Niemało mam czytelniczych słabości – od długich cykli fantastycznych (i nie tylko), przez Lee Childa, aż po klasycznie kiczowate okładki dawnej fantastyki. Gdzieś tam pomiędzy nimi znaleźć można predylekcję do wartościowych serii wydawniczych. I właśnie wdepnąłem w kolejną. Opowiadania amerykańskie od wydawnictwa Czarne kusiły mnie od samego startu, ale dopiero Trylobity dokonały aktu poprzez kameralny zakup.

trylobity

Streszczenia zbiorów opowiadań to rzecz ryzykowna i w dużej mierze niepotrzebna, gdyż tematyka i tak omawiana jest w recenzji części zasadniczej, więc tym razem kilka słów o samym autorze. Ze względu na gusta i sympatie autora słów niniejszych za wstęp i rekomendację początkową niech posłużą słowa Kurta Vonneguta, który w liście do Johna Caseya miał stwierdzić: „to najlepszy, najszczerszy pisarz, jakiego czytałem”. W dużym skrócie zaś można stwierdzić, że Pancake skupia się na pisaniu o wiejskich obszarach Wirginii Zachodniej, a w zasadzie o tych, którzy tam z przeróżnych powodów pozostali lub utknęli.

W przypadku większości prozy tym, co wysuwa się na pierwszy plan jest fabuła, lecz w przypadku Breece’a D’Ja Pancake’a zdecydowanie jest to język. Opowiadania składające się na zbiór Trylobity charakteryzują się stylem wysoce oszczędnym, zwartym. Momentami niemal bliżej im do poezji i z tego też powodu powinny być czytane z duża uważnością czy też nadają się w sam raz do czytelniczych powrotów, ponownych (od)czytań. Styl ten zgrywa się zresztą świetnie z treścią, gdyż Amerykanin lubuje się w budowaniu napięcia – tak u odbiorcy, jak i u postaci. W trakcie lektury niemal bez przerwy ma się wrażenie, że dany (mikro)światek jest na granicy kryzysu, że nadciąga jakaś metaforyczna burza (zresztą opisy pogody czy też naznaczonej nią przyrody odgrywają tu też rolę znaczącą). Czasem zarodek tego zbliżającego się przełomu pojawia się w pierwszym akapicie. Tylko, niestety, momentami przekład aż nazbyt oszczędza… na jakości. Tomasz Gałązka w swym szkicu (zainteresowanym służę plikiem) na przykładzie pierwszych trzech akapitów pokazał, jak wiele niedociągnięć znalazło się w tłumaczeniu – od błędów rzeczowych („bale” zamiast „beli”), przez okropne dosłowności aż po liczne dodatki.

trylobity rycina

Trylobity jednak nie robiły takiego wrażenia, gdyby nie postaci do literackiego życia powołane przez autora. Ten dobór kreacyjny przywodzi niektórym zapewne przypomni o Wellsie Towerze i jego Ruinach i zgliszczach. Tutaj także w centrum opowiadań znaleźć można postaci z marginesów, zmęczonych codziennością i mimo młodego wieku wiedzące, że wiele dobrego przed nimi nie ma, ale w odróżnieniu od bohaterów Towera gdzieś tam jeszcze szukają ostatniej szansy. W dodatku charakteryzują ich słabości i niedoskonałości w porównaniu ze wspomnianymi rozpaczami. W powiązaniu ze wspominanym wcześniej napięciem tworzy to wszystko w czytelniku mieszankę melancholii i nutki ulgi, gdy przełom nadejdzie, a decyzja podjęta zostanie.

Trudno też pisać tym zbiorze bez wspomnienia o roli miejsca. Co prawda Zachodniej Wirginii daleko do Arkadii, jest to locus niezbyt amoenus, ale Pancake czuł się z nim zrośnięty i Trylobity pokazują to dobitnie. Widać to nie tylko po miejscu akcji i poetyckiej staranności przyłożonej do wspomnianych opisów geograficzno-meteorologicznych, ale też po niektórych motywach w tle się przewijających. Raz będzie to napomknięcie o dawnym przebiegu rzeki, innym razem wymuszana przez biedotę sprzedaż farmę, a innym razem podupadająca kopalnia. Są i spojrzenia bardziej punktowe, jak na przykład ukazanie lokalnie męskiej skłonności do brutalności ukazane w opowiadaniu Łowcy lisów. Odnieść można wrażenie, że tak autor, jak i wykreowane przez niego postaci nie do końca potrafią opuścić to miejsce, że opuszczenie go oznaczałoby utratę znaczącej części siebie.

breece pancake

Po przeczytaniu trzech powyższych akapitów jest to na pewno wystarczająco oczywiste, ale podsumowanie rządzi się swoimi prawami, więc: Trylobity to zbiór świetnych opowiadań. Urzekający zwięzłą, poetycką klasą język, świetnie zbudowane napięcie pomiędzy bohaterami a ich losem nierozerwalnie złączonym z Górzystym Stanem. I po wszystkim serce się kraje (i bolą problemy z przekładem), że taki talent literacki tak szybko życie zakończył i ten zbiór zawiera cały jego dorobek.

Deszcz siąpi, a kiedy wsiąka w ziemię i ochładza ją, podnosi się mgła. Jej kłębki przypominają małe duszki wkręcające się pomiędzy gałęzie i żleby. Słońce usiłuje się przebić przez te opary, ale jest tylko zaśniedziałą brązową plamą na różowym niebie. Gdziekolwiek unosi się mgła, światło ma kolor wypolerowanej pomarańczy.