Czasem opłaca się słuchać niepoważnie lekkostrawnych podcastów. Pewien z nich, noszący nazwę Triforce Podcast, zainspirował mnie do napisania tego wpisu. Nie będę ukrywał, że to z jednego z nowszych odcinków dowiedziałem się o książkach, o których tu napiszę. Przypadki te są jednak na tyle ciekawe, że postanowiłem je Wam przybliżyć w języku polskim i po swojemu (czyli z uwzględnieniem dodatkowych kwerend sieciowych). Kiedyś pisałem o książkach istniejących tylko w innych książkach, a dziś pora na książki sfabrykowane.
Sfabrykowane książki postanowiłem przedstawić w porządku chronologicznym, gdyż nie przychodził mi do głowy żaden inny sensowny klucz, a nie chciałem kopiować bezczelnie kolejności z podcastu. Zaczynami więc od roku 1956, w którym to wydana została książka I, Libertine przypisywana niejakiemu Frederickowi R. Ewingowi. Przypadek był to o tyle ciekawy, że trafiła on na listy bestsellerów nim ktokolwiek zaczął ja w ogóle pisać. Wszystko zaczęło się od Jeana Shepherda, prowadzącego popularną w tamtych latach audycję radiową, którego to denerwowała metoda tworzenia wspomnianych list. Otóż elementem składowym była nie tylko liczba sprzedanych egzemplarzy, ale też liczba zamówień i zapytań w księgarniach. Niesforny radiowiec poprosił więc swych słuchaczy o udanie się do tych przybytków i rozpytywanie o wspomnianą, wtedy jeszcze nieistniejącą książkę. Niektórzy nawet tworzyli fałszywe karty biblioteczne i podrzucali je do katalogów. Pewien fundamentalistyczny kościół z Bostonu ponoć nawet zakazał książki, a student napisał recenzję na B z plusem.
Zgodnie z odwiecznymi prawami łapania okazji: świat próżni nie znosi, popyt tworzy podaż. Skonfundowani księgarze zaczęli dzwonić do wydawców, a jeden z nich – Ballantine Books – rozgryzł zagwozdkę i zwrócił się z propozycją do Shepherda. Przekorny prowadzący postanowił spróbować spieniężyć drakę i zatrudnił pisarza science fiction (który przy okazji był też jego fanem) do przekucia żartu w rzeczywistość. Proces twórczy trwał 30 dni, premiera miała miejsce 20 września 1956 roku. W tym momencie jednak „opinia publiczna” znała już genezę powieści, co jednak pomogło w sprzedaży. Recenzje były mało przychylne, a dziś egzemplarze pierwszego wydania mają status kolekcjonerski i osiągają całkiem niezłe ceny.
Na drugi ogień pójdzie książka najmniej odpowiednia… pod kątem, ekhm, moralnym. Chodzi mianowicie o wydaną w 1969 roku Naked Came The Stranger okładkowego autorstwa niejakiej Penelope Ashe. Zgodnie z tekstem na tylnej okładce rzeczona imienniczka żony Odyseusza to „skromna gospodyni domowa z Lond Island”, lecz prawda jest taka, że jej nieistnienie było jeszcze bardziej pewne niż tej z eposu Homera. Był to bowiem pseudonim grupy dziennikarzy dowodzonej przez Mike’a McGrady’ego z istniejącej do dziś gazety Newsday (gdzie zresztą zastąpił znanego Wam pewnie nieco lepiej… Johna Steinbecka). Powodowało nim rozczarowanie faktem, że na listach bestsellerów dominowały książki bezmyślnie wulgarne i seksem przesycone. Wraz z dwudziestoma czterema innymi dziennikarzami (w tym dwoma laureatami nagrody Pulitzera, Genem Goltzem i Robertem W. Greenem) stworzyli więc dzieło celowo kiczowate, seksem przepełniono i literackiej wartości pozbawione, aby dowieść swej tezy.
I cóż… udało im się. Gdy sprzedało się 20 tysięcy kopii książki, grupa autorska ujawniła swój przekręt, co z kolei podbiło jeszcze sprzedaż. Ponoć do roku 2012 (gdy to zmarł McGrady) sprzedało się ponad 400 tysięcy sztuk. W 1970 roku McGrady napisał książkę o napisaniu tej książki, a w roku 1975 powstał zaś film pornograficzny na podstawie książki. Znaczącym dopełnieniem całości zamieszania jest fakt, że zdjęcie użyte na okładce zostało podkradzione z węgierskiego magazynu dla nudystów. Fotograf i modelka zgłosili się z czasem do wydawcy i otrzymali rekompensatę. Eksperyment się udał, ale sprzedaż pikantnej prozy nie spadła. Na osobny wpis zaś zasługuje Lyle Stuart, czyli wydawca, który znany był z wypuszczenia na rynek wielu kontrowersyjnych książek i bojów z konstytucją USA.
Jednak książki sfabrykowane to nie tylko irytacją powodowane podstępy, ale też historie dużo bardziej pokrzepiające. Jakże zresztą mogło być inaczej z wspomnieniami wędkarza łowiącego na muchę? Wszystko zaczęło się w 1983 roku od pewnej przekrzepiąco uroczej reklamy telewizyjnej Yellow Pages, czyli brytyjskiej książki telefonicznej (ciekawe, ile z osób czytających nie widziało takowej na oczy…). Nie będę Wam tu jej streszczał, po prostu obejrzyjcie poniżej. Rzeczony spot uzyskał w Wielkiej Brytanii status niemal kultowy (też nie lubię tego słowa, ale w tej sytuacji adekwatnym jest) – okazał się na tyle popularny, że Royal Library otrzymywała wiele zapytań o tę nieistniejącą książkę. I znów: świat próżni nie znosi, popyt tworzy podaż, więc aż dziw, że dopiero 1991 roku na rynek trafiła Fly Fishing by J. R. Hartley. Autorem był Michael Russell, ekspert w dziedzinie wędkarstwa, a do reklamy zatrudniono Norman Lumsden, czyli odtwórca roli J. R. Hartleya.
Całość zakończyła się równie krzepiąco, co i sama reklama – w samym okresie okołoświątecznym roku pańskiego 1991 sprzedało się około 130 tysięcy egzemplarzy książki. Było to dość, by osiągnąć miejsce na liście świątecznych bestsellerów. Fly Fishing zebrało też całkiem pozytywne recenzji, choć nieco narzekano, że dla doświadczonych wędkarzy nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Sukces doprowadził do wydania dwóch kolejnych części. W roku 2012 doszło do wesołego incydentu z książką powiązanego: do księgarni w Tonbridge włamał się jegomość pod wpływem alkoholu, który po popełnieniu tego czynu zabronionego sam wezwał policję i przyznał się, że chciał tylko poczytać Hartleya.
Sfabrykowane książki w wydaniu pożeraczowym kończą swą sagę już w wieku XXI. Atlanta Nights swój początek wzięła zresztą od sprzeciwu wobec praktyk, które i dziś w Polsce budzą irytację wielu. Chodzi mianowicie o vanity publishing. Grupa pisarzy i pisarek fantastycznych postanowiła bowiem wykazać, że firma PublishAmerica, która podawała się za „tradycyjnego wydawcę”, przyjmie i wyda byle g…niota. Chcieli dowieść, że Miranda N. Prather (pełniąca funkcję dyrektora wykonawczego) plotła androny, gdy twierdziła, że odrzucają 80% zgłoszeń i zatrudniają 30 pełnoetatowych redaktorów. Nie bez znaczenia było też to, że przedstawiciele firmy wypowiadali się niezbyt pochlebnie o pisarzach science fiction i fantasy, które to było głównym źródłem krytyki firmy. Grupa pod przewodnictwem Jamesa D. Macdonalda (z listy niemal czterdziestu współtwórców polskiemu czytelnikowi znana będzie chyba tylko Robin Hobb) postanowiła więc dzieło najgorsze pod każdym możliwym względem. Jeśli cała ta sytuacja przypomina Wam nieco tę z Naked Came The Stranger, to śpieszę donieść, że autorzy przyznawali się do inspiracji tamtą akcją, a jednym z roboczych tytułów było Naked Came The Badfic.
Sama książka była zaś przekomicznym festiwalem celowych trawestacji, błędów i wypaczeń. W książce więc były dwa rozdziały napisane przez różnych autorów, którzy korzystali z tego samego konspektu. Brakowało rozdziału dwudziestego pierwszego, a czwarty i siedemnasty były słowo w słowo identyczne. Dwa rozdziały nosiły numer dwunasty, a w nowoczesnym duchu technologicznym jeden został skompilowany przez program komputerowy, korzystający z losowych słów z pozostałych rozdziałów. Postaci zmieniają rasę i płeć, tekst roi się od błędów stylistycznych i gramatycznych. W połowie zaś książki okazuje się, że wszystko to tylko sen, ale opowieść i tak się nie kończy. Maszynopis został przekazany do PublishAmerica przez osobę niezwiązaną ze światem wydawniczym i, oczywiście, została zaakceptowana. Co prawda po konsultacji z prawnikiem autorzy nie zdecydowali się na publikację i ujawniła cały podstęp. Natomiast firma wydawnicza ogłosiła nagle, że książka jednak nie spełnia ich standardów. Koniec końców skorzystano z usług wydawnictwa na żądanie Lulu, a dochody ze sprzedaży są przekazywane na rzecz funduszu medycznego Science Fiction and Fantasy Writers of America. Jako autora podany został, jakże trafnie, Travis Tea. Miał powstać nawet film na podstawie książki, ale kampania na Kickstarterze osiągnęła około ćwiartki założonego celu.
Jaki z tego wszystkiego wniosek? Uważajcie na zdeterminowanych pisarzy, pisarki i radioprowadzących. A tak serio i z pewnym smutkiem zauważyć można, że książki sfabrykowane świata nie odmieniły: PublishAmerica nadal działa (choć pod inną nazwą), a popularność wyuzdania literackiego nie spadła po podstępnej publikacji. Kilka osób odczuło jednak ciut mściwą satysfakcję, a dużo większa grupa miała z tego sporą frajdę (m.in. ja), a tu wcale nie tak mało, n’est-ce pas?
Ponieważ fikcja wydaje się nam środowiskiem bardziej przyjaznym niż życie, próbujemy czytać życie, jakby było dziełem fikcji.
[Umberto Eco, Sześć przechadzek po lesie fikcji]
łowczyni słów
Rację zatem miał pewien showman spośród naukowców utrzymujący, iż rzeczywistość to tylko uporczywe złudzenie.
pozeracz
A to nie była czasem aby przyszłość?
łowczyni słów
Przyszłość jest więcej niż tylko złudzeniem, ona po prostu, najzwyczajniej w świecie, jeszcze nie istnieje :3
pozeracz
„If today is all we see
Then tomorrow seems to me
Is just an illusion we believe”
łowczyni słów
Piękne słowa, ale to poezja a zatem delikatnie mówiąc, bujda na resorach 😀
pozeracz
Cóż, czasem ziarno prawdy w poezji jest więcej warte niż cały jej worek w prozie. A tak poza tym to to akurat tekst piosenki.
Ambrose
Piękne przykłady fikcji przyoblekającej szaty realności, choć nadal pozostającej fikcją. Ech, jakże to wszystko cudownie poplątane. Bo przecież książka to wytwór fantazji na materialnym, bądź cyfrowym nośniku. Zmyślone zmyślenie. Wyobrażone wyobrażenie. Jak tu nie kochać literatury?
pozeracz
Meta, meta, meta ponad wszystko!