Z pewnym zdziwieniem odkryłem, że od ostatniego wywiadu autorskiego minął już ponad rok. Po części pokończyły mi się osoby spełniające me wewnętrzne wymagania, ale i ten rok do łatwych nie należał. Proces poprawy rozpoczyna Cezary Zbierzchowski, który zapewne trafiłby w pożeraczowe progi prędzej gdyby nie nieśpieszność jego pisarstwa. Ale już jest i to bardzo obficie.
Jak ogólnikowo zostało wspomniane powyżej, Cezary Zbierzchowski autorem jest publikującym niezbyt często. Przez 15 lat twórczości wydał dwie powieści oraz jeden zbiór opowiadań, a także pojawił się w czterech antologiach i na łamach paru czasopism. Jednak dzięki jakości tego, co pisze, nie dał o sobie zapomnieć. W dodatku jest szansa, że częstotliwość publikacji wzrośnie… Ale o tym już poniżej.
█║▌│ █│║▌ ║││█║▌ │║║█║ │║║█║
Pożeracz: Jesteś pisarzem, który wydawany jest może nieczęsto, ale za to regularnie. Wynika to z Twojego podejścia do pisania? Konieczności godzenia pisarstwa z etatem? Czy może czegoś jeszcze innego?
Cezary Zbierzchowski: To pytanie musi się pojawić w każdym porządnym wywiadzie, bo zapewne sam do niego prowokuję. I niestety jest bardzo zasadne. Rzeczywiście, mam na koncie dwie powieści i piętnaście opowiadań. To niezbyt imponujący dorobek, jeśli chodzi o kilkanaście lat pisania. Od początku łączyłem pracę zawodową w finansach z pracą literacką po godzinach, co ograniczało mnie „czasowo” i pożerało energię. Ale powód tkwił też zawsze w mojej głowie. Zasiadałem do pisania tylko wtedy, kiedy czułem, że już nie mogę utrzymać pomysłu, że już „się wylewa uszami”. Siadałem więc do komputera, żeby oczyścić znów głowę. Lata lecą, a ja czuję coraz bardziej, że muszę się trochę pospieszyć. I że oprócz ciemnych wizji warto czasem, choćby dla zabawy, stworzyć coś pozytywnego. A ponieważ od kilku miesięcy nie pracuję na etacie w firmie, mam nadzieję, że przez najbliższe dwa lata wydam tyle, co przez ostatnie piętnaście.
Ech, teraz nie wiem, czy cieszyć się, że porządnie zacząłem, czy martwić przewidywalnością pytania. Ale tak serio, komplement mógłbym tu zaserwować taki: może po prostu czytelnicy chcą czytać Cię częściej.
A o tym wylewaniu czytałem w świeżym wywiadzie dla Na Ekranie, którym wspominasz o tym w kontekście trzeciej powieści rammańskiej, Exogenesis. Tytuł mnie intryguje niezmiernie, ale nie będę tu wypytywał o szczegóły. Poczekam cierpliwie. Nie mogę jednak nie zapytać o samą Rammę. Czy od początku wiedziałeś, że to nie będzie kreacja jednorazowa?
Widzisz, Kuba, pytanie o „tempo pisania” w moim przypadku naprawdę nasuwa się samo. Nic na to nie poradzimy! Muszę zmienić chociaż trochę swoje życie, żeby wreszcie przestało mnie prześladować 🙂
Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, że czytelnicy pamiętają jeszcze stare teksty i czekają na kolejne. Teraz w parlamencie przelicza się wszystko na „szable” (i „kosy”), więc muszę Ci powiedzieć z satysfakcją, że przez lata też mi się udało zebrać kilka czytelniczych szabel. To z pewnością najbardziej cierpliwi i wyrozumiali ludzie na świecie.
Jeśli pytasz mnie o początki Rammy, to musimy uściślić, co takiego oznacza „początek”. W chwili, kiedy debiutowałem w 2004 roku opowiadaniem Innego nie będzie, miałem już wyraźny zarys tego, co chcę pokazać w cyklu rammańskim. Oczywiście, bez drobnych szczegółów i akcenty rozłożone były zapewne inaczej, ale główna oś, związana z Rokiem Zero, plazmatem i końcem świata, pozostała niezmienna. Ale to nie był początek. Cały pomysł wykluwał się we mnie od połowy lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku (brzmi to strasznie, przyznaj, jakby gadał do ciebie jakiś praszczur). Napisałem kilka opowiadań i dwie mikropowieści, które nie nadawały się jeszcze do publikacji, ale w nich ukształtowała się Ramma i pojawili niektórzy bohaterowie. Dzięki temu miałem za plecami większy projekt, z którego potem czerpałem po kawałku, kiedy osiągnąłem „drukowalność”. Zmierza to wszystko powoli do wielkiego finału, którym ma być powieść Exogenesis.
Chociaż nie chcesz i bardzo się bronisz, uchylę Ci rąbka tajemnicy i powiem tylko, że, po pierwsze, tytuł powieści zaczerpnąłem z tryptyku zespołu Muse, zaś, po drugie, definicja słowa „egzogeneza” to za SJP „powstawanie zjawisk psychicznych na skutek działania czynników zewnętrznych”. Z tym, że u mnie nie będzie chodziło wyłącznie o zjawiska psychiczne a o całą rzeczywistość. I chyba wszystko jest jasne?!
Hmm… No szablą to może i nie jestem, ale może jakimś kordem? Swego czasu wychwalałem Holocaust F na łamach Gildii i od tamtego czasu wyczekiwałem. Choć złożyć samokrytykę też muszę, gdyż Requiem dla lalek nadal przede mną.
Dobra, dobra. Ja jestem rocznik 84, więc połowa lat dziewięćdziesiątych to dla mnie jeszcze nie aż tak odległa przeszłość. Może raczej czas Pana Samochodzika niż planów światotwórczych, ale mimo wszystko… Jasne to jest zaś to, że słowa „wielki finał” zdecydowanie prowadzą do apetytu zaostrzenia. We wspomnianym już wywiadzie opowiedziałeś już o wpływie Philipa K. Dicka (z Valis na czele) na Twoją twórczość. Kto jeszcze Cię kształtował literacko? Kto do świata fantastycznego wciągnął?
Pamiętałem tę recenzję w Gildii, ale teraz, przy okazji wywiadu, jeszcze raz ją sobie odświeżyłem. Cóż mogę powiedzieć? To naprawdę świetna rzecz – móc dostarczyć komuś takich wrażeń i potem móc o tym przeczytać.
Pytasz o literackie wpływy… Byłoby tego sporo, gdybyśmy mieli prześledzić wszystkie książki, które w młodości zrobiły na mnie wrażenie. Skupmy się więc może na dwóch autorach związanych z dość szeroko pojętą fantastyką. Pierwszym jest Julio Cortazar, którego Gra w klasy sprawiła, że po raz pierwszy przeżyłem szok, obcując z czymś, czego nie mogłem objąć do końca wyobraźnią i swoim nastoletnim doświadczeniem. Chodziłem z tą książką wszędzie i czytałem ją po kawałku.
Drugim autorem jest zaś wybitny ironista i szyderca, obserwator i komentator rzeczywistości, Kurt Vonnegut. Muszę powiedzieć, że czytając niektóre jego powieści, choćby słynne Śniadanie mistrzów, wręcz pokładałem się ze śmiechu. Z Vonnegutem mam jednak pewien problem. Bo widzisz, jeśli na przykład czytasz Dicka, możesz wpaść w przygnębienie w trakcie lektury, ale odkładając książkę masz wrażenie, że czegoś dotknąłeś, że świat jest bogatszy. Natomiast, jeśli czytasz Vonneguta i już przestaniesz się śmiać (czy może parskać śmiechem?), po lekturze wpadasz w ciemną otchłań i, po prostu, nic już na tym świecie nie ma sensu. A ja na nadmiar sensu nigdy nie narzekałem 😉
Ładnie, ładnie. Ja o Vonnegucie pisałem pracę magisterską. Pierwszy raz odkrywałem go pod koniec liceum, na początku studiów. I zgadzam się, u Vonneguta często ma się do czynienia ze śmiechem, po którym nic pozostaje. Śniadanie mistrzów jest prześwietne. So it goes. By jednak odwrócić trend ponury, zapytam też tak: co/kto w literaturze poprawia Ci humor?
Nie czytam wesołych historii, jeśli o to chodzi. Nie oglądam też z zasady komedii, może z wyjątkiem Monty Pythona oraz ewidentnych głupot typu Deadpool czy Kickass (im głupsze, tym lepiej). Ale wiesz, w literaturze najbardziej poprawia mi humor chwila, kiedy trafiam na coś, co mnie naprawdę zainteresuje i sprawi, że chce mi się dalej przewracać kartki. Takie sytuacje nie zdarzają się wcale zbyt często. Nie chcę przez to powiedzieć, że na świecie brakuje dobrych książek, tylko że cierpię na dziwną przypadłość, która sprawia, że okropnie trudno mi się skoncentrować na wymyślonej przez kogoś historii. Dlatego byłbym najgorszym redaktorem na świecie!
Nie chcę jednak schodzić zupełnie z linii ciosu i zostawiać Cię z taką mętną odpowiedzią. Podam więc kilka tytułów, które ostatnio czytałem, i które właśnie poprawiły mi humor, gdyż uważam, że są naprawdę dobre: Terror Simmonsa, Król i Królestwo Twardocha czy Inna dusza Orbitowskiego. Musisz przyznać, że to nie są zbyt wesołe książki. Ale miałem ogromną satysfakcję, kiedy je czytałem.
Czy Pratchett (zwłaszcza późniejszy) to jeszcze wesołe historie? A Douglas Adams? Przypadłość rzeczywiście niezbyt wesoła, ale odpowiedź mi się podoba. Zwłaszcza, że Terror skutecznie mnie zmroził, a Inna dusza okazała się aż nazbyt bliska i to nie tylko ze względów geograficzno-synchronicznych. Ale za ciosem pójdę i dopytam: czy udało Ci się sprecyzować wewnętrznie, co w tych historiach Cię przyciągnęło? I z drugiej strony: co skutecznie Cię z koncentracji wybija?
Wyznam rzecz naprawdę straszną – nie sięgnąłem jeszcze nigdy po Pratchetta, choć wiele razy obiecywałem sobie, że spróbuję. Adamsa zaś spróbowałem i to chyba jednak nie moje klimaty. A może nie trafiłem na właściwą porę? Nie ma chyba naczelnej zasady, która rządzi moimi wyborami jako czytelnika. Jest to pewnie suma kilku rzeczy.
Simmonsa cenię za literacką dojrzałość, niesamowitą robotę światotwórczą i erudycję, która wgniata w fotel. Twardocha za fenomenalną frazę i nieposkromioną podłość w opisywaniu świata. Tę nihilistyczną nutę, która aż zgrzyta, kiedy czytam jego książki. To jeden z moich ulubionych pisarzy. Orbitowski, oprócz świetnego warsztatu, oferuje mi gęste emocje i sentyment do lat naszej wspólnej młodości. Uwielbiam Wattsa za czystą inteligencję, doprawioną świetnie uczuciami bohaterów i czystą grozą w najlepszych powieściach. Tak, w Ślepowidzeniu i Rozgwieździe wiało grozą bardziej niż w głupich horrorach.
Mógłbym jeszcze wymienić tu paru autorów, ale wspólny dla nich jest na pewno świetny warsztat, który wynika z opanowania rzemiosła, jak również to, że mają coś do powiedzenia, że dowiaduję się czegoś o świecie – na poziomie myśli i emocji. Odwracając to rozumowanie, jeśli gdzieś zabraknie mi warsztatu, inteligencji i prawdziwych uczuć, książka zaczyna mnie nużyć. Jak pozwoliłem sobie kiedyś napisać na fejsie, nie ma nic smutniejszego niż książka „pięknie napisana o niczym”. A najmądrzejszy wywód logiczny na zimno, prawdę mówiąc, też mnie nie porywa. To dlatego po fenomenalnych Innych pieśniach z wielkim żalem przestałem czytać Dukaja. Literatura to nie filozofia.
Ta „straszność” z początku wypowiedzi zapewne pół żartem wypisana została, ale ja ogólnie mam alergię na jakiekolwiek formy narzucania się innym ze swoimi gustami. Niezmiernie irytują mnie wypowiedzi w stylu „Jak można nie znać XXX?!”, „Nie jesteś prawdziwym fanem XXX, jeśli nie czytałeś/aś YYY!”. Podobnie reaguję na różne akcje w stylu „Nie czytasz, nie idę z Tobą do łóżka”. Wszystko to, według mnie, wyrządza więcej krzywdy, niż pożytku. I piszę to jako ktoś, kto lubi zmagać się z literaturą.
Przyznam też, że dla mnie pięknie napisana książka o niczym to nie aż taka zbrodnia. No, może nie tak zupełnie i absolutnie o niczym, ale odbieram takie dzieła jako swoiste odwrócenie czysto rozrywkowych czytadeł. A odwracając pytanie i nawiązując po części do Dukaja: czy są jakieś dzieła powszechnie lubiane/cenione, od których się odbiłeś?
Uściślę więc tylko: „książka o niczym” to dla mnie taka książka, w której następstwo wydarzeń, jakiś wątek fabularny praktycznie nie istnieje. Autor jedynie bawi się formą lub ewentualnie prawdy, które mi przekazuje w powieści, są tak oczywiste jak wykłady Paulo Coelho. Przepraszam za żart.
Natomiast, wracając do książek, od których się odbiłem, choć są „obiektywnie” dobre, czyli uznane przez czytelników i krytyków… Na pewno od Lodu i późniejszych opowiadań oraz minipowieści Jacka, które stały się dla mnie zbyt mechanicznym opisem świata. Zabrakło już tej emocjonalnej warstwy, która tak pięknie spajała idee we wcześniejszych utworach. A muszę Ci powiedzieć, że to dla mnie czytelniczy dramat – uwielbiałem Dukajową prozę. Byłem wielkim fanem. Wymieniłbym jeszcze, z ostatnich lektur, Ujarzmienie van der Meera, które po świetnym Unicestwieniu zabiło mnie nudą. Wymieniłbym też ciężką walkę z Poklatkową rewolucją Wattsa, którą skończyłem zwycięsko, ale ta nowela wydawała mi się bardzo „płaska” i mało przekonująca. No, i wisienka na torcie… Od kilku lat czytam Hyperiona!!! Jest cudowny, ale działa na mnie niesamowicie usypiająco 😀 Ostatnio słucham go na Storytelu i już parę razy bardzo pomógł mi zasnąć!
Coś złego dzieje się z moim mózgiem. Mówię serio.
To ja się przyznam, że mi w ogóle jest ciężko czytać przed spaniem. Mogę grać, mogę tłumaczyć albo oglądać, ale czytanie w stanie czystym ogólnie do rozespania prowadzi. A gdy pozycja jest choćby pół leżąca, to żadna książka rady nie da. Na studiach czy w liceum nie umiałem po 22 się uczyć, więc to nie kwestia trybu etatowo-rodzinnego. A Hyperion wiąże się właśnie z tą kwestią, bo czytałem go w ogólnej okolicy narodzin starszego syna. A wrażenie zrobił piorunujące.
Nawiązując do krytyków i czytelników, pozwolę sobie powędrować w stronę następnego tematu. Jak oceniasz stan polskiego czytelnictwa i naszego rynku wydawniczego? Należysz do ubolewających, panikujących czy może tych twierdzących, że w zasadzie dobrze to nigdy nie było?
Nie mam w głowie żadnych statystyk, ale z tego, co widzę w otaczającym mnie świecie, wynika, że ludzie w wieku 30-40 lat czytają sporo. Starsi zresztą też. Najgorzej jest chyba z młodzieżą, która nie przepada za czytaniem, prawdopodobnie przez kiepsko dobrane lektury szkolne. Tak ma po dziurki w nosie starych „ramotek”, że całkiem sobie odpuszcza czytanie dla przyjemności. I to jest naprawdę smutne. Wiem, co mówię, bo mam dzieciaki w wieku 14 lat.
Kiedy studiowałem dwadzieścia lat temu polonistykę, próbowałem przekonać innych studentów, że obowiązkowe lektury raczej odstraszają niż zachęcają młodych ludzi do czytelnictwa. Niestety, niespecjalnie mnie moi rozmówcy rozumieli. A potem podnosi się lament, że dzieciaki wolą gapić się w „internety” albo grać. Zresztą, może nie ma takich książek, które by je zachęciły, jeśli rodzice tego nie zaszczepią w domu?
Dodam jeszcze, że przy okazji wydania Distortion wkładamy z wydawnictwem Powergraph sporo pracy, aby wypromować tę powieść. Książka jest (niestety) towarem, jak każdy inny. I trzeba się mocno napocić, aby ją zareklamować. Słyszałem, że są wydawnictwa, które ingerują nawet w to, jak pisarz ma być ubrany czy też sugerują, żeby pilnował swojej wagi. Ja, na szczęście, zrzuciłem ostatnio kilkanaście kilogramów sam. Nikt mnie nie musiał prosić 😉
A widzisz, to Cię zaskoczę: zgodnie z raportem Biblioteki Narodowej, osoby w wieku 15-24 wypadają najlepiej. Może nie dużo lepiej i ogółem wyniki nie są zbyt optymistyczne, ale może to oznaka jakiegoś odwrócenia trendu? Może ta przez wielu potępiana w czambuł literatura young adult jednak zdziałała nieco dobrego. Czas pokaże.
Wiadomo, że to dowody anegdotyczne (w miarę zamożne przedmieścia dużego miasta), ale na przykładzie mojego 9-latka obserwuję pewne rozszczepienie. Z jednej strony głównym tematem jest Brawl Stars, Fortnite i inne takie, ale z drugiej większość kolegów Maksa czytała Magiczne Drzewo, sporo już zaczyna Pottera albo i inne. Wniosków z tego wyciągnąć nie sposób, ale może aż tak źle nie jest.
Jeśli zaś chodzi o Powergraph i promocję. Na początku napiszę tylko, że trudno autorowi fantastyki trafić lepiej niż do Powergraphu, ale to tylko me zdanie. Ale zapytam tak: czy było coś co zaskoczyło Cię we współpracy wydawniczej?
Zaczynałem przygodę z Powergraphem w 2008 roku przy okazji antologii Nowe idzie. To już ponad 11 lat! I powiem Ci, Kuba, że to jedna z najlepszych rzeczy, jakie mogły mi się przytrafić. Kasia Kosik jest niesamowita – to jednocześnie wydawca, przyjaciółka i chyba trochę matka (albo starsza siostra, żeby się nie obraziła) dla swoich autorów. To przyjemność współpracować z nią i z Rafałem. Ale Rafała z zasady nie chwalę, żeby nie zrobił się zarozumiały. (Taki żarcik!) I bardzo sobie cenię współpracę z Marzeną, która w Powergraphie odpowiada za codzienny trud. W każdym razie, poziom swobody twórczej i wyrozumiałości, a także zwykłego szacunku jest tu niesamowity.
Przez te lata, od premiery Nowe idzie, wydawnictwo się rozrosło i „zmężniało”, poszerzyło swoją ofertę i portfolio autorów. Nie ma to jednak żadnego (negatywnego) wpływu na kontakty z wydawcą. Michał Cetnarowski jako redaktor pasuje mi idealnie. A jeśli czasem „drzemy koty”, to nigdy na poważnie, tylko się wyzywamy dla sportu. W fantastyce nie ma lepszego miejsca, to prawdziwa fabryka nagradzanych książek 🙂
To, co jest sporym wyzwaniem, dla wydawnictwa i dla mnie, to wypłynięcie na „szerokie wody”. Robimy, co w naszej mocy, żeby wypromować Distortion również poza środowiskiem, bo jest to moim zdaniem powieść, po którą może sięgnąć również ktoś, kto fantastyki nie czyta na co dzień. A że w planach mam również powieść niefantastyczną, to będzie prawdziwe wyzwanie…
Zgadzam się zdecydowanie z tym, że po Distortion można sięgnąć i bez słabości do fantastyki. Problemem jednak bywa samo postrzeganie fantastyki. Nie wiem, jak to wygląda na naszym rynku, ale na anglosaskim „zachodzie” autorzy (a może raczej ich wydawcy/agenci) czasem bardzo starają się by ich dzieła nie znalazły się nigdzie blisko półki fantastycznej. Wymyślono specjalną szufladkę, „speculative fiction”, która ma dodawać powagi i przyciągać stroniących od science-fiction, mimo że de facto jest to właśnie science-fiction. I dalej: czytałem niedawno Wspomnij Phlebasa Iaina Banksa, a przy pisaniu recenzji trafiłem na kilka dużomediowych artykułów pisanych po jego śmierci. Były tam pochwały od autorów tworzących fantastykę (np. Gaiman), ale nie było słowa o tym, że Banks SF pisał, a była to spora i ważna część jego twórczości. Napotykasz na podobne problemy z odbiorem swojej twórczości?
Pozwól, że przytoczę słynny cytat z Science fiction Jacka Dukaja: Na salonach różnica między „pisarzem” i „pisarzem science fiction” odpowiada różnicy między „aktorem” i „aktorem porno”. Mocno i pięknie powiedziane. Cóż więcej można dodać? Może jeszcze, czerpiąc z pewnego dowcipu, że to różnica jak między „demokracją” i „demokracją ludową” albo „krzesłem” i „krzesłem elektrycznym”. Możemy sobie żartować, ale jedno jest pewne – dodatkowe określenie przy słowie „pisarz” nie wychodzi nikomu na dobre. Czułem zabawną satysfakcję, gdy w zapisie wideo wywiadu, którego udzieliłem dla kanału Bukbuk, podpisano mnie po prostu „pisarz”. To wystarczy.
Wiem z doświadczenia, że dziennikarze i recenzenci „głównonurtowi”, jeśli nawet sięgną po książkę SF, czynią to z pewną obawą. Nie są pewni, czego się spodziewać. A „pisarz science fiction” jawi się trochę jako istota tajemnicza i prawdopodobnie na bakier z rzeczywistością, a co za tym idzie – z higieną osobistą. Śmieję się, kiedy o tym mówię i pewnie odrobinę przesadzam, jednak jest w tym ziarno prawdy. Pojawiają się zastrzeżenie typu „nie czytam SF, ale robię wyjątek dla tej powieści” albo stwierdzenia „zaskoczyło mnie, że powieść SF może mówić tyle o człowieku”. Musimy przyznać, że to nisza, której czytelnicy i recenzenci po prostu nie znają. Musimy też przyznać, że mnóstwo książek z tego gatunku jest napisane byle jak i skupia się na wszystkim, tylko nie na języku i psychologii bohaterów. A to jest najbardziej cenione w tak zwanym „głównym nurcie”. Okładki „naszych” książek też nam nie pomagają. I to, że w relacjach z konwentów, a już szczególnie z Pyrkonu, widać przede wszystkim cosplay i gry wszelakiej maści.
Zauważ, że to nie buduje obrazu „poważnej” niszy kulturowej, kojarzy się raczej z zabawą dla dużych dzieci. I ten ogon ciągnie się za science fiction chyba na całym świecie od lat. Osobne półki w księgarniach, osobni recenzenci i czytelnicy, osobne magazyny literackie i portale. Philip K. Dick marzył o tym, żeby wypłynąć na szersze wody, przez całe życie. Vonnegutowi, o ile pamiętam, udało się dopiero po zmianie okładek na mniej fantastyczne (gdzieś o tym czytałem). I powiem Ci szczerze, że to również jest mój cel i wyzwanie stojące przede mną teraz – jak stać się po prostu „pisarzem”, nie tracąc całkiem swojej specyfiki i drążąc dalej podobne tematy. Bo jednak „zasięg czytelniczy” poza fantastyką jest o wiele większy. Dlatego wielu poszło tą drogą.
Można by pomyśleć, że ogólnie pojmowany zachód jest daleko przed nami, ale chyba nie do końca tak jest. Może to i nieco inna działka, ale wypowiedzi Scorcese i dyskusja wokół nich pokazują, że i tam kolorowo nie jest. Ale tu mi nieco przekorna myśl do głowy przychodzi. Czy tego ogona po części nie przyprawia sam sobie fandom? Czy z pewnym wyrzutem nie patrzy się właśnie na tych, którzy na fantastyce się wybili i w głównym nurcie płyną żwawo?
Tym razem odpowiem Ci bardzo krótko – ależ oczywiście! Badamy z uporem maniaka, ile fantastyki jest w fantastyce, kłócimy się o jakieś gadżety, próbujemy nawet wpływać na autorów, żeby inaczej poprowadzili historię lub żądamy gotowych mapek do świata. Jesteśmy naprawdę bardzo dziwni. Chociaż sympatyczni w tym swoim „szaleństwie” i zakochani w pewnym wycinku literatury (czy szerzej – kultury) jak chyba nikt inny na świecie. Mam jednak wrażenie, że ciągle zapominamy o tym, jak ważne jest dla literatury słowo. Język przegrywa ze światem powieści, a psychologia z gadżetami. Sam doświadczyłem – na szczęście niewielu – zarzutów, że w Distortion jest za mało science fiction. I muszę powiedzieć, że, po pierwsze, wcale się z tym nie zgadzam, zaś po drugie, nie przysięgałem przed świętym obrazem, że do końca życia będę pisał klony Holocaustu F. Przecież to byłoby śmiertelnie nudne!
Czyli nie potrafiłbyś być drugim Cobenem czy innym Cusslerem?
Chodzi ci o język czy o kasę? 🙂 Ale, mówiąc, serio, gdybym się niesamowicie uparł i postawił sobie taki cel… Stylizacja może zdziałać cuda. Nie mam jednak wielkiej przyjemności z takiego przezroczystego pisania. Jakoś mnie to nudzi. Zobacz, nawet w Distortion, gdzie narracja jest twarda i szorstka, tak naprawdę, wcale nie jest przezroczysta. W jakiś sposób zwraca na siebie uwagę. A przynajmniej, taki miałem zamiar!
Chodziło mi o schematyczność. W ich przypadku przyszła za nią kasa, ale chodzi mi o pisanie według powtarzalnego wzoru. Swego czasu, jeszcze jakoś w liceum, czytałem sporo Cusslera i Cobena. Ten pierwszy wygrywał lekkością i humorem, dało się go czytać seriami nawet. Ale Coben z kolei tracił na tym bardzo. Jego pisarstwo jest sprawne, w napięciu trzymać potrafi, ale wystarczyło mi przeczytać dwie powieści z rzędu i od razu wszelka frajda wyparowała.
Jeśli chodzi o powtarzalność, cierpię chyba na niezdiagnozowane rozdwojenie jaźni. Bo, widzisz, z jednej strony nie wyobrażam sobie pisania typowej serii. Tworzenia kolejnych tomów według określonego schematu i „odcinania kuponów”. To by mnie strasznie męczyło na dłuższą metę. Choć doskonale rozumiem, dlaczego wielu czytelników lubi serie i sięga po kolejną książkę o przygodach tego samego bohatera. Sam już tego właściwie nie robię, wolę zdecydowanie osobne książki, które mnie czymś zaskakują i pokazują nowe światy. Chociaż kiedyś… Zdarzało mi się czytać kilkutomowe cykle. Ostatnim była chyba Trylogia Ryfterów Wattsa. Ale przecież nie jest to typowy cykl, a przynajmniej – nie dla mnie.
Z drugiej strony, pisząc opowiadania i powieści w świecie Rammy, przeplatając ciągle te same miejsca i idee, ale również bohaterów, tworzę przecież coś w rodzaju cyklu. Sam łapię się na tym ostatnio, że o Holocauście F i o Distortion myślę trochę jako o elementach trylogii (trzecia część to planowane Exogenesis). Czy jest w tym jakaś logika? Trochę to schizofreniczne, prawda? Ale jednak są to powieści i opowiadania luźno powiązane, czego najlepszym dowodem jest moja rada dla dociekliwych czytelników, by przeczytać (późniejsze chronologicznie) Distortion jako pierwsze, jeśli chcieliby wejść „łagodniej” w ten świat. Myślę, że to chyba najbardziej zagmatwana odpowiedź w całym wywiadzie.
Odpowiem jednoznacznie: i tak, i nie. A tak nieco bardziej serio. Dla mnie to wcale nie są dwie wykluczające się tendencje. Ja mam słabość do długich cykli, ale wydaje mi się, że bardzo ma to do czynienia ze światem, z tym co po angielsku zwie się „lore”, a nie z samymi bohaterami. Bardzo lubię właśnie ten intrygi snujące się w tle i przeróżne drobiazgi łączące książki. Podobnie robi David Mitchell w swoich książkach, a oba podejścia łączy Brandon Sanderson, którego monumentalne cykle są w dodatku połączone jednym światem (choć chyba jeszcze się ze sobą nie zetknęły).
W następnym pytaniu pozwolę sobie powrócić do korzeni: jak to się stało, że zacząłeś pisać? Skąd taka potrzeba?
Zacząłem pisać, bo musiałem zacząć pisać. Tak to chyba trzeba ująć. Potrzeba była tak wielka, że nie dało się jej zwalczyć. Musiałem opowiadać historie, w których będzie jakaś tajemnica, coś dziwnego i najlepiej zwróconego w przyszłość. Ale, idąc dalej, skąd taka potrzeba?
Być może z różnych dziecięcych przeżyć i traum, o których nie chciałbym zbyt wiele mówić. Nie lubię takiego totalnego ekshibicjonizmu. Może więc ujmę to ogólnie i bezpiecznie: mieszkałem na obrzeżach małego miasteczka, właściwie na wsi. Jako mały dzieciak nie miałem zbyt wielu okazji, żeby „szlajać się” z kolegami po świecie, więc sporo czytałem i moja wyobraźnia mocno pracowała. Potem, kiedy już się bardziej „zsocjalizowałem”, ta miłość do opowiadanych historii, tych cudzych i tych własnych, pozostała we mnie na tyle głęboko, że dała impuls do pisania.
W podstawówce próbowałem rysować komiksy. Później – pierwsze opowiadania i wiersze. Jeszcze później, już w liceum, napisałem (o zgrozo!) kilka tomików poezji, ale stwierdziłem, że to jednak nie to. Poezja nie daje takiej możliwości opowiadania historii. Więc znowu wróciłem do prozy, która na początku bardziej przypominała realizm magiczny i swobodny strumień świadomości niż literaturę, którą można znaleźć w moich opublikowanych tekstach. Na szczęście poetyckie próby nie przeszkodziły mi w czytaniu (mniej więcej od piętnastego roku życia) opowiadań w Nowej Fantastyce i coraz poważniejszych książek z tej dziedziny literatury. A potem, można by powiedzieć „wreszcie”, odnalazłem w nich swoje miejsce, swój środek wyrazu…
Droga wcale nie była tak oczywista!
Droga rzeczywiście nieoczywista, ale chyba tych dróg jest wiele. Gdy rozmawiałem tu na blogu z Witem Szostakiem, ten odparł, że dla niego pisanie to czynność autoteliczna, czyli jest celem samym w sobie. Trzymając się tego wątku formacyjnego i z powodu nieobecności zapytam: czy studia pomogły Ci w tej drodze?
Moje studia miały co najmniej dwie twarze (czyli trochę mniej niż Grey). Jedna twarz to nuda i ślęczenie nad śmierdzącymi pleśnią książkami, którego nie znosiłem. Gramatyka historyczna, przekopywanie się przez średniowieczne teksty i wysłuchiwanie zachwytów wykładowców nad czymś, co dawno umarło. Ale byli też nauczyciele, którzy z niesamowitą energią opowiadali o literaturze, jak choćby doktor Wiesław Rzońca od Romantyzmu (obecnie już profesor). Ja jednak najbardziej kochałem przedmioty znajdujące się na peryferiach moich studiów, związane z antropologią kultury. A szczególnie ćwiczenia z magistrem Grzegorzem Godlewskim (który obecnie też jest profesorem). Te zajęcia sprawiły, że zacząłem się przyglądać z ciekawością i z pewną podejrzliwością swojemu otoczeniu, zastanawiać nad wpływem słowa i środków audiowizualnych na nasze postrzeganie świata, nad rolą stereotypów, relatywizmem kulturowym i wieloma innymi sprawami.
A jeśli chodzi o język… Jednak przeczytanie wielu opasłych tomów i dziesiątki godzin dyskusji o literaturze „robią robotę”. Nie sprawiły, że stałem się purystą językowym, ale uświadomiły mi, jak pewne rzeczy są zbudowane, jak posługiwać się określonymi środkami wyrazu. To się przydaje podczas pisania. I świadomie i nieświadomie uczysz się, obcując z literaturą, że pisanie to jednak coś więcej niż zwykłe gadanie przy piwie. Może nie zanurzyłem się tak mocno w tradycji jak wielu innych pisarzy, bo zawsze byłem w jakimś stopniu kontrkulturowy, ale dobrze jest, nawet kontestując prozę realistyczną, coś o niej wiedzieć. Dobrze jest nie szukać po omacku stylu, którym chce się coś wyrazić. Nie głoszę tu bynajmniej prawdy objawionej, że każdy pisarz powinien studiować filologię. Ale takie studia na pewno nie szkodzą, a mogą bardzo pomóc w poszukiwaniu własnej drogi.
Mnie studia nieco skrzywiły pod tym kątem, że teraz trochę trudno mi przetrawić, że nawet osoby czytające dużo wzbraniają się przed rozmawianiem o literaturze. Dzięki filologii (choć angielskiej) z nieco większą swobodą zmierzyłem się z recenzowaniem, a i rozmawiam o książkach zawsze i chętnie. Jednak próbuję w pracy organizować klub czytelniczy i w tym zakresie ciężko niektórym się przełamać.
Ale, ale… Chciałem zapytać o tę antropologię kultury. Czy jest jakiś tekst, książka, cokolwiek, co mogłoby służyć za dobry wstęp dla laika?
Myślę, że dobrze jest zaczynać od tekstów „wyciętych” niejako z większej całości, które spreparowali dla studentów pracownicy Instytutu Kultury Polskiej UW (dawnej Katedry Kultury Polskiej). Dobrym przykładem jest Antropologia słowa. Zagadnienia i wybór tekstów pod redakcją prof. Mencwela. Zresztą, cała seria „wiedzy o kulturze”, którą tworzyli m.in. Mariusz Czubaj, wspomniany już Grzegorz Godlewski czy Leszek Kolankiewicz, to naprawdę pasjonująca lektura. Można dowiedzieć się z tych książek wiele zarówno o kulturach pierwotnych, jak i o popkulturze czy kontrkulturze. W różnych ujęciach – słowa, audiowizualności, teatru.
Naprawdę polecam! Choć nie są to chyba szeroko dostępne książki, można coś znaleźć czasem na Allegro. A już później, jeśli któryś z autorów zainteresuje czytelnika przytoczonym fragmentem, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zgłębiać jego myśli samodzielnie.
Dziękuję pięknie. Kto wie, może i Pożeracza ubogacą za czas jakiś.
Jednak ta nawracająca kontrkultura w połączeniu z, eufemistycznie rzecz ujmując, niekoniecznie znaczną dawką optymizmu w Twojej prozie natchnęły mnie do ryzykownego pytania proroczego. Jak widzisz ludzkość za pięćdziesiąt albo też sto lat? Albo inaczej: czy widzisz jakieś wyjście z obecnego powolnego rozpadu poza wielkim pierd… tąpnięciem? A może wcale tak źle nie jest?
Tak, nie jestem optymistą. Czarne myśli o przyszłości ludzkiej rasy krążą mi po głowie, kiedy czytam na przykład o problemach z globalnym ociepleniem. I kiedy słyszę, że jak zwykle – jeden rabin mówi „tak” a drugi rabin mówi „nie”. Jeden mówi, że jest już za późno, żeby ludzkość przetrwała, możemy właściwie żegnać się z tym światem. Drugi mówi, że nie jest najlepiej, ale jeśli zaciśniemy pasa i zmusimy wielkie korporacje do wyrzeczeń, mamy jeszcze szansę. A trzeci, że to nic takiego, bo ziemia od zawsze przeżywała okresy ocieplenia i ochłodzenia, i da sobie radę. To sprawia, że nie widzę szans dla ludzkości. Dla Ziemi – owszem. Ona sobie poradzi i po milionie lat nie będzie nawet pamiętać małych agresywnych ssaków, które ciągle walczyły ze sobą, budowały coraz wyższe płoty a czasem też czytały książki.
Coraz bardziej odrzucamy naukę i popadamy w skrajności. Zajmujemy się bzdurami, które do niczego nie prowadzą i właściwie z dnia na dzień stajemy się ludem pierwotnym: tatuujemy swoje ciała, zapuszczamy brody, przebijamy sobie wszystkie kawałki twarzy. Celebryci-idioci zastąpili uczonych w roli autorytetów moralnych i ekspertów. Ludzie raczej wierzą w horoskopy niż w efekty kwantowe. Biją czołem o złote posadzki w kościołach, aż słychać głuchy łomot. Jak to możliwe, że odrzucamy szczepionki? I że Ziemia nam się wypłaszcza coraz bardziej? Leczymy się urządzeniami, które robią „ping”, lekami homeopatycznymi i energią kosmiczną. Cholerna Era Wodnika, ekstremizmu i homogenizacji w jednym.
Z drugiej strony, rządy bardzo chętnie by nas inwigilowały pod byle pretekstem. Chiny robią to na wielką skalę, ale inni też się z tym nawet nie kryją. Możesz wybrać sobie religię, styl życia a nawet tożsamość seksualną, bardzo proszę, ale powiedz nam wszystko o sobie, żebyśmy mogli pokierować tobą jak marionetką na sznurku. Jak napisałem kiedyś w swoim tekście: media społecznościowe zrobiły z nas małpy. Tak się zajmujemy głupotami, że unika nam szalona gospodarcza zimna wojna, która łatwo może się przekształcić w gorący konflikt. Środek ciężkości cały czas przesuwa się w stronę Azji i w końcu zmiecie nie tylko Anglosasów, ale cały świat łacińskiej kultury. Aż mnie nosi, kiedy myślę o tym wszystkim. Lepiej o tym nie rozmawiajmy!
Z jednej strony niby się powinno jak najwięcej, ale z drugiej wydaje mi się, że większość czytelniczek i czytelników mego bloga i tak trapią podobne myśli. Może to temat lepszy na dyskusję przy kieliszku zimnej wódki lub innego wybranego trunku.
By jednak nie kończyć na nutę zupełnie negatywną i nawiązać do tego kielicha… Jeśli miałbyś pełną, w zaświaty sięgającą, swobodę wyboru towarzysza do rozmowy, kogo byś wybrał? Jeśli zaś nie lubisz pytań hipotetycznie-próżnych, to po prostu strzel pożegnanie i basta.
Gdybym miał porozmawiać z kimś w zaświatach (zakładając, że Tam Wysoko ludzie rozmawiają w uniwersalnym języku aniołów i świetnie się rozumieją), wybrałbym Philipa Dicka. Umarł, niegodziwiec, kilka lat po moich narodzinach. Na dodatek, w Kalifornii, dość daleko od mazowieckiego miasteczka, w którym mieszkałem w dzieciństwie. Nijak nie mogliśmy się spotkać. A chciałbym zapytać go, jak wyglądały jego objawienia, jak napisał te wszystkie niesamowite historie, i o wiele frapujących rzeczy.
A tak naprawdę, po prostu chciałbym go poznać!
Ale nie wierzę w zaświaty, chociaż moje myśli krążą często wokół spraw ostatecznych. Krążą częściej niż bym sobie życzył. Nie przewidują jednak ostatecznego transferu. I to sprawia, że w tym miejscu znowu robi się posępnie. Trochę jak w moich powieściach. Ostatnio zauważyłem, że niektórym czytelnikom przeszkadzają historię pisane bez mrugania okiem. Narzekają, że nie ma tam nic „do śmiechu”. A przecież ja naprawdę się staram, żeby czasem pojawiała się ironia i odrobina nadziei. I sam się nieraz uśmiecham półgębkiem, kiedy opisuję te biedne postaci.
Czyżbym śmiał się z ludzkiego nieszczęścia? Raczej nie, bo nie jestem nihilistą. Podobnie jak nie był nim Dick. Staram się szukać pozytywnych emocji nawet tam, gdzie najtrudniej je znaleźć. A kiedy okazuje się, jak zwykle, że na końcu prawie wszyscy umierają, jestem dumny, że przynajmniej walczyli do ostatniego rozdziału, i że ta postawa sama w sobie jest pokrzepiająca. A czytelnik przeżył wraz ze mną katharsis. Pamiętajmy, że po dużej dawce śmiechu można co najwyżej dostać czkawki.
█║▌│ █│║▌ ║││█║▌ │║║█║ │║║█║
Wytrwam uparcie w swym zwyczaju i zapytam Was o propozycje kolejnych rozmówców dla Pożeracza. Jednym z mistycznych warunków jest znajomość książki. Ale, ale… Przecież nie muszą to być pisarki ni pisarze, wszelkie osoby książkowo-powiązane mile widzianymi są. A może chcecie, by Cezary Zbierzchowski odpowiedział na jakieś Wasze pytanie?
Nie wiedział wtedy, że utrata zmysłów bywa czasami najwłaściwszą reakcją na rzeczywistość [Philip K. Dick, Valis]
maciej
Moze Sanderson wlasnie? Ostatnio zgodzil sie na wywiad z jakims Booktuberem z USA / jest aktywny na reddicie.
pozeracz
Hmmm… To w sumie jest myśl. Spróbuję – zwłaszcza, że czytam teraz Oathbreakera. Udziela wywiadów nie do końca znanym osobom, więc może się uda.
Beatrycze
Sympatyczny i ciekawy wywiad 🙂 Przyjemnie się czytało.
Ja nie znam z kolei powieści, ale „Requiem dla lalek” mi się podobało, warto.
Też spoglądam w przyszłość ze smutkiem, zwłaszcza martwią mnie zmiany klimatyczne.
Ostatnio przeczytałam poleconą mi przez koleżankę książkę pt. „Nauka o klimacie”.
To po części rzecz popularnonaukowa, po części podręcznik, którego autorzy starali się obszernie i rzeczowo przedstawić problem.
Rzecz jest przyciężka i jak ja zwykle mogę czytać do późna w noc bez problemu, tak ta pozycja mnie męczyła i przeczytanie zajęło mi sporo czasu, ale moim zdaniem, warto, jeśli chce się wiedzieć, jak sytuacja wygląda.
Recenzję też napisałam (piszę to nie dlatego, żeby siebie reklamować, tylko książkę, bo sprawa jest ważna, a osobiście mam już dość idiotycznych wypowiedzi polityków oraz zwykłych „Januszy” komentujących wszystko chętnie, im się mniej znają, tym chętniej
https://esensja.pl/ksiazka/recenzje/tekst.html?id=28568
pozeracz
Po „Requiem…” na pewno z czasem sięgnę. Może Powergraph pokusi się o kolejne wydanie?
A za polecenie dziękuję. Mnie fascynuje to, że wiele osób zaprzecza temu, że od długiego czasu wśród naukowców panuje niemal 100% zgoda co do tragedii, do której zmierzamy. I że w zasadzie zapowiadane to było od lat wielu.
Ja zaś od siebie, choć głównie dla spikających (może są napisy?) polecam ten filmik: https://www.youtube.com/watch?v=RLqXkYrdmjY
Beatrycze
Dzięki, obejrzałam sobie 🙂
pozeracz
I jak wrażenia?
Ambrose
Bardzo ciekawa rozmowa, która mam nadzieję okaże się bodźcem, by wreszcie po prozę C. Zbierzchowskiego sięgnąć. Podoba mi się ta fascynacja osobą Philipa K. Dicka, bo i dla mnie to twórca niezwykły, wymykający się schematom. Ukłon także za Julio Cortázara, którego dzieła ogromnie sobie cenię. A Vonneguta właśnie czytam. Sporo tej zbieżności nazwisk, stanowczo za dużo, by można było mówić o przypadku 😉
pozeracz
A może to Ty? 😉 Tak jak Kuba Nowak i Jakub Nowak 😛
Ambrose
Hehe, o ile mi wiadomo to nie, ale przeczytawszy „Kocią kołyskę” jedno sobie uświadomiłem – nie można być niczego pewnym, bo przypadek i ślepy traf lubią się mieszać do człowieczego życia 😉
pozeracz
No ładnie, ładnie. Zagrywasz kartę nieoznaczoności, mącisz wodę i atmosferę zagęszczasz 😉
Andrew
Super! Z wieloma rzeczami się nie zgadzam, z wieloma zgadzam niestety, ale i tak było ciekawie!