Uzewnętrzniłem na blogu już swą słabość do opasłych tomiszczy, wskazując między innymi na Cykl Barokowy Neala Stephensona. Nic więc dziwnego, że dobre trzy lata temu rzuciłem się jak szczerbaty na suchary na przeceniony znacznie (z powodu naderwanej obwoluty) egzemplarz REAMDE tegoż autora. Słabość słabością, ale te nieco ponad 1000 stron nieco nadszarpnęło me dla Amerykanina uwielbienie.
Co można zrobić z mała fortuną zdobytą na przemycie marihuany przez granicę między Kanadą a USA? Stworzyć jedną z najbardziej dochodowych gier MMO w historii, oczywiście. Tak właśnie zrobił Richard Forthrast, jeden z twórców gry T’Rain. Bogaty i rozbudowany świat stał się jednak medium rozprzestrzeniania bardzo sprytnego wirusa, tytułowego REAMDE, a jednocześnie bezwolnym pośrednikiem transferu gotówki do hakerów. Wszystko zapewne rozegrałoby się w wirtualnym świecie, gdyby nie splot przypadków i osobowości, który pochłania między innymi rosyjskich mafiozów, bułgarskiego hakera, walijskiego terrorystę islamskiego, uliczną handlarkę zieloną herbatą i antyrządowych rolników z USA.
Brzmi szalenie? To dobrze, bo właśnie takie jest. Największym osiągnięciem Stephensona jest natomiast to, że udało mu się to wszystko spójnie posklejać. Autor łączy tu ze sobą tak wiele różnych wątków i wpędza bohaterów w sytuacje, które w większości innych powieści tego gatunku skończyłyby się jakiś nadludzkim wyczynem protagonisty lub po prostu deus ex machiną, lecz w REAMDE nie odnosi się ani przez chwile wrażenia, że coś jest naciągane lub nieprawdopodobne. Dotyczy to nawet zawiązania fabuły, które często wymaga największego zawieszenia niewiary. Po części wiąże się to z inną cechą prozy Stephensona, a mianowicie jej szczegółowością. Na każdy kroku widać, że autor solidnie przygotował się do pisania powieści i obficie dzieli się wiedzą z przeróżnych dziedzin. Właśnie dzięki temu (i bardzo ciężkiej pracy) jest w stanie stworzyć tak opowieść tak przekonującą w swym poplątaniu.
Tym razem jednak ta szczegółowość była dla mnie problemem. W przypadku Cryptonomiconu czy Cyklu Barokowego bogactwo informacji, ciekawostek, zagadnień filozoficznych itd., itp. stanowiło o sile powieści. Były to po prostu fascynujące, długie podróże w świat matematyki, filozofii lub handlu. Nie wiem, czy to kwestia tego, że pewne tematy w miarę dobrze znam (gry online), a inne średnio mnie kręcą (broń), a może po prostu rosyjska mafia i chińscy hakerzy nie wytrzymują porównania z Izaakiem Newtonem, Gottfriedem Leibnizem i rodziną Shaftoe. Niezależnie od powodów rezultat jest taki, że odnoszę wrażenie, że REAMDE powinno być tomiszczem o połowę krótszym. Liczne zrzuty informacji (czy jest jakiś ładny polski odpowiednik zwrotu „info dump”?) tym razem zbyt często nużyły miast fascynować. Doskonałym przykładem jest końcowa sekwencja – ciągnąca się przez około dwieście stron strzelanina to jednocześnie dowód narracyjnego pedantyzmu autora oraz test wytrzymałości czytelnika.
REAMDE można przyrównać do niezwykle rozległej kolejki górskiej. Jest to atrakcja doskonała pod względem konstrukcyjnym, zadziwiająca zawiłością i pełna emocjonujących momentów, lecz zbyt dużo w niej płaskich fragmentów. Innymi słowy jako czytelnik podziwiałem zdolność Stephensona do tworzenia skomplikowanych mozaik fabularnych, lecz momentami odczuwałem znużenie mimo słabości do jego prozy. A zgodnie z prawami synchroniczności rządzącymi wszechświatem, blurb MAGowego wydanie pięknie wpisuje się z tematykę poprzedniego wpisu. Można tam bowiem napotkać takie oto określenie Richarda Forthrasta: „dawny uciekinier przed poborem do Kanady”. Nie wiedziałem, że armia USA organizuje pobór do Kanady.
Richard mógł tylko patrzeć, tak jakby oglądał lawinę, która na przeciwległym zboczu doliny zaraz zagarnie narciarza.
– Jeżeli to przedimek, to co oznacza T z apostrofem w „T’Rain”? D z apostrofem w słowie „D’uinn”? Ile jest przedimków w tym języku?
Cisza.
– Może te K, T i D to nie przedimki, lecz jakieś inne części mowy?
Cisza.
– A może apostrof nie oznacza wcale elizji?
Cisza.
– Jeśli tak, to co oznacza?
Richard miał dość.
– Fajnie wygląda – powiedział. – Po prostu.
Andrzej „Kruk” Appelt
REAMDE to jakieś nieporozumienie. Gdyby skrócić to przynajmniej o połowę, to może… No ale każdy ma słabsze chwile, prawda?
Tylko szkoda, bo od pisarza, który napisał „Zamieć” i „Diamentowy wiek” można wymagać więcej. „Cykl barokowy” i „Cryptonomomicon” to zupełnie inna liga, one żyją, miałem po przeczytaniu nawet uczucie niedosytu, wybaczyłbym mu nawet kilkaset dodatkowych stron (w „Cyklu…” ;-)).
No i jeszcze jest jeszcze moja ukochana „Peanatema”, ale to zupełnie inna bajka 🙂
pozeracz
Słabsze chwile się trafiają zdecydowanie – podobnie miał na przykład Dan Simmons, którego „Trupia otucha” to raczej przeciętne dzieło. „Peanatemę” mam w oryginale i uważam, że to prześwietna powieść. Na tyle inna od innych jego powieści, że trudno porównywać, ale chyba moja ulubiona.