlepiej w pocie czoła nad własnymi przekładami.
Ale nie o tym miało być. Polski: tak, trzeba czytać po polsku. Tłumacze mówią o tym różnymi metaforami, ostatnio spodobało mi się, jak Jakub Jedliński powiedział, że to dla tłumacza paliwo, amunicja. Ostro powiedział, ale chyba tak. Literaturę w przekładzie trzeba czytać z wielu innych powodów, jeśli się jest tłumaczem, choćby po to, żeby podglądać warsztatowe sztuczki, ale nie wyobrażam sobie tłumacza, który nie czyta literatury tworzonej we własnym języku, tej najnowszej i tej starszej. Przekładam prozę, naukowo zajmuję się prozą, więc to jej czytam najwięcej, oczywiście także po polsku. Czasem jej język jest na tyle mocny i wyrazisty, że mi się narzuca, sam mi włazi do głowy, a później wyłazi w przekładach. Tak jest z prozą Macieja Płazy, którego Skoruń jest jedną z moich ulubionych książek ostatnich lat. Jego głos jest bardzo osobny, szorstko poetycki, również kiedy przekłada: zaryzykuję twierdzenie, że z Lovecrafta zrobił lepszego pisarza… Wolę go czytać w polskich przekładach Płazy. Jest u niego jakieś ożywcze, Leśmianowskie chyba, a na pewno młodopolskie, modernistyczne – staro-nowe – rozluźnienie języka, odwaga, by przemycić neologizm, by doprawić tekst neosemantyzmem z jakiejś odległej dziedziny, np. z geologii. Siadając już prawie dwa lata temu do przekładu dużej powieści Michaela Chabona Telegraph Avenue (w zeszłym roku wydało ją W.A.B.) byłem na świeżo po lekturze drugiej książki Macieja, Robinson w Bolechowie. Ależ mi ten Robinson narozrabiał! Robinson w głowie. Chabon to pisarz z innej galaktyki niż Płaza, skleja sobie narracje z popkulturowych aluzji, jedzie na nostalgii i sentymencie, jest papkowaty i się tego nie wstydzi. Ale jedną cechę przynajmniej mają wspólną, choć może nie pełni ona tej samej roli: swobodne podejście do słów, umiejętność kształtowania ich i rozciągania. Mam wrażenie, że tłumacząc Chabona byłem odważniejszy o lekturę powieści Płazy i jego przekładów, podkradłem mu nawet parę słów, których nigdzie indziej nie widziałem (choć może i on je komuś podwędził?), a które trzeba było przemycać pod nosem czujnych redaktorów. A że z nieba spadł mi też u Chabona fragment napisany przez naśladowcę Lovecrafta (którego Chabon ceni i zręcznie parodiuje), to radośnie cały ten ustęp przełożyłem podkręconym Płazą-tłumaczącym-Lovecrafta, takim turbo-Płazą. Więc gdyby nie lektura powieści i przekładów Macieja Płazy, mój Chabon byłby inny. I tak pewnie jest zawsze, czasem po prostu te wpływy są wyraźniejsze, czasem korzystamy z nich celowo, a kiedy indziej pojawiają się nieproszone. Tłumacząc Podmajordomusa Minora Patricka deWitta bardzo świadomie czerpałem z Gombrowicza, zwłaszcza z tego „dworskiego”, z Operetki i Iwony.
Aha, Depesze. Tak, żołnierski język – i ten formalny, nazywający przedmioty i zjawiska, i ten nieformalny, żargon, slang – był dla mnie bardzo trudny, bo o tym środowisku wiedziałem z początku niewiele. Trzeba się było oczytać, ale to nadal nie jest mój świat, nie będę się spieszył, by tłumaczyć kolejną książkę o Wietnamie, czy nawet o wojnie. Wchodziło mi się w Depesze z trudem i bardzo późno poczułem, że przekład „ruszył”, że już jakoś „się pisze”: dopiero gdzieś w dwóch trzecich. Przez wiele miesięcy nie miałem z tego radości (pomijam przygnębiającą tematykę), a tylko poczucie wysiłku. I wydawało mi się, że w polskim tekście zostanie osad tych moich mozołów i nikomu się ta książka nie spodoba.
No, ale miało być o idiolekcie i skąd go czerpać. Od spraw najtrudniejszych, takich jak ścisłość terminologiczna, historyczna, a nawet geograficzna, na szczęście mieliśmy bardzo uważnego konsultanta. Był nim dr Przemysław Benken, specjalista od konfliktu wietnamskiego. Już na samym początku sygnalizowałem Małgorzacie Szczurek z Wydawnictwa Karakter, że będziemy kogoś takiego potrzebować, oni zresztą byli tego samego zdania. Ale trzeba też było wymyślić zwykłą, codzienną gadkę żołnierzy, bo to przecież żywioł książki Herra, przekonanego, że luźna uwaga szeregowca ma w sobie czasem więcej prawdy niż rozległe raporty dowódców, uwikłanych w propagandę. Spora część Depesz to takie małe iluminacje – flary w mroku, jak mówi sam Herr. Tu już konsultant nie był w stanie pomóc, bo musiałem słyszeć to gadanie i uwierzyć, że tak mogłoby brzmieć. Puenty musiały być mocne, dobitne. Herr jest oszczędny, wbrew pozorom zazwyczaj precyzyjny, więc ta książka po polsku musiała być gadana, ale nie przegadana, musiała zachować tę poetykę kondensacji. Przecież facet napisał tę jedną rzecz o Wietnamie i potem już nie chciał do niej niczego dodawać, właściwie nie chciał o tym mówić – inaczej niż taki Tim O’Brien, który wciąż do tematu wraca, od pięćdziesięciu lat obrabia ze wszystkich stron.
Oczywiście zacząłem od podglądania poprzedników na – z grubsza – podobnym terenie. Zacząłem oczywiście od O’Briena. Na szczęście trochę go po polsku mamy, np. Rzeczy, które nieśli w przekładzie Krzysztofa Schreyera, W pogoni za Cacciatem Andrzeja Grabowskiego, czy Leśne jezioro Małgorzaty Wyrzykowskiej. Różne to są przekłady, ale coś zawsze uszczknąłem, podpatrzyłem rozwiązania konkretnych problemów z nomenklaturą. Odświeżyłem sobie filmy o Wietnamie i okolicach, oczywiście z polską listą dialogową: Czas apokalipsy (z narracją Michaela Herra), Pluton, Ofiary wojny, Operację Świt. Ale i polskie filmy o woju, takie jak Kroll. Zbierałem okruchy: tu jakiś termin, tam odzywkę.
W tę warstwę tekstu wielki wkład miał – występujący tym razem w roli redaktora – tłumacz Marcin Wróbel vel Marceli Szpak. Wiele fraz znakomicie podkręcił, doprawił, no, po prostu dopierdolił, gdzie trzeba było, chociaż i ja starałem się nie fałszować siły oryginału i nie szczędziłem wulgaryzmów. Marcelemu ufam w tej kwestii jak mało komu, bo on w wulgaryzmach słyszy muzykę i rytm. Każdy umie wstawić parę ostrych słów, nic prostszego, i na szczęście chyba mamy już za sobą czasy ugłaskiwania angielszczyzny „cholerami” i „pieprzonym” tym czy tamtym, kiedy widać, że oryginał mówi dosadniej. Z drugiej strony nie fetyszyzowałbym wulgaryzmów, a zwłaszcza ich relacji z prawdą w literaturze, na zasadzie „o, ale tu poprzeklinane, na pewno to coś szczerego i mocnego, prawdziwa literatura”. To słowa jak inne, tak samo uwikłane w konwencje i językowe gry, w mody i pozy. Barwy w literackiej palecie, po które sięgasz, kiedy sytuacja tego wymaga. Ale kiedy możesz z kimś pogadać o szyku i rytmie zdania złożonego z samych wulgaryzmów, tak jak z Marcelim, to to jest wyższa szkoła. Tę szkołę ukończył też z pewnością Tomasz Gałązka. Zawsze się przyglądam temu, co tam Gałązka zmalował.
Ale były też momenty, w których naprawdę nie umiałem odgadnąć, co właściwie stoi w tekście. I kiedy zawiodły słowniki, w tym słownik slangu żołnierskiego z czasów wojny wietnamskiej, kiedy przeszukałeś czeluści netu i kiedy weteran, z którym korespondujesz, i który był w Wietnamie mniej więcej w tym samym czasie, co autor, rozkłada wirtualne ręce, mówiąc, że naprawdę nie wie, o co Herrowi mogło chodzić – to wtedy naprawdę jesteś w kropce i musisz zgadywać. Jest przynajmniej jedno takie miejsce w Depeszach… Mowa o konkretnym przedmiocie. Trzeba było zgadywać. Może odgadliśmy dobrze? Oczywiście nie powiem, w którym to miejscu. Chyba już zresztą nie pamiętam!
Ja filologię kończyłem lat temu mocno ponad 10 i wtedy w Poznaniu lektur było dość sporo, zwłaszcza gdy dodało się artykuły i tym podobne wymagane na inne zajęcia. Ale i tak udawało mi się jeszcze czytać po polsku, choć wtedy nie była to literatura nazbyt ambitna. Ale właśnie za sprawą studiów zaczynała być. Jednak i wtedy, patrząc szerzej, literaturą zainteresowana była zdecydowana mniejszość studentek i studentów. Pamiętam me rozczarowanie, gdy wybrane seminarium magisterskie nie ruszyło właśnie ze względu na zbyt małą liczbę chętnych. Ale zgadzam się: to właśnie z tych wyjątków wyrosnąć mogą tłumaczki i tłumacze.
Ha, teraz powinno zacząć drobiazgowe przeczesywanie oryginału w poszukiwaniu tego przedmiotu. Pozwolę sobie pociągnąć temat poczucia obowiązku i „ruszenia” przekładu i zapytam może nieco niewygodnie i seryjnie. Czy były jakieś przekłady, które nie ruszyły? Albo i takie, które ruszyły niemal od razu? Na koniec jeszcze zapytam, podpuszczony przypadkiem jeden z wątków rozmowy ze zmarłym w zeszłym roku Jędrzejem Polakiem, czy doświadczasz czasem tłumaczeniowego „writer’s block”?
Przede wszystkim: strasznie szkoda Jędrzeja Polaka… Znałem go tylko z książek, ale dwa miesiące przed jego śmiercią wymieniliśmy parę maili. Napisałem, żeby go namówić do udziału w następnym spotkaniu zachodniego skrzydła STL, bo też należał do organizacji i tak jak ja mieszkał w Poznaniu. To było jeszcze przed pandemią, więc mówiliśmy o spotkaniu w realu. Odpisał, że bardzo chętnie, że już od jakiegoś czasu zbiera się do tego, żeby się na jednym z naszych wydarzeń pojawić. Stało się inaczej.
Co do samego zjawiska – „translator’s block”? – znam je, jak zapewne każdy tłumacz. Ale przekład, który by nie ruszył, tak zupełnie, to byłby luksus, na który mnie nie stać. Zlecenie dostaję po to, żeby sobie z nim poradzić. Ile mi to zajmie i jak się przy tym namęczę, to już moja sprawa, jeśli dogadaliśmy się z wydawcą w kwestii stawki i terminu, które powinny uwzględniać trudność tekstu. Tak więc, wyłączając zdarzenia losowe czy zdrowotne i jakieś upiornie wymagające utwory pokroju Joyce’owskich (ale takich nikt nikomu nie zleca! No, może Łukasz Urbaniak z Officyny), trzeba sobie jakoś poradzić. Mogę potem kląć, nie spać po nocach albo upijać się na smutno, ale rozkręcić się to kiedyś musi. Oczywiście, czasem tekst się opiera i pewnie tylko po części wynika to z jego charakteru, a w dużej mierze z tego, nad czym (tzn. w jakiej dykcji) siedziało się wcześniej, albo z tego, czy tłumackie mięśnie są rozruszane. Do tego dochodzi obowiązkowy etap rozgrzewki przy każdym tekście, czyli coś, co można nazwać ustawieniem głosu. Na przykład przy Depeszach, jak już mówiłem, trwało to wyjątkowo długo.
Wszystkie inne przekłady też w końcu ruszyły. Natrudziłem się przy zbiorze Billa Gastona Bogowie pokazują klaty, który przekładałem razem z Kają Gucio. Sama nasza współpraca układała się bardzo dobrze, bo znamy się z Kają od studiów, bardzo się lubimy i mamy podobną wrażliwość. Więc chodzi mi o coś innego: nie dość, że przy każdym opowiadaniu świat buduje się od nowa, to jeszcze tu akurat chodziło o teksty z siedmiu tomów, pisanych na przestrzeni dwudziestu pięciu lat, różne pod względem stylu i wrażliwości. Tylko że sam je wyselekcjonowałem, sam tę książkę w takim kształcie wymyśliłem, więc do kogo miałbym mieć pretensje? Wyobrażałem sobie, że skoro znam je całkiem nieźle, to pójdzie jak z płatka, a było tak, że jeszcze po korekcie grzebałem w czymś, co parę miesięcy wcześniej uznałem za skończone. Tylko że skończonych przekładów nie ma, są tylko te opublikowane…
Z kolei zaskakująco szybko wszedłem w prozę Patti Smith, którą tłumaczyłem rok temu dla Wydawnictwa Czarne. Może dlatego, że jej wrażliwość i styl ukształtowali pisarze Pokolenia Beatu, tacy jak Ginsberg czy Kerouac, a z tymi jako tłumacz przeżyłem ponad tysiąc stron. Rok Małpy tłumaczyło mi się lekko, jak zwykle podglądałem, co ze Smith zrobiło koleżeństwo po fachu (Maciej Świerkocki, Robert Sudół i Filip Łobodziński). Może po raz pierwszy nie było męki pierwszych trzydziestu stron. W książkę wskoczyłem zaraz po Gastonie, więc mięśnie były rozruszane. Dla rozchwytywanych freelancerów to na pewno normalka…
Czym innym jednak, myślę, jest tłumacka odmiana blokady pisarskiej, czy jak to po polsku nazwać, a więc moment, kiedy nie umiemy nawet tymczasowo rozwiązać problemu. Zdarza się też, że w ogóle nie idzie – w taki dzień po prostu daję sobie spokój, bo efekty i tak będą marne. Jeśli jednak problemem faktycznie jest konkretny fragment, jeśli widzę, że od dziesięciu minut robota stoi, zostawiam to miejsce, przeskakuję dalej, zwykle o jedno zdanie. Często powrót do tamtego po godzinie, albo nawet następnego dnia, przynosi rozwiązanie, a przynajmniej nowe pomysły. Czasem pomaga odwrócenie uwagi, byle faktycznie przestać o tym myśleć: pogadać z kimś na inny temat, pograć chwilę na gitarze, zajrzeć na fejsbuka. Oczywiście niedobrze byłoby zostawiać wiele takich miejsc na koniec pracy. Wówczas redakcja byłaby bardzo przykrym zajęciem, a tłumacz czułby się jak w sztabie kryzysowym. Wiem, bo raz tak zrobiłem: szczerze odradzam.
Wszystko to oczywiście mówię jako ktoś, kto z tłumaczenia nie żyje, nie siedzi zwykle całymi dniami nad tekstem, bo musi iść na uczelnię, prowadzić zajęcia, jechać na konferencję i tak dalej. Być może taka zmienność też pomaga mózgowi się regenerować i ten rzadziej się blokuje?
Bardzo to możliwe. Mnie czasem przy problematycznych fragmentach technicznych też wystarcza przerwa czy chwila myśli oderwania. Było dużo o tłumaczeniu, było na marginesie o konferencjach i pracy naukowej. Ile czasu pozostaje na czytanie niezobowiązujące? Co czytasz dla przyjemności i relaksu?
Dobre pytanie. Bo co to tak naprawdę znaczy: niezobowiązujące? Mam wrażenie, że jeśli „robisz w literkach”, to wszystko, co czytasz może ci się do czegoś przydać. Staram się od tego uciekać, bo oczywiście taki filtr użyteczności nakłada mi już moja praca naukowa. Więc kiedy jedziemy z żoną na wakacje – takie prawdziwe, dwutygodniowe, bez komputerów, z dala od roboty – to na przykład nie czytamy po angielsku (żona też robi w literaturze anglojęzycznej). Czytamy przekłady z innych języków i literaturę polską. Przy pierwszych kluczem są często osoby uznanych tłumaczy, przy drugich, bywa, nominacje do nagród literackich. Ale czy to takie niezobowiązujące? Chciałbym wiedzieć, co ciekawego tłumaczą koleżanki i koledzy, chciałbym wiedzieć, co nowego w polskiej prozie… To też są jakieś tam zobowiązania, nawet jeśli sam je sobie narzucam.
Przyjemność jest wtedy, gdy czytam przekład i w głowie nie przestawiam zdań, nie podmieniam synonimów na takie, które moim zdaniem pasowałyby lepiej, nie zgrzytam zębami na koślawą polszczyznę. W takich momentach usypia we mnie krytyk i tłumacz, daję się nieść doskonałej frazie. Tak mam, kiedy czytam Opowieść o miłości i mroku Amosa Oza w przekładzie Leszka Kwiatkowskiego, albo Atlas lękliwego mężczyzny Christopha Ransmayra w tłumaczeniu Jacka Burasa, albo Wycinkę Thomasa Bernharda w przekładzie Moniki Muskały. To jest przyjemność, to jest relaks.
Lubię też przeczytać coś lżejszego, ale świetnie zmajstrowanego, jakiegoś Stephena Kinga, powiedzmy. Ubawiłem się przy paru króciutkich powieściach Amelie Nothomb, chociaż dziś już, słowo daję, niczego z nich nie pamiętam – chyba nawet tytułów. W podstawówce uwielbiałem horrory, zaczytywałem się w książkach Grahama Mastertona, Jamesa Herberta i Guya N. Smitha. Nigdy aż tak nie wciągnęły mnie kryminały ani książki przygodowe, ale horrory uwielbiałem. Tylko że dziś już nie umiem się nimi cieszyć, włącza się ironia, nadświadomość, nie potrafię wrócić do tej cudownie naiwnej lektury, z której zostało mi w głowie tyle uczuć. Jakieś słabiutkie Trzęsawisko II czy Pragnienie II czytałem wtedy z zacięciem, które dziś trudno mi nawet odtworzyć. No więc czasem King, tylko czemu te książki takie długie? Na półce leży Instytut w przekładzie Rafała Lisowskiego, cegiełka w sam raz na wakacje. Aha, swego rodzaju ucieczką w światy dziecięcej naiwności bywa właśnie Michael Chabon. Gdybym go nie tłumaczył, to może umiałbym się nim bardziej cieszyć. No i od lat obiecuję sobie, że przeczytam jeszcze parę książek Johna Irvinga. Tam są dopiero fabuły!
Ładnie, ładnie. Na mnie czekają Niesamowite przygody Kavaliera i Claya w oryginale i będzie to mój pierwszy kontakt z prozą Chabona. A z horrorem i sensacją było u mnie zaś odwrotnie. King mnie nie przekonał, a zaczytywałem się w okropnie schematycznym Cusslerze.
Wrócę jeszcze do tego problemu z lekturami „niezobowiązującymi”. W przypadku krytyków czy też recenzentów pojawia się też kwestia konieczności (lub gorzej: niemożności) wyłączenia trybu czytania krytycznego. Czy w przypadku czytania przekładów jest podobnie? Ja potykam się głównie o kalki językowe i różne koślawości, ale Ty zapewne jesteś dużo bardziej wyczulony.
Ten tryb bardzo trudno wyłączyć, oczywiście. Dlatego tak lubię czytać tych, których wspomniałem jako swoich mistrzów albo znakomite koleżeństwo: można wreszcie odpocząć, cieszyć się ich pomysłowością, zadziornością itd. Można się w myślach pospierać o to czy inne słowo (czysto hipotetycznie, czasem nawet nie znając języka oryginału), ale jest to doświadczenie ekscytujące. Bo to ludzie, którzy świetnie piszą po polsku. Niekoniecznie chodzi mi tu o polszczyznę układną, tradycyjnie literacką, tylko o taką, która nie nuży, nie usypia. Mówisz o kalkach i koślawościach – pewnie, tego powinniśmy unikać za wszelką cenę, to absolutna podstawa. Ale jest też sporo przekładów zrobionych po polsku poprawnie, prawidłowo, tylko że czytać się tego nie chce, bo nie stoi za nimi żadna wyobraźnia językowa; jest nieciekawie. A to w literaturze różnica porażająca – powiedziałbym nawet, że to dla niej być albo nie być. Mówiąc o przekładzie zwracamy uwagę na to, co bardzo złe (słusznie) i na to, co bardzo dobre (też słusznie), ale warto też zauważyć, kiedy przekładowi najzwyczajniej w świecie brakuje polotu, iskry, szwungu. Trudno to oczywiście zdefiniować, ale do objawów zaliczyłbym przesadne równanie do polskiej normy („prasowanie” idiosynkrazji tekstu, jego osobności, czupurności), bezrefleksyjne podążanie za składnią oryginału, niewrażliwość na zmiany tonu, sztuczne ujednolicanie rejestru. W efekcie dostajemy tekst miałki i nieciekawy, płaski.
Ale pytałeś właściwie o coś innego: no więc tryb krytyczny wyłącza się, ale tylko wtedy, kiedy czytam tekst, który odbieram jako sprawny i pomysłowy. Mało, że się wyłącza: ustępuje czasem jakiejś ekstazie, wymieszanej ze zdrową (mam nadzieję) zazdrością. Jeśli znam tłumaczkę czy tłumacza, piszę im wtedy albo mówię: „czytam Twoje X, niesamowita robota, jak to jest wspaniale napisane!” Wciąż chodzi mi właśnie o przekład, nie o rangę oryginału, do którego mogę nie mieć językowego dostępu – chodzi o przeczucia związane nie tyle z oddaniem sensów, aluzji i tego wszystkiego, o czym bardzo zasadnie mówi się, kiedy się mówi o przekładzie, ile z intensywnością języka, która w przypadku literatury jest tak istotna. Najistotniejsza.
Bardzo podoba mi się ta uwaga o „płaskości” tłumaczenia. Tylko nasuwa mi się tu pytanie, które powraca w pewien sposób do tego, które naszą rozmowę otwierało. Czy zawsze da się z tekstu coś wyciągnąć? Co na przykład z tłumaczeniem entej powieści Lee Childa albo innego sensacyjnego tasiemca? Owszem, i tam jest miejsce na wpadki i skróty, ale czy zawsze da się przekroczyć poprawność? Nie wspominam tu nawet o kwestiach terminowo-stawkowych, bo to inna para kaloszy.
To dla mnie trudniejsze pytanie, ale może przez to ciekawsze. Tak, sądzę, że dobry tłumacz i z oryginalnej słabizny coś wyciągnie, jeśli nie będzie się jej ślepo trzymał – ale nie będzie, bo od tego jest dobrym tłumaczem, żeby tego nie robić. Prowadzi to do pewnych paradoksów, bo wolałbym czytać słabszego pisarza w rękach dobrego tłumacza niż odwrotnie. Przyglądanie się temu, jak nieudolny tłumacz tłamsi świetny oryginał jest bardzo smutne. Niektórzy znajdują w tym perwersyjną przyjemność (tak wnioskuję ze złośliwych recenzji, jakie czasem popełniamy na innych tłumaczach) – ja odczuwam zażenowanie, a przy tym lęk, że sam mógłbym tak strasznie skopać. Nie miałbym ochoty pastwić się nad takim przekładem w recenzji, chyba że słyszałbym zewsząd, jaki jest świetny, albo, co gorsza, słyszałbym od samego tłumacza, jaki jest świetny. Ale i tu moja motywacja byłaby podejrzana i zastanowiłbym się parę razy. Oczywiście znów odbiegam od tematu: na Twoje pytanie chyba odpowiedziałbym, że zawsze coś się da zrobić. Albo inaczej: językową zręczność tłumacza wychwycisz w przekładzie, choćby przekładał szmirę. I odwrotnie: ranga literatury raczej nie przykryje miałkości przekładu, może nawet jeszcze bardziej ją uwydatni, bo na tłumacza czyha znacznie więcej pułapek.
Ale może ciekawiej na takie pytanie odpowiedziałby ktoś, kto częściej tłumaczy rzeczy, których tak naprawdę tłumaczyć nie chce. Jakiś świetny tłumacz, który energicznie działa na rynku i bierze więcej zleceń, z których część wykonuje z wielką przyjemnością, a część, no, z nieco mniejszą! Być może miałby zupełnie inne podejście… Zresztą tak tu sobie gadamy, a zaraz ktoś powie: „A co jest złego w entej powieści Lee Childa? Co jest złego w sensacyjnych tasiemcach? Uwielbiam Lee Childa i sensacyjne tasiemce, a jeszcze bardziej uwielbiam je tłumaczyć.” Więc jeśli chodzi o te ostatnie rzeczy, to pytasz mnie tu o coś, z czym rzadko miewam do czynienia, prędzej jako czytelnik, i taką optykę od razu przyjąłem. Ale: jakiś czas temu przełożyłem opowiadanko Stephena Kinga do tomu amerykańskich krótkich próz inspirowanych obrazami Edwarda Hoppera (W świetle i w mroku) i było to satysfakcjonujące. Każde opowiadania napisał inny autor, przełożył też każde kto inny. To moje, a raczej Kinga, nazywało się Pokój muzyczny. Pierwszą wersję zrobiłem w rekordowym tempie, jakby się samo pisało, ale potem przy autoredakcji długo rzeźbiłem detale. Nie jest to jakieś szczególne dzieło, ani w dorobku Kinga ani w ogóle, ale ma w sobie pewien typ wrednego humoru, trochę w stylu pisarzy amerykańskich z przełomu XIX i XX w., takich jak Ambrose Bierce czy Stephen Crane. Ale to mimo wszystko jako tako zrobiona literatura popularna, a Ty pytasz o tę najbardziej sztampową… O to chyba musisz spytać tłumaczy entej powieści Lee Childa. A propos, w tym zbiorze Hopperowskim, zresztą bardzo nierównym, był i on. A wśród tłumaczy jest sporo znakomitych nazwisk, często skądinąd związanych z STLem.
Z tym zdaniem o marnym tłumaczu tłamszącym świetną literaturę zdecydowanie się zgadzam. Nie chciałem ujmy czynić Lee Childowi. Sam jeszcze nie tak dawno czytałem takie powieści sensacyjne regularnie, dopiero niedawno nasze drogi się rozeszły. Ale czytam np. wielotomowe serie fantasy, do których to słabość mam (choć i pewne minimum staram się egzekwować). Chodziło mi tu wyłącznie o stopień wyzwania dla tłumacza.
Miałem w planie inne pytanie, ale nieświadomie trafiłeś w mój czuły punkt: Ambrose’a Bierce’a. Moja praca licencjacka była poświęcona jego opowiadaniom w kontekście freudowskiej niesamowitości. Ale nie odkryłbym go, gdyby nie rekomendacja promotorki, która proponowała nam mniej oczywiste tematy (ja miałem na oku Poego). Jak Ty na niego trafiłeś? Czy miałeś z jego prozą do czynienia przekładniczo czy tylko czytelniczo?
Bierce to bardzo intrygujący pisarz. Nigdy go nie tłumaczyłem, żałuję – i zazdroszczę Mateuszowi Kopaczowi roboty nad Diablim dykcjonarzem. Kibicowałem temu projektowi i cieszę się, że mamy tę książkę po polsku. Jak na Bierce’a trafiłem? Cóż, jako amerykaniście nie wypada mi go nie znać. Interesuje mnie też zderzenie zapóźnionych gotycyzmów z realizmem, czyli to, co we Francji najwspanialej chyba objawiło się u Maupassanta, a w Ameryce u Henry’ego Jamesa: gdybym miał wskazać ulubioną powieść grozy, bez wahania wymieniłbym The Turn of the Screw, czyli W kleszczach lęku (Witold Pospieszała), Dokręcanie śruby (Jacek Dehnel), Obrót śruby (Barbara Kopeć-Umiastowska). A ponieważ od lat prowadzę na łódzkiej anglistyce autorskie zajęcia z północnoamerykańskiego gotyku – od Poe’ego do Kinga, mniej więcej – to Bierce pasuje idealnie. Zdarzało mi się omawiać ze studentami Przy moście nad Sowim Potokiem, a częściej Draństwo (tytuły z przekładów Jerzego Krzysztonia). To są fenomenalne rzeczy, kunsztowne, i z powiewem autentycznej grozy, a podczas zwykłego kursu literatury amerykańskiej przeważnie nie ma na nie czasu – elementy naturalistyczne łatwiej pokazać u Crane’a, gotyckie u Poe’ego. Ale ponieważ sam bywam promotorem prac licencjackich i muszę studentom odradzać rzeczy oklepane, pochwalam Twój wybór Bierce’a (choć oczywiście wolę Poe’ego). A w tym moim kursie lubię zmieniać zestaw tekstów, a przynajmniej część. W ostatniej edycji czytaliśmy między innymi świetne, subtelne opowiadania grozy Edith Wharton, trochę rzeczy Hawthorne’a, mniej typowego Lovecrafta (np. Muzykę Ericha Zanna), Żółte tapety Charlotte Perkins Gilman. Pewnie pora odświeżyć inne teksty Bierce’a. Następnym razem poczytamy, myślę, Oczy pantery.
Oczy pantery były akurat jednym z tych opowiadań, o których pisałem. I tak, Bierce był zdecydowanie autorem, dla którego każde słowo było ważne. Z tego, co pamiętam, on sam mówił, że w swoich tekstach nie chce mieć ani jednego niepotrzebnego słowa, każde musi coś wnosić do tekstu.
Pewnie znasz go lepiej ode mnie, skoro poświęciłeś mu pracę, ale tak, mam wrażenie, że to są utwory głęboko przemyślane. W pisaniu cenię różne rzeczy, też taką neoromantyczną spontaniczność jak u pisarzy Pokolenia Beatu, ale uwielbiam teksty poddane pełnej kontroli – jak u Bierce’a. W tym też jest chyba spadkobiercą Poego, który przecież był nietypowym romantykiem: kostycznym, precyzyjnym, zafascynowanym naukami ścisłymi. Jeśli wierzyć jego Filozofii kompozycji, praca nad Krukiem zaczęła się od namysłu nad głoskami, które wywołują najciekawszy efekt brzmieniowy… Nawet jeśli Poe jak zwykle konfabuluje, to jego najlepsze utwory (cenię go przede wszystkim jako prozaika) są takimi właśnie idealnymi konstrukcjami. Zagłada Domu Usherów, Skradziony list, Berenika, Człowiek tłumu, Serce – oskarżycielem czy Maska Czerwonego Moru to arcydziełka. Nic dziwnego, że fascynowali się nim autorzy tak świadomi rzemiosła i formy jak Borges, Nabokov, Eco czy Barth. Postmoderniści odnaleźli się w jego ironii, nadświadomości… Rozgadałem się o Poem, ale u Bierce’a widzę coś podobnego. Nie powiedziałbym, że pisał utwory tej samej rangi, co Poe (też zresztą nierówny!), ale coś ich na pewno łączy.
Wspominasz o prowadzonym od lat kursie, są zapewne i inne zajęcia, a ja ciekaw jestem, czy miałeś okazję zmierzyć tłumaczeniowo z jakimś tekstem, o którym potem na zajęciach opowiadasz?
O, tak! I odwrotnie też. Staram się, żeby praktyka przekładowa przeplatała się z zajęciami. Sądzę, że i jednemu, i drugiemu wychodzi to na dobre. Czasem proszę studentów o przełożenie czegoś, z czym sam się kiedyś borykałem, więc łatwiej jest mi antycypować problemy. Praca ze studentami jest zawsze inspirująca, nawet jeśli w grupie jest tylko parę osób pełnych entuzjazmu dla sprawy. W tekstach, które dobrze znam (to najczęściej parostronicowe opowiadania) wynajdujemy zawsze nowe napięcia, potencjalności, których wcześniej nie wychwyciłem. Oryginał jest oczywiście otwarty na nieskończoną liczbę interwencji tłumackich, a przecież sam nie jest niczym stabilnym, tylko tworem intertekstualnym, dynamicznym, który aktualizuje się w indywidualnych odczytaniach. Więc kiedy pracuję z grupą, czyli przynajmniej z kilkoma wersjami tekstu (mających swoje własne warianty, odnogi myślenia o jakimś słowie czy sensie), nie sposób nie trafić na coś, czego się wcześniej nie przemyślało.
Ale bywa i tak, że studenci pracują na niewielkim fragmencie tekstu, z którego przełożeniem dopiero się noszę. Oczywiście nie wykorzystuję tych prac jako części swojego przekładu – nie zrobiłbym tak bez zaznaczenia współautorstwa – ale zdarza mi się nasiąknąć jakimiś rozwiązaniami, o których rozmawiamy, albo wpaść na coś podczas naszych rozmów. Siadając do swojej wersji, zwykle sporo później (bywa, że parę lat), nie wracam do tamtych prac, ale niewykluczone, że jakiś pomysł, czy raczej pewien tok rozumowania, przedostanie się do ostatecznych wersji.
Od dawna rozmyślam nad tym, czy na UŁ, w ramach studiów anglistycznych, nie dałoby się wprowadzić czegoś, co na UAM praktykują prof. Ewa Rajewska i prof. Ewa Kraskowska, które ze studentami specjalności przekładowej tłumaczą całe książki. O ile dobrze rozumiem, na przestrzeni semestru czy roku studenci pracują nad różnymi częściami, a nad redakcją – doraźną i całościową – czuwają wykładowczynie. Po takim kursie zostaje gotowa książka po polsku, zwykle teoretycznoliteracka, np. Narratologia Mieke Bal albo Literatura w użyciu Rity Felski, która wychodzi nakładem uczelnianego wydawnictwa. Taki program prowadzi też na UJ Magda Heydel. To jest wspaniały pomysł, trudno mi sobie wyobrazić lepszą praktykę dla początkujących tłumaczy. Tyle że do tego potrzeba właśnie specjalności przekładowej, czyli paru semestrów, a ja zwykle prowadzę zajęcia z przekładu w ramach tzw. zajęć projektowych, gdzie mam do dyspozycji jeden semestr, i nie wszyscy są tematyką aż tak zainteresowani. Dlatego zwykle działamy na tekstach krótszych, a w ramach zaliczenia studenci sami wybierają utwór do przełożenia, nad którym potem pracują w grupach lub indywidualnie. Niektóre wybory łatwo przewidzieć, ale zdarzają się też rzeczy dla mnie nowe. Coś, co studenci czytali na innych zajęciach, albo ich własne fascynacje. Jestem otwarty, byle tekst stawiał tłumaczowi poważniejsze wyzwania.
Ech, jeszcze zacznę żałować, że się nie specjalizowałem. Choć za moich czasów chyba nawet takiej możliwości nie było, ale o tym wspominałem już wcześniej. Swego czasu wziąłem jednak (bez powodzenia, chlip, chlip) udział w konkursie Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania i tak sobie właśnie pomyślałem, że jury miało całkiem ciekawy materiał porównawczy. A i samo opowiadanie przednie było.
Po przeczytaniu zaś wywiadu z Tobą w Dwutygodniku nie mogę nie zapytać o… muzykę. Towarzyszy Ci przy tłumaczeniu czy może raczej rozluźnia po? Jeśli tak, to jaka?
No, to jest temat rzeka. Ile mamy czasu…? Nie umiem pracować w ciszy, bo wtedy bardzo wyraźnie słyszę psa za ścianą, ćwierkanie ptaków, sąsiadkę gadającą przez telefon. To pierwszy powód, dla którego coś musi grać. Drugi jest taki, że ogromne ilości czasu spędzam, tłumacząc, a takie połacie dnia bez dźwięków to strata. Pewnie John Cage by się nie zgodził, że one są „bez dźwięków”, ale wiemy, o co chodzi. Mam tu zresztą sporo reguł. Przede wszystkim nie powinno być wokali – a już na pewno w żadnym języku, z którego wyłapywałbym słowa czy frazy. Ewentualnie hopelandic! Albo ta dziwna mieszanka, którą Elizabeth Fraser wymyśliła dla Cocteau Twins. Ale najlepiej, żeby nie było głosu, za którym chciałoby się podążać. Faktura heterogeniczna, równomierna.
Mam zestaw płyt (tak je nazywam) „pracowych”, „tłowych”. Głównie na Spotify, chociaż niektóre też na CD – z dawniejszych czasów. Album „pracowy” to taki, na którym dzieje się dostatecznie dużo, żeby mózg nie popadł w odrętwienie, czyli żeby druga półkula miała i swoją pożywkę, ale rytmy powinny być miarowe, kawałki rozbudowane. Parę płyt, przy których pracuję od lat (czasem od dwudziestu): Selected Ambient Works, vol. II Aphex Twina, pierwsze trzy Autechre (Incunabula, Amber, Tri Repetae), Lift Your Skinny Fists… Godspeed You! Black Emperor, Millions Now Living Will Never Die Tortoise, Music Has the Right to Children Boards of Canada, Haunt Me… i Harmony in Ultraviolet Tima Heckera, Adventures Beyond the Ultraworld The Orb, niektóre płyty Bohren und der Club of Gore (Black Earth, Dolores), dubowe albumy Billa Laswella. Najlepiej sprawdza mi się muzyka elektroniczna (zwłaszcza bardziej szorstki ambient), post-rock, drone, doom jazz. Ale i tzw. muzyka poważna, szczególnie Steve Reich (Music for 18 Musicians, Electric Counterpoint, Pulse, Quartet). Michael Chabon powiedział gdzieś, że mnóstwo stron napisał, słuchając Music for 18 Musicians. Nie dziwię się, bo to utwór pod wieloma względami idealny do pracy. Rytm motywuje do działania, ale za tempem da się nadążyć.
Kiedy jestem w lepszej formie, mogę pracować przy rzeczach wymagających więcej uwagi, takich jak płyty Milesa Davisa z okresu fusion: In a Silent Way, Bitches Brew, Jack Johnson, Get Up With It. Nie bardzo wiem, od czego to zależy; czasem mózg wzdryga się od atonalnej solówki na saksofonie, nie toleruje trąbek, a kiedy indziej właśnie to go napędza. Idę po prostu za tym, czego chce i mam spokój.
Z kolei płyt „tłowych” używam do pracy wymagającej jeszcze większego skupienia, na przykład kiedy trzeba sczytać ostateczną wersję tekstu, kiedy staram się wypowiadać w głowie zdania (nie na głos, bo to co innego; z różnych przyczyn nie zawsze się sprawdza). Albo kiedy sądzę, że czytam coś po raz ostatni i staram się skupić już tylko na brzmieniu zdań, słów. Na takie okazje dobre są delikatniejsze ambienty, np. Brian Eno (Ambient 2, Discreet Music), Jeff Greinke (Cities in Fog), William Basinski (Melancholia), Steve Roach (nie mylić z Reichem!), np. Magnificent Void. Tu dzieje się znacznie mniej, to raczej pejzaże, chociaż niepozbawione afektów, napięć. Greinke i Roach bywają niepokojący, ale cisi, delikatni.
Z bratem – który tak jak ja jest świrem na punkcie muzyki, a jako lingwista i wykładowca akademicki też sporo siedzi przy komputerze – prowadzimy czasem spory co do tego, czy takie kategorie jak „pracowa” czy „tłowa” w ogóle mają sens. U mnie (odwrotnie niż u brata) to, czego słucham przy pracy w niewielkim stopniu pokrywa się z tym, co włączam na słuchawkach, na dworze, albo na dużych głośnikach. Wtedy częściej jest to coś rockowego z wokalami, jakiś jazz czy muzyka poważna. Staram się śledzić to, co się w muzyce dzieje, chociaż mam coraz mniej czasu na czytanie Pitchforka czy Stereogum. Jeśli spytasz, czego słucham w tym tygodniu, to mogę odpowiedzieć, zaglądając do historii w Spotify: przypominałem sobie Primusa, Mortal Coil, Talking Heads, trochę Jesu i Godflesha.
Cudnie, za takie odpowiedzi lubię swoje swobodne wywiady. Jeśli zaś chodzi o samą muzykę, to mam podobnie, ale skręcam w łagodniejsze strony. I mam tak od dawien dawna – doskonale pamiętam bardzo czytelnicze licealne lato, gdy ciocia z wujkiem przywieźli nam do domu poremontowy worek książek. Przez bite dwa miesiące w tle mego czytania leciał album Themes Vangelisa. Teraz zaś jest trochę jazzu, downtempo, nieco trip-hopu i tym podobne. W pracy biurowej, aż takiego skupienia nie wymagającej, też lubię, gdy w tle mi ktoś śpiewa lub nawet gada.
Wracając zaś do tego Vangelisa, mi niektóre powieści Clive Cusslera skojarzeniowo spoiły mi się w konkretnymi utworami. Czy też masz jakieś albumy/utwory, które kojarzą Ci się z pracą nad danym tłumaczeniem?
Widzisz, może dodam tematy Vangelisa do listy. Zdarzało mi się słuchać przy pracy muzyki do Blade Runnera (do nowego zresztą też, ale to już Zimmer i Wallfisch), ale jakoś ominąłem ten składak, o którym mówisz. Na pewno miałbym podobne doświadczenia, tylko że przy każdej prawie książce słuchałem między innymi tych samych rzeczy… Zwykle nie włączam jednej płyty kilka razy pod rząd, chyba że trzeba zapewnić „tło” do bardzo skupionej roboty – wtedy taki Robert Rich (nie mylić z Reichem i Roachem!) może lecieć cały dzień, ale to też nie odkształca zbyt mocno pamięci. Zresztą praca nad przekładem rozciąga się u mnie zwykle na wiele miesięcy, zdążę przerobić mnóstwo muzyki, czasem dopiero co odkrytej. Ale pamiętam, kiedy na półce stało raptem kilka kaset i słuchałem ich na okrągło. Na przykład Save Me, jedna z bardziej niepokojących piosenek z albumu Public Image Ltd. Happy?, już zawsze będzie mi się kojarzyć z horrorami Jamesa Herberta Jonasz i Ocalony (ach, Wydawnictwo Amber! Kupowałem ich książki jak w gorączce). PIL odkryłem w ósmej klasie podstawówki, a że na pirackich kasetach było tylko parę płyt, musiałem ich wtedy słuchać bez przerwy. Te akordy z Save Me zawsze kojarzą mi się z Herbertem. Jamesem, nie Zbigniewem… Miałem wtedy wrażenie, że jest ciekawszy od Mastertona, a zwłaszcza Guya N. Smitha. A kiedy myślę o Herbercie (niezbyt często, bo potem już nigdy go nie czytałem), to kojarzy mi się z PILem. I raczej nie chodzi o tytuł piosenki; nie przyszło mi wtedy do głowy, że coś łączy Save Me z Ocalonym. W każdym razie: tak, jest to dość powszechne zjawisko, które badacze nazywają na przykład „inskrypcją” – pewne treści wpisują się nam, konkretnym odbiorcom, w dany utwór muzyczny, zapisują się na nim jak na taśmie. Zresztą dotyczy to też treści kulturowych, które nakładają się na siebie, czasem na znacznie większą skalę… Trudno dziś słuchać The End Doorsów i nie widzieć śmigłowców nad Wietnamem z pierwszych kadrów Czasu Apokalipsy.
Ale okrężną drogą chciałbym wrócić do Twojego pytania. Pewne płyty kojarzą mi się nie tyle z konkretnym tekstem, co z samym nastrojem, który towarzyszy pracy – z samą pracą nad przekładem. Na pewno tak mam z płytą Boards of Canada Tomorrow’s Harvest. Nie mogę jej słuchać przy innych okazjach, bo za bardzo kojarzy mi się z pewnego rodzaju napięciem, z uwagą. Niektóre płyty są już wobec tego spalone: są już tylko do pracy! To pewnie kara za to, że traktujemy tę muzykę jak środek do czegoś innego, a ona przecież jest sama w sobie, kompletna, niczego nie potrzebuje. Redukujemy ją do tła, do tapety. Taki już ten nasz świat wielotorowej równoczesności. Dlatego uwielbiam słuchawki, zwłaszcza kiedy chodzę po mieście, jeżdżę zbiorkomem.
Inskrypcja… Cudnie. Nie do końca wiem, czemu, ale lubię odkrywać, że pewne podskórnie znane mi zjawiska mają swoje nazwy. Podobnie było z synchronicznością, którą filologicznie napotykałem w formie słownikowej. Czasem na studiach lub już później sprawdzałem sobie znaczenie jakiegoś słówka, by potem tego samego dnia lub w przeciągu kilku dni napotkać je w czytanej książce.
To chyba nawet synchroniczność w praktyce, nie? To napotykanie po kilku dniach. Ja z kolei odkryłem to słowo w tytule najsłynniejszej płyty The Police. Za diabła oczywiście nie wiedziałem, co znaczy… Tak, też lubię, kiedy jakaś nazwa dopasowuje się do doświadczenia. Przez moment można mieć wrażenie, że język przystaje do rzeczywistości, że rzeczy mają niepodważalne nazwy i że w ogóle istnieje jakiś ład. To bardzo miła iluzja.
Pytałem już o czytanie niezobowiązujące, ale chciałem jeszcze wrócić w podobne strony, ale tłumaczeniowo. Czy jest jakaś książka (lub książki), które jeszcze na polski nie zostały przełożone, a Ty chciałbyś przetłumaczyć, gdybyś dostał wolną rękę (i finansowe zaplecze)?
Jest sporo książek, których po polsku nie ma, a ja kiedyś – czasem tylko raz, a czasem obsesyjnie – myślałem o tym, żeby się za nie wziąć. Do niektórych nie miałbym odwagi. Ciekawa sprawa: podczas rozmowy z Barbarą Kopeć-Umiastowską i Maciejem Świerkockim w ramach łódzkiej konferencji o przekładzie parę lat temu odpowiedziałem na podobne pytanie, wymieniając monumentalną powieść Johna Bartha pt. LETTERS. Wspomniałem też, że wiem, że przymierzał się do niej w latach osiemdziesiątych Sławomir Magala, dzięki któremu mamy po polsku kilka najważniejszych książek Bartha, przede wszystkim Bakunowego faktora i całkiem inny, ale równie intrygujący Sabbatical. Potem sprawdziłem, że spory fragment tej powieści epistolarnej (zatytułowanej po polsku LISTY) ukazał się w Literaturze na Świecie w przekładzie Anny Kołyszko, ale dobrze pamiętałem, że był też fragment w tłumaczeniu Magali. Z towarzyszącego tekstu wynikało, że pracował w tamtych czasach nad całością. Ten drugi numer LnŚ był z 1983 roku, więc założyłem, że sprawa przepadła. W czasie konferencji w Łodzi wspomniałem, że marzyłoby mi się przełożenie tej powieści, ale jest bardzo długa (ok. 700 stron), a przede wszystkim niezwykle trudna formalnie. Już sam tytuł oznacza równocześnie listy, litery alfabetu i literaturę… To, że składa się z siedmiu liter też ma znaczenie: masz tam siedmiu narratorów, jest to siódma książka Bartha… I tak dalej. Więc powiedziałem też, że raczej na pewno sobie odpuszczę. Jakież więc było moje zdziwienie, kiedy w jakiś czas po ukazaniu się książki z zapisem tamtej rozmowy (Nie tylko Ishiguro. Szkice o literaturze anglojęzycznej w Polsce, pod redakcją Joanny Dyły-Urbańskiej i Moniki Kocot) zgłosił się do mnie Sławomir Magala! Nie znaliśmy się wcześniej, a przecież to dzięki niemu poznawałem Bartha. Magala czytał tę naszą rozmowę, albo ktoś mu o niej opowiedział, i okazało się, że przekład całej powieści LETTERS istnieje! Nie został nigdy wydany – jak to czasem z książkami bywa – ani też nikt do niego od ćwierćwiecza nie zaglądał; ale istnieje na papierze, w maszynopisie, trzeba by go przepisać, przejrzeć, zredagować… Tak czy inaczej, stała się rzecz dziwna: swoją wypowiedzią wywołałem tę książkę z jakiegoś czyśćca manuskryptów. Rozmawialiśmy o niej sporo ze Sławomirem, i z tego, co wiem, myśli o tym, żeby ją w końcu wydać. Więc może jednak wyjdzie? Oczywiście nie w moim przekładzie, ale jeśli tak się stanie, to będę miał w tym swój drobny udział. Przedziwne.
Dlatego aż boję się mówić o książkach, które chciałbym przełożyć – bo kto wie, co się jeszcze okaże! Ale tak serio, to jeszcze jakiś czas temu powiedziałbym Ci, że marzy mi się polski przekład Wittgenstein’s Mistress amerykańskiego postmodernisty Davida Marksona. Fragment przełożyłem rok temu dla magazynu Wizje – trochę tam też o tej książce opowiadam na wstępie, więc nie chciałbym się powtarzać. Uwagę na tę powieść zwrócił mi kiedyś zaprzyjaźniony wykładowca, poeta, a ostatnio też tłumacz poezji polskiej na angielski, Mark Tardi. Nie jest tak, że nikt u nas tego przepięknego dziwadła nie ruszał: dziesięć lat temu w Akcencie Elżbieta Wicha-Wauben przełożyła fragment porównywalnej długości. Korespondowaliśmy trochę; jak się okazuje, przetłumaczyła sporo więcej, ale za całość nie zamierza się brać. Bardzo jestem wdzięczny Wizjom za impuls, bo myślę o tym Marksonie odkąd go przeczytałem, więc gdy spytali, czy nie miałbym dla nich jakiegoś niepublikowanego fragmentu, wziąłem się właśnie za to. A teraz już podpisałem umowę na całość. Szczegółów na razie nie zdradzam, ale za rok prócz Wittgenstein’s Mistress powinna też istnieć Kochanka Wittgensteina.
Obie historie bardzo ciekawe i na swój sposób budujące. Ja Bartha czytałem początkowo po angielsku, ale potem w trakcie któregoś z rzutów bibliotecznych sięgnąłem po Sabbatical, więc i z pracą Sławomira Magali miałem styczność. A zaczęło się od jednego z opowiadań ze zbioru Zagubiony w labiryncie śmiechu czytanego w ramach zajęć z analizy tekstów literackich.
No tak, zapewne tytułowego? Jest świetne, ale mam wrażenie, że trudno je docenić przy pierwszej lekturze, zwłaszcza poza kontekstem zbioru. Bo kawałki z Zagubionego się nawzajem komentują, uzupełniają; ale też jest to najbardziej wymagająca książka Bartha (trochę zgaduję; do ostatnich paru pozycji nie miałem już siły). To opowiadanie niejednego skutecznie odstraszyło od Bartha … W którejś ze słynnych antologii literatury amerykańskiej, Nortona, a może Heatha, straszyło też kiedyś Life-Story, które Monika Adamczyk-Garbowska przełożyła chyba jako Życio-opowieść. To są teksty-matnie, obsesyjne i dość przygnębiające, chociaż poprowadzone po wirtuozowsku. Z tych labiryntów trudno się wydostać. Na podstawie takich rzeczy ciężko uwierzyć, że oprócz Literatury wyczerpania, z którą się Bartha kojarzy, napisał jeszcze Literaturę odnowy – i że znalazł wyjście. Każdego czytelnika udręczonego labiryntem śmiechu odsyłam do Bakunowego faktora, do Ostatniej podróży Sindbada Żeglarza. Kiedy po tych tomiszczach wróciłem do Zagubionego, to już umiałem się nim cieszyć. A ze studentami chętniej omawiam prostsze opowiadanie metafikcyjne z tomu Opowiadać dalej, które nazywa się (chyba i po angielsku, i po polsku, w przekładzie Maćka Świerkockiego) Ad infinitum. Zbudowane wokół jednego wydarzenia: kobieta odbiera telefon, dostaje złą wiadomość i wie, że będzie musiała przekazać ją mężowi, który tymczasem z niczego nie zdaje sobie sprawy, w spokoju pieli grządki w ogrodzie za oknem. Jeśli chodzi o akcję, nic więcej się nie dzieje. Dużo za to dzieje się w warstwie retorycznej, bo Barth udowadnia, że literatura potrafi w nieskończoność, jak w tytule, przedłużać i odwlekać; nawet jeśli wiemy, że coś ma się wydarzyć, to wcale nie znaczy, że musi się wydarzyć już teraz, ani nawet za chwilę. Zawsze można opisać jeszcze ten krzaczek czy tamten stół, zrobić retrospekcję, dookreślić postaci – i tak dalej. Ad infinitum.
Co ciekawe, mam też podobny tłumaczeniowy cel. Pół żartem, pół serio wspominam czasem, że jeśli ktoś będzie chciał wydać Woman at the Edge of Time Marge Piercy, to po godzinach mogę i za darmo przetłumaczyć. Ale moje doświadczenie literacko-tłumaczeniowe jest przyzerowe, więc i podobne są na to szanse.
Możesz przełożyć fragment i jako próbkę wysłać temu czy innemu wydawnictwu. Nie mówię, że to łatwe – sam o Kochankę Wittgensteina walczyłem kilka lat – ale jak nie spróbujesz, to na pewno się nie uda. Na co czekasz? Niestety nie żyjemy w opowiadaniu Bartha. Nasze nazywałoby się Tempus fugit. Aha, tylko nie za darmo. STL Ci tego nie wybaczy!
Do końca rozmowy się zbliżając, chciałbym zapytać o to, czy masz może w kolekcji jakieś (może nawet własne, przedredakcyjne przykładowo) kwiatki świętego Hieronima, którymi mógłbyś się podzielić?
Już – do końca? Kwiatki świętego Hieronima brzmią trochę jak zbiór przypowiastek, które mogłyby posłużyć „młodym adeptom sztuki przekładu” (strasznie mnie bawi to sformułowanie, podobnie jak „arkana”!). Czasem zdarzy się jakaś wtopa, której w porę zapobiegnie redaktor: słowo mi się przywidzi, albo jakieś przeoczę, ale całość gra na tyle, że przy kolejnych lekturach nie zauważam. Bywa zabawnie, np. bohaterowie przez kilkanaście stron piją herbatę, ale na którejś dałem „kawę” i zupełnie mi to nie przeszkadzało, póki redaktor się nie zadumał. Czytając po latach inny własny przekład, znalazłem jakieś prościutkie zdanie, typu „spojrzał w górę”, które przełożyłem jako „spojrzał w dół”. Chyba to najczęstszy błąd – taka opozycja, para, gdzie to drugie wdziera ci się do głowy zamiast tego, co powinno być, a zmiana nie powoduje na tyle dużego zaburzenia, żeby ją natychmiast wychwycić. Dopiero przy sczytywaniu, porównaniu z oryginałem… Bo bywa przecież, że taki błąd wystaje z tekstu, kłuje w oczy bezsensem, i wtedy zaglądam do oryginału, i faktycznie: nie „clock,” tylko „block”, tylko jakoś się słabo literka odbiła na stronie. Przy dużych utworach problemy tego typu są chyba nieuniknione, w każdym razie ja ich nie umiem uniknąć. Lepszych anegdotek nie mam… Pewnie jeszcze za mało przetłumaczonych książek, albo (co bardziej prawdopodobne) od razu wypieram, bo wstyd… W każdym razie: takie Kwiatki świętego Hieronima ktoś powinien zebrać i wydać. Szkoda, żeby się tytuł zmarnował.
┕━━━━━━━━━✃━━━━━━━━━┙
Jeśli dotarliście w to miejsce po uważnej lekturze, to dziękuję Wam serdecznie. Wywiad kobylasty jest iście, ale przekonany jestem, że czas mu poświęcony zmarnowanym nie będzie. Ja sam z tej rozmowy dowiedziałem się całej tony ciekawych rzeczy, nie tylko istnienia terminu „inskrypcja”.
Nic się nie rozwikła. Rozwikłanie jest iluzją. Istnieją jedynie chwile spontanicznej jasności, kiedy umysł sprawia wrażenie wyzwolonego, ale to tylko epifania.
[Patti Smith, Rok Małpy / tłum. Krzysztof Majer]
Ambrose
Przeczytałem i czuję się naprawdę syty, jak po bardzo smacznym obiedzie i to okraszonym równie pysznym deserem. Bardzo miło jest dowiedzieć się jak wygląda sztuka przekładu z punktu widzenia kogoś, kto się nią zajmuje, i to na b. wysokim poziomie. Super, że ta rozmowa, choć trwała i trwała, została przeprowadzona i opublikowana, bo podobnie jak Ty i Twój rozmówca uważam, że osoba tłumacza to niezwykle istotna składowa książki, a wciąż niemało jest czytelników, którzy nie do końca zdają sobie sprawę, jak niesamowitą pracę trzeba wykonać, by dany tytuł zagranicznego autorka/autorki ukazał się w naszym rodzimym języku. No i sporo ciekawych tytułów się pojawiło (literackich, ale i muzycznych). Będę czerpać z tej konwersacji, szczególnie pan Barth mnie zaintrygował.
pozeracz
Bardzo się cieszę, że tak smakowicie było.
Co do zaś samej sztuki przekładu… Czasem nie wiem, czy mam zazdrościć tego procesu łamania głowy nad poszczególnymi słowami i ich kontekstem, wydźwiękiem czy też być przerażonym na samą myśl 😉