Harlan Ellison to autor, którego w Polsce ktoś obłożył wydawniczą klątwą. Inaczej nie da się wytłumaczyć faktów przytoczonych przez Jerzego Rzymowskiego we wstępie do antologii To, co najlepsze: po 1989 w Polsce wydano tylko jeden zbiór opowiadań i kilka tekstów w różnych zbiorach i antologiach. Zdobywca Hugo, Nebuli, Locusa i nagrody Brama Stokera. World Fantasy Award za dorobek życia, członek Science Fiction Hall of Fame, a nawet nominowany do Grammy za nagranie Po drugiej stronie lustra. A to tylko część nagród i honorów. Na całe szczęście wydawnictwo Prószyński i S-ka rzuca wydanie tej klątwie.
Pierwszy tom To, co najlepsze to połowa antologii wydanej w oryginale jako Essential Ellison. Jest to zbiór o tyle ciekawy, że składany był pod dyktando samego autora – zawarte w nim teksty zostały przez niego dobrane (także pod kątem wersji). Ta część składa się z dziewięciu opatrzonych krótki wstępami sekcji tematycznych, a jako całość opatrzona jest aż trzema przedmowami. Dwa są autorstwa Terry’ego Dowlinga i pochodzą z kolejnych wydań antologii, a trzecie napisał Jerzy Rzymowski na potrzeby wydania polskiego. Jeśli zaś chodzi o tematy, to w części niniejszej znaleźć można między innymi strach, miłość czy też kobiety. Jednak te łatki są narzucone arbitralnie i na tyle pojemne, że spokojnie można je zignorować.
Ta różnorodność jest wartością obosieczną, jednocześnie wadą i zaletą. Intencja ukazania pełnego przekroju dorobku autora jest ze wszech miar słuszna, a i z doborem opowiadań trudno dyskutować, skoro dokonał go autor, a w dodatku dorobek ten nad Wisłą jest niemal nieznany, ale wiąże się on z pewnym rozchwianiem jakościowym. Trudno tu się doszukać opowiadań słabych – nawet w przypadku tych opublikowanych, gdy autor miał lat piętnaście, da się wyczuć pisarską energię i wizję. Problemem są natomiast opowiadania, które są dobre pod kątem warsztatowym i czuć w nich zamysł autora, ale na koniec pozostawiają czytelnika z garścią refleksji, ale pozbawione są ładunku emocjonalnego. Są to teksty, po lekturze zostają pytania z gatunku „Ale to już?” i „I co z tego?”. Za przykład może posłużyć Najostatniejszy dzień dobrej kobiety, w którym mamy do czynienia z ciekawym konceptem (mężczyzna poszukujący miłości w obliczu końcu świata, o którego nadejściu wie tylko on), ale w pamięć zapada tu tylko smutnie piękna scena końcowa. Ogólnie odnieść można wrażenie, że opowiadania z części Kłopoty z kobietami wypadły słabiej od reszty.
Bardzo dobrze wypada za to wszystko, co skręca w stronę tradycyjnie rozumianego science-fiction, ze świetnym Nie mam ust, a muszę krzyczeć na czele. Ta oryginalna wizja końca świata i rozwoju sztucznej inteligencji to doskonały przykład na to, jak na wiele treści można zmieścić na niewielu stronach. Jest tu ogrom cierpienia, historia świata oraz do tego ciekawy zabieg narracyjny. Bardzo ciekawie wypada też tekst Dryfując tuż za wysepkami Langerhansa, w którym Ellison dokonuje rzeczy iści karkołomnej, gdyż łączy Melville’a, Kafkę i cytującego Czarnoksiężnika z Oz doktora Frankensteina we frapującą opowieść o poszukiwaniu duszy i zdrowiu psychicznym. Amerykanin dobrze sprawdza się też w grozie, ale najlepsze opowiadanie o tej specjalności wylądowało w kategorii miłosnej. Czas oka to krótki tekst, w którym to szlachetne uczucie rzeczywiście odgrywa pewną rolę, ale z finału dumny byłby sam Edgar Alan Poe. Interesująco prezentują się też teksty nieprozatorskie – prym wiodą tu Katakumby, czyli fragment książki Memos from Purgatory, reportażu wcieleniowego, który opisuje doświadczenia autora jako członka gangu. Jednak same Katakumby to zapis jednodniowego pobytu w kompleksie więziennym na Manhattanie. Ellison w poruszający sposób opisuje, jak dehumanizujące może być starcie z systemem sądowo-penitencjarnym.
W tekście Wymowne drżenia i tiki Ellison pisze o tym, że „jedynym tematem, o jakim warto pisać, są ludzie.” I przyznać trzeba, że to wychodzi mu najlepiej. Nawet gdy napotyka się bohatera nijakiego albo też antypatycznego, wyczuwa się intencjonalność takich właśnie kreacji. Czytelnik napotka tu całkiem liczną grupę postaci samotnych, zagubionych, nienawistnych, cierpiących oraz pełne innych emocji. Przekonująco wypadają zwłaszcza złość i zagubienie, często idąc w parze. Mieszane odczucia budzi za to to, jak Amerykanin literacko traktuje kobiety. Potrafi on napisać opowiadanie, w którym członkini gangu motocyklowego obija facjatę protagoniście, nierozgarniętemu obwiesiowi, ale jednocześnie potrafi redukować je do obiektów seksualnych i fizycznie znęcać się nad nimi w dużym okrucieństwem. Pisze tekst o ohydzie amerykańskiego zwyczaju organizowania wyborów dla małych miss (polecam z tego miejsca prześwietny film Mała Miss), ale też pisze humorystyczne opowiadanie, które zasadza się na tym, że głównego bohatera chce uwieść każda napotkana kobieta (tu z kolei na myśl przychodzi pewien odcinek Przystanku Alaska). Koniec końców Ellison pozostaje znów nieuchwytnym wichrzycielem, który przede wszystkim mówi, co myśli i ani myśli ten przekaz moderować.
Niestety, wątpliwości nie można za to mieć względem tłumaczenia Maciejki Mazan. Krzysztof Sokołowski, Bartosz Kurowski, Agnieszka Sylwanowicz i Wiktor Bukato spisali się bez zarzutów, lecz druga dwójka przetłumaczyła jedynie po jednym tekście. Niestety, w tekstach przełożonych przez panią Mazan napotkać można całkiem sporo wpadek, momentami poważnych, co mocno dziwi, gdyż jest to bardzo doświadczona tłumaczka. Dobrym przykładem jest tu opowiadanie Ekoświadomość, w którym druga część zdania „The next step was taken against fifty-six thousand Green Bay Packers fans as they crawled in imitation of a thousand-wheeled worm toward Lambeau Field, where their CroMagnon idols had waiting for them a sound trouncing at the hands and feet of the New Orleans Saints” została zinterpretowana jako „[…] gdzie czekali na nich ich idole jaskiniowcy o rękach przekraczających barierę dźwięku i nogach nowoorleańskich świętych„. W zdaniu chodzi o to, że Packersi zgotowali swoim fanom rozczarowanie w postaci solidnego lania wymierzonego rękami i nogami Świętych. Kończące tekst jakże wymowne „And fuck you, too” przekształciło się w „Aha, i wy mnie też„. Maciej Stuhr byłby dumny. We Wszystko wraca „Made my life a furnace!” przeszło w „Zmieniła mi życie w gorące piekło!”. A to wcale nie wszystko, co udało mi się wyłapać. Możliwe, że to tłumaczenie ponosi część winy za beznamiętną reakcje na niektóre z opowiadań.
Mimo tych tłumaczeniowych mankamentów oraz nierównego poziomu tekstów, po pierwszym tom To, co najlepsze warto sięgnąć. Harlan Ellison, który wyłania się z tego zbioru, to pisarz trudny do jednoznacznego opisania – bywa brutalny, bywa czuły, ale przede wszystkim jest szczery. Nie każde z opowiadań czy artykułów Was poruszy, ale kilka jest najwyższych lotów. Na pewno jednak zostaniecie z bogatym zasobem materiału do refleksji, nie zawsze wesołych. Dobrze, że Amerykanin w końcu w bogatym wydaniu zawędrował na nasz rynek.
Podziękowania dla wydawnictwa Prószyński i S-ka za egzemplarz!
Dowiedziałem się od niego, że nie mam talentu, nie potrafię pisać, powinienem raz na zawsze porzucić marzenia o zarabianiu na życie piórem, a gdyby nawet udało mi się przeżyć w zawodzie pisarza wyłącznie dzięki oślemu uporowi, nigdy nie napiszę niczego znaczącego, nie wyrobię sobie nazwiska i umrę w nędzy, nieznany przez nikogo, komu miła jest dobra literatura.
Powiedziałem mu, żeby poszedł się pieprzyć.
Cardi
Ha, jeśli tak wyglądały losy Ellisona w Polsce, to jestem szczęściarzem – jakiś czas temu udało mi się na bazarze kupić wydanie Fenixa w całości poświęcone temu pisarzowi (9/1993), w którym znalazły się opowiadania „Dryfując…”, „W czwartym roku wojny”, „Jeffty ma pięć lat” i „Bestia, która…” Dobre rzeczy. Oprócz tego znam oczywiście „Nie mam ust…” i „Ukórz się pajacu…” (w zachowującym rytmikę tekstu przekładzie) i „Ptaka śmierci”. Ogólnie moje wrażenie jest takie, że chciałbym poznać twórczość Ellisona wcześniej, bo z dzisiejszej perspektywy te opowiadania nie są ani odkrywcze, ani szczególnie wymagające. No i pozostaje jeszcze kwestia ogólnej bucowatości autora, której do końca nie jestem w stanie oderwać od tego co napisał.
pozeracz
Z tą bucowatością to właśnie mam problem, bo to gość, który robił dużo dobrego (w tym zbiorze jest jego relacja z marszu przeciw rasizmowi w czasach, gdy możne było za to sobie napytać biedy), ale chyba za często wyłącza wewnętrznego krytyka. Zresztą sam siebie gdzieś tu określa jako próżnego, a to kiepska kombinacja.
Beatrycze N
Jeśli chodzi o przekłady – opowiadanie o Arlekinie znalazło się w „Arcydziełach” pod redakcją Carda (wydanie o ile dobrze pomnę Prószyńskiego tłumaczone przez Mazan) oraz w wydaniu solarisowym.
I tutaj pani Mazan poradziła sobie moim zdaniem o wiele lepiej.
Z przyczyn mi nieznanych tłumaczenie Solarisu zawiera mniej tekstu, niż to Prószyńskiego – wypadły cytaty otwierające niektóre podsekcje… czemu – nie wiem.
Dwa – wychodzi na to, że tłumacz powinien posiadać wiedzę ogólną, bo tam gdzie w tłumaczeniu Mazan bohater (słusznie) – patrzy na „schludny, mondrianowski układ budynków” w tłumaczeniu drugim patrzy na „budynki Mondriana” a tam gdzie w tłumaczeniu Mazan bohaterka trzyma dokument skazujący „jak szkiełko podstawowe z botuliną” to w tłumaczeniu gorszym „jak płytkę z botulizmem”. Wypadałoby wiedzieć, kto zacz Mondrian i że botulizm to zatrucie botuliną.
A jeszcze nie wiedzieć czemu autor tłumaczenia gorszego zamienił „gelly beans” na bodajże „lukrowany groszek” – tu już kompletnie nie rozumiem po co. W oryginale chodziło o cukierki kojarzące się z dzieciństwem. Ale ja np. ni cholery nie wiem, co to jest lukrowany groszek, więc ta zamiana niczego nie wnosi.
Dodam też, że tłumaczenie Mazan wydało mi się zachowywać nerwowy, szybki rytm oryginału, dzięki krótkim zdaniom i krótkim słowom w nich, a to drugie było rozwleczone.
A co do Ellisona – towyżej wzmiankowane opowiadanie bardzo mi się podobałó, ale niektóre inne jego chwalone – już czasem dla mnie były za bardzo przekombinowane.
pozeracz
Pozostaje mi uznać błędy w „To, co najlepsze” za wpadkę pojedynczą. Zwłaszcza, że pod względem stylu było dobrze.
Ale… O ile zgadzam się ze stwierdzeniem, że tłumacz powinien posiadać wiedzę ogólną, ale akurat Twoje przykłady pokazują, że tłumacz powinien być pokorny i krytycznie podchodzić do swojej pracy. Jeśli nie ma się 100% pewności, to wystarczy zajrzeć na Google’a i chwilę poszperać. Tłumacz nie ma szans wyspecjalizować się we wszystkich dyscyplinach, ale odpowiedni google-fu pozwala rozwiązać większość dylematów.
A ten „lukrowany groszek” to w ogóle ciekawy wymysł.
Andrzej „Kruk” Appelt
Tak trochę w obronie tłumacza, nie tłumaczenia. No nie miał szans zajrzeć do żadnej wyszukiwarki. Tłumaczenie Krzysztofa Malinowskiego pochodzi z 1976 roku. Pierwsze opowiadanie Ellisona, które pojawiło się w Polsce. W Literaturze Na Świecie. Miał pewnie problem z „jelly beans” bo nie kojarzę cukierków tego typu u nas w tym czasie. To znaczy, żadnego „lukrowego groszku” (tak jest w tekście) sobie nie przypominam. Może jakiś regionalizm? Mógł pewnie znaleźć jakiś odpowiednik, ja wiem, landrynki czy jakieś drażetki?
Ciekawe w czyim tłumaczeniu będzie w tym wydaniu.
Beatrycze
Sądzę, że skoro Prószyński wydał tłumaczenie Maciejki Mazan wcześniej, to ma do niego prawa, więc z niego skorzysta.
Wyszukiwarka wyszukiwarką ale słowniki też były. Wydawałó mi się, że ludzie zajmujący się tłumaczeniami niegdyś to była ogólnie mówiąc inteligencja, więc o kulturze powinni co nieco wiedzieć. A jak można nie kojarzyć Mondriana? Ale data może tłumaczyć brak cytatów – może cenzura tu zadziałała. Inna sprawa, że skoro Solaris wydawał wznowienie, to mógł się pokusić o ponowną redakcję.
Hmm, tak sobie myślę, może draże… mimo wszystko jeśli już, to powinny być cukierki, które będą się kojarzyły bardziej powszechnie.
pozeracz
Dodać też można, że botulizm i Mondriana to można chyba było też zwyczajnie sprawdzić w encyklopedii. N’cest pas?
Ale tak na marginesie, to moje dzisiejsze doświadczenie tłumaczeniowe i ogromne korzyści płynące ze sprawnego korzystania z Google’a i zasobów Internetu w ogóle (ileż cudnych, fachowych słowników jest tam miło, acz legalnie, poukrywanych) tylko podnoszą mój podziw dla tych, którzy parali się tym zawodem w czasach przedsieciowych.
Andrzej „Kruk” Appelt
Na właściwą ocenę to jednak trzeba poczekać, aż ukaże się tom drugi. Kilka ellisonowych perełek będzie dopiero tam. Choćby patrząc na część XIV The Classics :
„Repent, Harlequin!” Said the Ticktockman [1965], Pretty Maggie Moneyeyes [1967], A Boy and His Dog [1969], The Deathbird [1973], Paladin of the Lost Hour [1985], Soft Monkey [1987], Mefisto in Onyx [1993].
Sam jestem ciekaw współczesnego odbioru „chłopca z psem”…
pozeracz
Czekam i na pewno sięgnę. Rozumiem chęć zachowania porządku oryginalnej antologii, ale jakoś wydaje mi się lepiej, że te „klasyki” powinny wylądować w tomie pierwszym.
Ambrose
Ciekawy pomysł, aby twórczość autora, który znany jest w Polsce za sprawą kilku rozproszonych opowiadań przybliżać za sprawą tak opasłego tomiszcza, zawierającego tyle różnorodnych tekstów.
Andrzej „Kruk” Appelt
Mylisz się. Harlan Ellison jest znany w Polsce od dawna z wielu różnych powodów. Jego twórczość to tylko jeden z nich. To poza tym człowiek instytucja, krytyk, wydawca, edytor i co tam jeszcze można wymienić. Za same „Niebezpieczne wizje” (1967), antologię bardzo znaną i znaczącą, należy mu się miejsce wśród najwybitniejszych postaci w historii współczesnej fantastyki. To skandal, że dopiero teraz ktoś zdecydował się wydać taki wybór jego utworów.
Cóż widać nie cieszył się sympatią u prominentnych redaktorów w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku. Prawdę mówiąc podobnie jak Silverberg, ale tu wcześniej naprawiono błąd.
Recenzentka doskonala/Kinga Purgał
Szczerze, nigdy nie słyszałam o tych książkach, więc nie wiem czy są to książki dla mnie. Być może kiedyś po nie sięgnę, bo wyglądają na ciekawe. Recenzja Twoja jest cudowna, bardzo dobrze napisana, widać, że masz talent.
Dodaję bloga do obserwowanych,
http://recenzentka-doskonala.blogspot.com/2018/04/pan-wyposazony-lauren-blakely.html