"Natura ludzka nigdzie nie jest tak słaba, jak w księgarni"

Patrząc innymi oczyma, czyli „Spektrum” Martyny Raduchowskiej

Nieco ponad rok temu za sprawą rodzinnego wypożyczenia natknąłem się na bardzo dobrą powieść science fiction. Po przeczytaniu i wysoce pozytywnym zweryfikowaniu Łez Mai na mą półkę dość szybko trafiło Spektrum. Chciałem po nią sięgnąć już wcześniej, ale zeszłoroczne zamulenie i me zwyczajowe roczne cykli dawkowanie sprawiły, że recenzja trafia tu dopiero teraz. Wstrzemięźliwość ma (albo zapominalstwo) zaowocowała też tym, że nie pamiętałem o ciekawym zamyśle za fabułą stojącym. O tym jednak za chwilę…

W B-Day, Dzień Buntu, nie tylko zginął niemal cały zespół Jareda Quinna, ale on sam został naszpikowany wszczepami, do których odczuwał niemały wstręt. Zrobiono to by ratować jego życie, ale także mimo jego wyraźnych poleceń. Część szczegółów zna jednak tylko Maya, replikantka podległa funkcjonariuszowi, lecz ona sama była iskrą, która doprowadziła do reinforsynowych rozruchów. Miasto zmieniło się po raz kolejny, a za jego murami rodzą się moce dalekie od cybernetycznych. W dodatku wydawać się może, że nie wszystko w tym chaosie działo się przypadkiem.

Zacznę od omówienia najbardziej wyrazistego i niekonwencjonalnego elementu (dwu)powieści, a mianowicie zamysłu fabularnego. Spektrum nie jest bowiem zwyczajną kontynuacją Łez Mai, a raczej ich dopełnieniem. Historia Jareda i Mai rozchodzi się po wybuchowym początku, a schodzi się znów w okolicach finału. Wiem, że to zabrzmi jak oczywista oczywistość, ale takie rozbicie pozwala pełniej ukazać wydarzenia i skupić się dwóch osobnych perspektywach oraz miejscach. Zresztą oryginalność nie wiąże się tu z mnogością perspektyw (w chociażby Ekspansji jest ich znacznie więcej), a rozdzieleniem ich nie na zwyczajowe rozdziały, a całe książki. Wydawać się może, że z punktu widzenia pisarsko-wydawniczego było to dość ryzykowne posunięcie, ale dla czytelnika jest to odświeżająca nieszablonowość. Nie tylko pogłębiony zostaje obraz kluczowych wydarzeń, ale odbiorca otrzymuje się niemały materiał do przemyśleń na temat nieuniknionych różnic w percepcji tych samych zdarzeń.

raduchowska okładki spektrum

Warto sięgnąć i po ten cykl?

Jednak powyższe pochwały dotyczyłyby sztuki dla sztuki, gdyby fabuła Spektrum marną była. Zdecydowanie jednak tak nie jest – historia jest ciekawa, dynamicznie prowadzona i przemyślana nie tylko w aspektach podwojenia percepcji. Martyna Raduchowska wykorzystała cyberpunkowy sztafaż do stworzenia intrygującej, wycyzelowanej opowieści, która w sprawny sposób przejmuje i obrabia elementy dla gatunku typowe: androidy do człowieczeństwa się budzące czy też skorumpowane władze i ich machinacje. Drugi tom Czarnych Świateł pozwala też czytelnikom lepiej poznać życie poza chronionymi (acz nie nieprzekraczalnymi) murami New Horizon, gdzie z kolei klimat wpada w tony zdecydowanie bardziej postapokaliptyczne (nie mogłem się pozbyć skojarzeń z Falloutem).

Pisząc o części pierwszej, chwaliłem Jareda jako postać, ale Maya jest czytelniczej uwagi warta jeszcze bardziej. Może to kwestia subiektywnej słabości autora niniejszego tekstu do perspektywy wyrzutka, ale zmagania replikantki z emocjami, jej walka o przełożonego i własną niezależność po prostu wypadają nieco bardziej interesująco. Nie chodzi też o oryginalność samą w sobie; co prawda cynicznych, nadużywających alkoholu detektywów z krainy noir było w literaturze więcej niż „budzących się” androidów, ale tak w zasadzie oba motywy można uznać za wtórne. Jednak centralna, choć nieumyślna, rola Mai w buncie, jej relacja z Jaredem oraz poza(mega)miastowe perypetie dodają całości odpowiedniego zniuansowania. Trochę kuleje natomiast wyłuszczanie problemów społecznych. Nieco zbyt wiele tu ekspozycji i omawiania problemów miast ich pokazywania. Dotyczy to jednak głównie pierwszej części książki.

martyna raduchowska foto spektrum

Spektrum to bardzo solidna książka spod znaku raczej rozrywkowego, której największą wadą jest to, że… nadal nie ma tomu trzeciego. Pomniejsze braki w kreacji świata nie psują radości z czytania, którą zapewnia przede wszystkim ciekawa, dopełniająca konstrukcja fabularna oraz dobra kreacja postaci. Na sam koniec do głowy mi przyszło, że byłby to całkiem niezły materiał na ekranizację, zwłaszcza w formie anime.


Spektrum rozdwoiło się też tu:

Nic zaś nie umiera piękniej niż książki.

Poprzedni

Rozliczne rozliczenia, czyli „Ucho Igielne” Wiesława Myśliwskiego

Następne

Wsłuchując się, czyli „Świsty i pomruki” Lechosława Herza

5 komentarzy

  1. Szamanka zapowiada się na humorystyczne fantasy, ale im dalej w las, tym poważniej i ponurzej 🙂 Więc tak, warto. #redaktorpoleca.

  2. Pachnie trochę Dickiem i jego „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?” oraz Asimovem i „Snami robota”, dlatego czuję się szczerze zaciekawiony. Sztuczna inteligencja i uczucia, emocje. Sztuczna inteligencja i samoświadomość. Ach, jakież to ciekawe zagadnienia.

    • pozeracz

      Tak, tak! Przy lekturze Asimova „Pozytynowego…” od razu mi ten cykl na myśl przyszedł.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén