"Natura ludzka nigdzie nie jest tak słaba, jak w księgarni"

O korzyściach z postrzegania książki jako produktu, czyli czytelnik jako konsument

Książka jest produktem. To stwierdzenie jest oczywiste, ale że większość czytelników skupia się na aspekcie kulturowym, to prawda ta rzadko staje się punktem odniesienia. Czasem zaś aspekt ten jest ignorowany świadomie poprzez idealistyczne literatury postrzeganie. Można by tu rozpocząć wątek ceny książek i miejsca w domowych budżetach, ale na potrzeby tego wpisu ważne jest to, że zakup książki wiąże się z zawarciem umowy, podobnie jak i każdy inny zakup. Prawa i obowiązki stron takiej umowy, choćby zawierana była jedynie ustnie, są ściśle określone przez przepisy prawa. Jednym z tych praw jest prawo do reklamacji, które jest regularnie wykorzystywane w przypadku „zwykłych” produktów, ale w przypadku książek raczej abstrakcyjne. Ale tylko do niedawna. Paweł Pollak, pisarz i tłumacz, stał się autorem precedensu.

produkt03

Możliwe, że część Was zna już sprawę i wpis mój będzie wtórny. Jednak według mnie sprawa to ciekawa i ważna, a co za tym idzie warta tego, by o niej poinformować i podyskutować. Wszystko szczegółowo opisane jest we wpisie Siejemy ziemniaki, czyli jak oddawałem bubla, więc ograniczę się do funkcjonalnego skrótu. Wszystko zaczęło się od odkrycia, że tłumaczenie Marsjanina Andy’ego Weira jest fatalne. Tu muszę posypać głowę popiołem – sam recenzowałem tę powieść i zwróciłem uwagę jedynie na pojedyncze wpadki (choć były one iście tragikomiczne). Szczegółowa analiza pokazała jednak ogrom wtopy. Pollak postanowił skontaktować się z autorem, który przerzucił sprawę na wydawcę – w końcu okazało się, że Amerykanie podchodzą do sprawy bardzo przyziemnie i mają polskie tłumaczenie w pompie. Paweł Pollak nieustępliwym człowiekiem jest, więc koniec końców postanowił skorzystać z przysługujących mu praw i reklamować książkę z powodu niedochowania przez wydawcę odpowiednich standardów. Nikogo chyba nie zdziwi, że wydawca (MUZA/Akurat) i sprzedawca (Publio) nie poczuli się odpowiedzialni za sprzedawanie bubla. Ba, po części przyznali się, że bublowatości świadomi są. Bierność ich przerwała interwencja rzeczniczki działającej z ramienia Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów – wydawnictwo zwróciło pieniądze. 

produkt02

Nie przypuszczam co prawda, że ten sukces będzie tym kamyczkiem, który ruszy lawinę, ale na pewno jest to ciekawy precedens. Nie będę też ukrywał: według mnie jest to bardzo pozytywny precedens. Świadome dostarczanie na rynek wybrakowanego produktu to zachowanie karygodne i wierzę, że nikt tego podważać nie ma zamiaru. Wydawcom książek jednak zazwyczaj uchodzi to na sucho – fatalnych przekładów nie brakuje i nie chodzi mi tu o tłumaczenia średnie czy nawet upstrzone drobnymi wpadkami, ale o zwyczajne partactwa. Dopiero Paweł Pollak pokazał, że można pociągnąć wydawcę do odpowiedzialności. Możliwe, że książka jako dobro kultury nie zgrywała się z myśleniem konsumenckim, ale to w pewnym sensie smutne, że czytelnicy płacący nie tak przecież małe pieniądze za książki przez tak długi czas godzili się na takie procedery. Czasem można nawet odnieść wrażenie, że fatalne tłumaczenie stało się jedynie drobną bolączką. Nie tak dawno temu fani Gwiezdnych Wojen dostali porażeni tłumaczeniem książki Gwiezdne Wojny. Jak podbiły wszechświat?, w której napotkać można było wpadki rzeczowe, nieznajomość tematyki i niechęć do badania tematu – do wyboru do koloru. Zaś w recenzji na portalu Mądre książki napotkać można zdanie: „Mimo niewielkich uchybień (tłumaczenie tej książki jest fatalne i zawiera trochę błędów, czasami autorka nie rozumiała tekstu, który tłumaczy)…”. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie zawartość nawiasu to nie drobne uchybienie, a cechy dyskwalifikujące książkę w jej polskim wydaniu. Wydaje mi się zresztą, że nie trzeba szukać u innych – większość osób (w tym, niestety, i ja) po natknięciu się na tłumaczeniową tragedię ograniczy się zapewne do zgrzytania zębami, machnięcia ręką lub zgryźliwego komentarza w recenzji. 

produkt01

Paweł Pollak pokazał, że można, a cała sytuacja pokazuje, że potrzebna jest zmiana sposobu myślenia. Nawet jeśli ktoś uważa, że literatura traci na traktowaniu książki jako produktu, to powinien sprawę rozważyć. W tym akurat przypadku korzyści z takiego myślenia mogą być znaczne. Nie przypuszczam, by w interesie tych hipotetycznych idealistów było dalsze psucie rynku książkowego. Jeśli czytelnicy pokażą, że nie godzą się na wydawnicze partactwo, to może coś się w ich podejściu zmieni. Nie ma co liczyć, że problem rozwiąże się sam. Tam gdzie liczy się kasa, trzeba uderzać po kieszeni. Sukces na tym polu oznaczać będzie, że zyskają nie tylko czytelnicy, w których ręce trafi lepszy produkt, ale i solidni tłumacze, korektorzy i redaktorzy, którzy zbyt często (jak widać) traktowani są po macoszemu. Choć przyznać trzeba też, że wina po części leży też po stronie tych, którzy godzą się na głodowe stawki i mordercze terminy. Może i nie zawsze wychodzi z tego chłam, ale każde takie przyzwolenie oznacza, że każdej kolejnej osobie trudno będzie negocjować. Najbardziej zaś odbija się to na debiutantach, którzy od początku są w czarnej d…ziurze. Strata 39 złotych i 99 groszy nie jest zapewne zbyt dotkliwa dla wydawnictwa MUZA, ale kilkanaście zwrotów zapewne dałoby im do myślenia – zwłaszcza jeśli jednocześnie sprawa zyskałaby na rozgłosie społecznościowym i nie tylko. 

produkt04

Niecny whistleblower zachęca w najnowszym wpisie do pójścia w jego ślady i radzi jak to zrobić. Sam nie posiadam „zwracalnego” egzemplarza, ale i Was zachęcam do rozważenia takich kroków. Jeśli zaś jest na to za późno lub zwyczajnie nie chcecie tego robić, to mam szczerą nadzieję, że Wasza reakcja na następne tragiczne tłumaczenie nie ograniczy się do kilku złośliwości na Facebooku. Może te me nadzieje są naiwne, ale naiwnym byłoby też oczekiwanie, że ktoś wszystko za nas zrobi.

Money, get away.
Get good job with good pay and you’re okay.
Money, it’s a gas.
Grab that cash with both hands and make a stash.
New car, caviar, four star daydream,
Think I’ll buy me a football team.

 [Pink Floyd, Money]

Poprzedni

Walka na wieszcze, czyli „Czterdzieści i cztery” Krzysztofa Piskorskiego do wygrania

Następne

Groteską odmalowane panoptikum, czyli „Tytus Groan” Mervyna Peake’a

15 komentarzy

  1. Ha, ja przedstawię temat z nieco odmiennej perspektywy. Ponieważ większość wydawnictw to w chwili obecnej firmy nastawione głównie na zysk, a książki traktowane są wyłącznie jako produkty doszliśmy do normalnej rynkowej sytuacji – producent stara się wcisnąć swojemu klientowi zadowalający go towar po możliwie najniższych kosztach. Oznacza to, że produkuje się towar o możliwie niskiej, ale jednak akceptowanej jakości. Jak dotąd producent nie otrzymywał reklamacji, skarg, zażaleń, żądań zwrotu kosztów za kiepski przekład i pewnie dlatego sprawa nie była traktowana przez niego zbyt poważnie (bo taki zwrot gotówki w przeciwieństwie do złej opinii na temat książki przez jednego czy kilku blogerów, to strata łatwo mierzalna, którą można wyrazić za pomocą „zł”).

    Bardzo, bardzo ciekawą rzeczą byłaby możliwość obejrzenia analizy dotyczącej jakości przekładu książek – w okresie komuny oraz w okresie naszego dzikiego polskiego kapitalizmu 🙂

    • pozeracz

      To jest druga strona medalu. Dla książkowych idealistów nie jest to sytuacja idealna, ale takie są realia. Podobnie jak w innych branżach, są producenci, którzy mimo wszystko nastawiają się na wysoką jakość. To jest ich priorytet i wyróżnik.

      No i właśnie – wszystko rozbija się o to, jak tolerancyjny dla bublów jest czytelnik.

  2. Tylko że wiesz, problem polega na tym, że jeśli ktoś nie zna języka oryginału, to w zasadzie nie ma możliwości sprawdzenia, czy to tłumacz sknocił, czy po prostu autor wypisywał głupoty (pomijam takie oczywiste fakty, jak ten z Gwiezdnymi wojnami. Choć też jak sądzę jest to sprawa oczywista dla fanów serii, bo laik większości kiksów nie wyłapie).

    Ja swojego „Marsjanina” nie zwrócę. A to dlatego, że nie mam możliwości wymiany towaru wadliwego na niewadliwy (nowego przekładu raczej nikt w czasie określonym robił nie będzie) a chcę mieć tę książkę w swojej biblioteczce (no i dlatego, że paragonu już dawno nie mam).

    • Jacek

      Prawda jest taka, że to nie jest praca naukowa czy dokumentacja techniczna, to jest książka na jeden raz. Jak ktoś nie zna oryginału to nie zauważy nawet tych „błędów” jakimi się tu Panowie podniecacie. Przeczyta i odłoży na półkę albo usunie plik z czytnika. Oczywiscie że tłumacz powinien przyłożyć sie do swojej pracy, tak samo jak każdy. A wydawca zweryfikować jakoś. Ale myli sie każdy.
      A tu czytam o rzecznikach praw konsumenta, sądach, oskarżaniu że wydawca i sklep ma Pana Pollaka w d… jakieś nawolywanie do masowego zwracania książki… ludzie!!!! Założę sie że 90% tłumaczeń ma jakies błędu i przeinaczenia i 99% czytających nawet tego nie zauważa i co mamy tak wszystko oddawać?
      Zgadzam się, że trzeba walczyć z bylejakością ale chyba nie w taki sposób.
      I co do tego wszystkiego ma ten sklep publio? Czy to oni tłumaczyli książkę? Wydawca i tłumacz dali ciała i to ich trzeba było pogonić.

      • pozeracz

        Na marginesie i na początek: Moreni to nie żaden Pan.

        Sedno: to nie były „jakieś” błędy, to było bardzo intensywnie spartaczone tłumaczenie. Nikt temu nie zaprzeczył. „Jakieś” błędy i przeinaczenia mogą się zdarzyć i nawet po przejściu przez korektę i redakcję mogą pozostać. Jednak w tym przypadku błędów było bardzo dużo i widać było, że było to tłumaczenie robione „na wczoraj”, by wyrobić się przed premierą filmu i nikt jego jakością się za bardzo nie przejmował.

        A co ma do tego sklep? Ma to do tego, że tak działa prawo. Czy po kupieniu w sklepie Euro Jurek AGD radia Pamasonic, które okaże się wadliwe, zwraca się Pan do sklepu czy do producenta? Dopiero sprzedawca dochodzi swych praw u producenta.

        • Jacek

          Litości – kiedy ukazała się książka a kiedy film, to chyba z więcej niż pół roku różnicy.
          Co innego jak kupują pralkę a ona nie pierze, to zgłaszam do sklepu, jasne. Ale dlaczego sklep ma oddawać pieniądze za książkę, co do której jedna osoba (chyba, że reklamacji było więcej) twierdzi, że jest źle przetłumaczona? Na jakiej podstawie prawnej sklep ma anulować zamówienie? Tłumaczenie jest chyba jakąś formą pracy artystycznej i jeden tłumacz przetłumaczy „różowy” a drugi „jasno czerwony” i czy to ma wpływ na to, że książka jest wadliwa, jest bublem jak pisze pan Pollak? Kto ma ocenić czy tak faktycznie jest? Pan Jasio ze sklepu? A co on ma do tego???

          • pozeracz

            Rzeczywiście – film wychodził później, ale nie zmienia to faktu, że było wiadomo o tym, że premiera się zbliża i „Marsjanin” był gorącym towarem. Zresztą – potem miał wydanie „filmowe”, w którym i tak nic nie poprawiono.

            A rzucił Pan choć okiem na listę błędów wymienioną przez pana Pollaka? Zachęcam mocno, może wtedy przestanie Pan prawić androny o „różowym” i „jasnoczerwonym”. Pan Pollak jest tłumaczem literackim i ma całkiem niezłe kwalifikacje do oceny czyjejś pracy. Ja pracuję jako tłumacz techniczny od lat niemal dziesięciu, więc i pewne podstawy mam. Nikt nie będzie reklamował książki z powodu kilku(nastu) niezgodności stylistycznych czy innych różnic preferencyjnych. „Praca artystyczna” nie oznacza braku odpowiedzialności za tę pracę.

            Wydawca pieniądze oddał, co świadczy o tym, że roszczenia pana Pollaka uznał za zasadne.

          • Jacek

            Tak, rzuciłem okiem na te błędy. Są, owszem, nie kwestionuję tego. I co z tego? Jako zwykły czytacz książek nie zauważyłem ich podczas czytania, zrozumiałem fabułę książki i w miarę dobrze się ją czytało. Nie uważam więc, że książka jest bublem, gdyby brakowało w niej rozdziału (co zdarzało mi się w książkach) to byłby to bubel.
            Wydawca zwrócił pieniądze – bo to wina wydawcy, że dopuścił taką wersję tłumaczenia, a nie sklepu. Fajnie, że pan Pollak walczy o lepszą jakość ale formę tej walki uważam, za niestosowną.

    • pozeracz

      Do Moreni:

      Zgadzam się z tym, że to problem, ale sprawia to, że tłumacz i wydawca tym bardziej powinni się przyłożyć do swojej pracy. Część czytelników jest tu „bezbronna” i to, jak wydawca do tej bezbronności podchodzi, dużo o nim mówi.

      I znów – „niezmienność” wersji papierowej to kolejny argument za tym, że warto walczyć o jakość. Co ciekawe – w wersji elektronicznej tłumaczenie zostało ponoć już poprawione w niektórych miejscach.

      • Ależ ja nie twierdzę przecież, że skoro partactwo trudno wykryć, to partaczyć można, bo i tak nikt się nie zorientuje. Tylko stwierdzam fakt i również uważam, że wydawcy i tłumacze powinni się bardziej przekładać.

        Bo potem możemy mieć taką sytuację, że cały świat zachwyca się stylem, językiem, inteligentnymi nawiązaniami i grą z czytelnikiem, a u nas czytelnik się zastanawia, o co tyle szumu. A ja sięgając po tłumaczenie chcę mieć pewność, że tłumacz postarał się mi jak najlepiej przybliżyć wszystko, co chciał powiedzieć autor, a nie dokonywał jakichś skrótów i wypaczeń (zwłaszcza że akurat w przypadku „Marsjanina” mam wrażenie, że tłumacz pomijał i wypaczał te kwestie, których zwyczajnie nie rozumiał, a nie jakieś niepasujące mu do wizji artystycznej).

        • pozeracz

          Ten błąd, który mi samemu udało się wyłapać bez sięgania do oryginału, był wynikiem bezmyślnego pośpiechu. Z doświadczenie własnego z poprawianiem tłumaczeń technicznych to wygląda na tekst, którego komuś nie chciało się przeczytać po sobie ani też sięgać do żadnych źródeł wiedzy w trakcie tego tłumaczenia.

          Podzielam Twoją obawę. O wizję artystyczną można się spierać, ale to już spór bardziej akademicki, choć ciekawy.

  3. Ekruda podesłała mi linka do tekstu o tym tłumaczeniu po moim wpisie. Byłam zdruzgotana. Tak, kupiłam „Marsjanina”, ale całe szczęście w oryginale, więc bubla oddawać nie bedę, bo to świetna książka. Ale gdybym miała więcej czasu, chyba bym z czystej złośliwości, duszy tłumacza i chęci oczyszczenia rynku kupiła po polsku i zrobiła to samo, co Pollak. Skandal i granda. Słyszałam też o tej książce o Gwiezdnych Wojnach. W latach dziewięćdziesiątych, jak był boom na tłumaczenie jakkolwiek i czegokolwiek z Zachodu, jeszcze można było zrozumieć słabe standardy. Ale teraz czasy się zmieniły, czytelnicy nie powinni być tak oszukiwani, a sam tłumacz powinien mieć honor, żeby się przyznać do błędu. I tak, dla mnie to też czynnik dyskwalifikujący książkę.

    • pozeracz

      I cóż tu dodać? Może tylko tyle, że zmieniające się czasy to też coraz powszechniejszy dostęp do zasobów internetowych i niezwykła łatwość sprawdzania pewnych rzeczy. Uniwersum Star Wars obecne jest w Internecie licznie i na wysokim poziomie – tak po angielsku, jak i po polsku. Eksploracja kosmosu to nie żaden niszowy temat. Część błędów to po prostu pośpiech oraz/lub lenistwo.

  4. Czytam książki po polsku i chciałabym otrzymywać dobre tłumaczenia. Nawet nie przyszłoby mi jednak do głowy sprawdzić, jakie ono jest – i ze swoją znajomością angielskiego raczej bym nie była w stanie wyłapać wszystkiego. Z drugiej strony wielu osobom wydaje się, że znają ten język na tyle, by stać się tłumaczami, a to zawód dla wybranych i na dodatek niedoceniany. Natomiast wydawca pewnie nie zawsze wybiera osobę, która najlepiej się nadaje, a raczej szuka taniego pracownika i koło się zamyka.

    • pozeracz

      Z jednej strony trudno obwiniać początkującego lub zdesperowanego tłumacza o przyjęcie niekorzystnego zlecenia (marna stawka, krótki termin), ale każda taka decyzja oznacza, że wydawca czuje się pewniej. Idąc dalej, tej właśnie osobie potem jeszcze trudniej znaleźć coś na lepszych warunkach. A gdy jeszcze wyprodukuje się tłumaczenie na takim poziomie, to w ogóle robi się ciężko.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén