"Natura ludzka nigdzie nie jest tak słaba, jak w księgarni"

Zajmujące niezajmująco, czyli „Miasto jest nasze” Justina Fentona

Według wielu odbiorców kultury największym zarzutem, który można wytoczyć wobec dzieła kultury, jest bycie nudnym. Niech dany utwór będzie głupi, marny technicznie czy nawet wtórny, byle by nie był mdły. Justin Fenton postanowił opisać zdarzenia zdecydowanie nie nudne, a raczej bulwersujące czy wręcz wstrząsające. Niestety, Miasto jest nasze czyni niemało, by z tych dramatycznych faktów wyssać większość dramatyzmu. Po kolei jednak…

fenton miasto jest nasze

Rok 2015 był trudnym rokiem dla mieszkańców Baltimore. Miastem nie tylko wstrząsnęły zamieszki po śmierci Freddiego Graya, ale też znacznie spadło bezpieczeństwo – rozzuchwalili się dealerzy, wzrosła liczba brutalnych przestępstw. Wystarczy napisać, że w ciągu roku w tym liczącym 600 tysięcy mieszkańców mieście doszło do 342 zabójstw. Naciski wywierane przez różne strony zmusiły policję do działania – o pomoc w opanowaniu sytuacji poproszony zostaje Wayne Jenkins i specjalna Jednostka Zadaniowa ds. Śledzenia Broni. Jenkins i jego towarzysze wykazywali się niezwykłą skutecznością (a że przy tym przekraczali czasem granice…), lecz szybko okazało się, że efektywność ta dotyczyła nie tylko powstrzymywania przestępców, ale i własnej działalności kryminalnej.

Na początek należy jednak oddać reporterowi, co reporterskie – Justin Fenton wykonał świetną dochodzeniową robotę dziennikarską. Miasto jest nasze to drobiazgowy, podparty mnóstwem rozmów, materiałów źródłowych i danymi liczbowymi zapis tego, jak z jednej strony dochodzono prawdy, a z drugiej tego, jak tworzyła się i ewoluowała przestępczość w rzeczonej grupie policjantów z Baltimore. Jeśli ktoś szuka skrupulatnie przygotowanej kroniki wydarzeń, która pozwoli mu dowiedzieć się kto, co i kiedy zrobił, na pewno się nie zawiedzie. Nie ma tu niepotrzebnych dygresji, nagłych zmian omawianych tematów – są tu drobne zaburzenia chronologiczne, lecz usprawiedliwione i wyraźnie zaznaczone.

miasto jest nasze

Może serial lepiej gra na emocjach?

Miasto jest nasze można odczytywać na różne sposoby. Pierwszym z nich jest interpretowanie go jako do pewnego stopnia reprezentacyjny wycinek amerykańskiego porządku publicznego. Policyjna brutalność, profilowanie rasowe, wszechobecność broni czy handel narkotykami (recenzowany niedawno Dreamland się kłania) – wszystko to jest tu widoczne, jak na dłoni i splata się ze sobą. Inną nasuwającą się perspektywą jest indywidualne spojrzenie na Wayne’a Jenkinsa i historię jego upadku. W takiej optyce można zwrócić uwagę na niszczącą moc władzy, łatwość nadużyć i siłę bezczelności. Czasem, niestety, wystarczy jedno pozbawione skrupułów indywiduum i grupka podatnych popleczników, by doprowadzić do rozkładu systemu i dalszego upadku zaufania społecznego.

Wszystkie te me pochwały i elukubracje można jednak o kant… okładki rozbić, gdyż Justin Fenton nie postarał się za bardzo, by przedstawić tę ciekawą historię w zajmujący sposób. Innymi słowy: sama historia jest momentami fascynująca i jest w niej dużo dla czytelnika do wyciągnięcia, ale autor tego nie ułatwia ani też nie zachęca do tego barwnym stylem. Drobną, subiektywną bolączką jest nagromadzenie przypisów. Zrozumieć można chęć odpowiedzialnego podejścia do materiałów źródłowych, ale momentami chęci tych aż (akademicko wręcz) nadto – zwłaszcza w przypadku przywoływania wypowiedzi przeróżnych osób.  Zastanawiać się można, czy w krótszej, reporterskiego formie pisanie Amerykanina nie wypada bardziej angażująco.

justin fenton miasto jest nasze

Miasto jest nasze to doskonały przykład książki budzącej u Pożeracza uczucia mieszane. Z jednej strony jest tu przebogaty temat, do którego można podchodzić z różnych perspektyw i wyłapywać rozmaite smaczki. Jednak z drugiej autor nie pomaga w tym wyciąganiu i nie składa faktów w angażującą narrację. Pozostaje sprawdzić, czy całość nie wypada lepiej w formie serialowej.

Minęli braci Charlesa i Roberta Lee, którzy siedzieli na podwórku przed domem babci i pili piwo. Nikt się na nich nie poskarżył, ale policjanci i tak kazali im wejść do środka. Jenkins i Fries wrócili później, a mężczyźni nadal tam byli. Tym samym autorytet policji został podważony. Charles Lee ruszył w stronę drzwi do domu, ale Jenkins rzucił się za nim i wywlókł go z powrotem na zewnątrz. Razem spadli ze schodów i wylądowali na chodniku. Obserwujący starcie brat Charlesa, Robert, również został powalony na ziemię. „Wszystko to bez żadnego powodu” – wspominał później Charles Lee. Dwaj policjanci „przyszli, bo nie mieli nic innego do roboty”.

Poprzedni

Nadmorski wielogłos kobiecy, czyli „Późne życie” Ingi Iwasiów

Następne

Klaustrofobiczny powrót, czyli „Rozgwiazda” Petera Wattsa

2 komentarze

  1. Tematyka bardzo interesująca, jako, że ogromnie ciekawią mnie relacje międzyrasowe w USA. Zagadnienie trudne, złożone, obarczone bolesną historią i wciąż nie do końca rozwiązane. Trochę szkoda, że styl kuleje, bo liczyłem na coś w rodzaju zajmującego reportażu Alexa Kotlowitza pt. „Amerykańskie lato. Depesze z ulic Chicago„.

    • pozeracz

      Miałem podobne oczekiwania, ale cóż… Nie jest to książka zła, ale na pewno będę szukał lepszych o tej tematyce.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén