We wstępach do swych wpisów wspominałem już nie raz i nie dwa, że czasem dobór lektur dziwnymi kwestiami jest powodowany. Lat temu kilka w antykwariacie uwagę mą przyciągnęło nietypowa, srebrna obwoluta książki I nastał wiek błogi Jiřiego Marka. Wrażenia po lekturze pozytywne były, więc nieco później nabyłem także Zaginiony horyzont James Hiltona z tej samej serii (nieistniejącego już) wydawnictwa Śląsk. Czy i tym razem Pożeracz był ukontentowany po pożarciu? Sprawdźcie poniżej.
Gdy w Baskulu wybucha powstanie, grupka angielskich i amerykańskich obywateli zmuszona jest uciekać z ogarniętego zamieszkami miasta. Ich samolot zostaje jednak porwany przez nieznanego tambylca, który doprowadza do awaryjnego lądowania gdzieś na zachodnich krańcach tybetańskiej części Himalajów. Pozornie beznadziejna sytuacja zmienia się w przygodę życia, gdy rozbitkowie doprowadzeni zostają do Shangri-La. Tajemniczy, niepozbawiony niesamowitości klasztor skrywa w sobie niejeden sekret, a każdy z gości z pewnością odkryje niejedną rzecz o sobie.
Zaginiony horyzont napisany został w 1933 roku i można by tę powieść nazwać albo nietypową jak na czasy obecne, albo też staroszkolną. Zbyt słabo jednak znam literaturę przygodową (czy też wczesnofantastyczną) tamtego okresu, żeby uprawnione porównania czynić. Jednak można chyba uznać za nieszablonowe konstrukcję, w której akcja stanowi wstęp po opowieści i jest elementem jego zakończenia, lecz niemal całe rozwinięcie obchodzi się bez niej. Choć w zasadzie należy tu dodać, że chodzi o wstęp i zakończenie opowieści osadzonej, gdyż Hilton zdecydował się na schemat szkatułkowy, a właściwa historia zostaje opowiedziana przez protagonistę, spisana przez postać poboczną i przekazana jako manuskrypt jeszcze innej osobie. Nie znaczy to jednak, że z większości książki wieje nudą – początkowo odpowiada za to napięcie związane z poznawaniem tajemnicy Shangri-La, później rozterki związane z pewnym dramatycznym, a na sam koniec chęć dowiedzenia się, jak właściwie doszło do zdradzone na początku finału. Można jednak odnieść wrażenie, że są to kwestie niejako drugorzędne czy też nieco zwodnicze, a kluczowe jest coś innego.
Wspomniana zasadnicza kwestia ma charakter filozoficzny oraz/lub światopoglądowy. Zaginiony horyzont można bowiem interpretować jako krytykę ówczesnego (a tym współczesnego i tym bardziej) świata. Protagonista i narrator opowieści osadzonej, Hugh Conway, służy tu za wykładnie pewnego światopoglądu czy też podejścia do życia. Doświadczony okrucieństwami okopów I wojny światowej stał się zdystansowany – nie bawią go romanse, nie pociągają zwykłe rozrywki. Jego stoicka postawa powraca często w jego obserwacjach i sprawia, że zaczyna się nim interesować najważniejszy mieszkaniec Shangri-La: wysoki lama. Tak poglądy Anglika, jak i filozofia samych lamów podkreślają kontrast pomiędzy hałaśliwym, popędliwym i konsumpcją przepełnionym życiem reszty świata a nieśpiesznym, nastawionym na kontemplację i poznanie siebie bytowaniem w klasztorze. Można to bez większego ryzyka interpretować jako krytykę tego, w którą stronę zmierza ludzkość, a z kolei zakończenie wskazywałoby na nieuchronność postępu.
Trudno też tu nie wspomnieć o kilku ciekawostkach z książką związanych. Najważniejszą z nich jest fakt, że jest to pierwsza powieść, w której w ogóle pojawia się Shangri-La. Choć w starożytnych tybetańskich pismach wspomina się o podobnych miejscach, to właśnie powieść Hiltona dała początek temu zjawisku w (pop)kulturze. Amerykański pisarz zabawił się też w proroka i to na dość ogólnym poziomie skutecznego. Wysoki lama jest bowiem przekonany, że niedługo świat nawiedzi konflikt jeszcze większy niż ten zakończony w 1918 roku. Zaginiony horyzont wydany został w 1933 roku, gdy to Hitler został kanclerzem Rzeszy, ale napięcia dalekie jeszcze były od zenitu. W dodatku USA doświadczały najgorszego roku Wielkiego kryzysu i Europą wielce się nie interesowały. Na sam koniec zaś uwaga pomijanego póki co w niniejszej recenzji kwestii przynależności książki do serii Science Fiction. Poczynić tu trzeba dwa drobne przytyki: po pierwsze czytelnik napotka tu niemal przeciwieństwo science, a w dodatku cały wątek nadprzyrodzony odgrywa tu rolę marginalną, pretekstową wręcz.
Zaginiony horyzont to powieść, która może i nie stanowi przygodowego fajerwerku, ale ma zdecydowanie w sobie coś intrygującego i uwagę przykuwającego. Stoicki rdzeń opowieści, wojenna przepowiednia i początek mitu Shangri-La to pozytywne wyróżniki, ale tak poza tym po prostu całkiem dobrze to się czyta. Nie przeszkadza w tym nikła dawka akcji czy też pretekstowość wątki nadprzyrodzonego. Pora antykwarycznie szukać kolejnych tomów srebrnopazłotkowej serii.
Zaginiony horyzont odnalazła też:
Wiesz, mój kochany, ty cudownie umiesz mnie nie rozumieć.
łowczyni słów
Nieuchronność postępu można wtedy jedynie uznać za oczywistą, gdy zrozumiemy że postęp, owa zwodnicza nadzieja filozofów, ma na ogół niewiele wspólnego z pojęciami takimi jak „ulepszenie” czy „poprawa”. Sam Darvin dowodził iż jego „ewolucji” nie należy rozumieć jako zmiany na lepsze, jedynie po prostu zmiany w odpowiedzi na takie czy inne warunki otoczenia, tj. pod wpływem nowych nacisków selekcyjnych. Wiemy zaś w jakim stopniu darwinizm zaważył na ówczesnych systemach filozoficznych. Co do książki, napisałeś że wydanie ma srebrną obwolutę, czy brzegi stron także są tak „posrebrzane”? I czy przytoczony cytat pochodzi z rozmowy Anglika i lamy? Sądzę że przyjaźń i miłość jakie ich łączyły, swoiste entente cordiale, musiały wykraczać poza granice znane czy dopuszczane przez konwenanse dowolnej epoki.
pozeracz
Cytat akurat pochodzi z miejsca innego, ale przyjaźń i miłość stanowią tu ważne wątki – choć ta druga (zwłaszcza w wydaniu romantycznym) widziana jest raczej jako siła destrukcyjna. A postęp technologiczny to zdecydowanie ciekawy temat do dyskusji – bo w kontekście technologii rzeczywiście można argumentować za zasadnością określeń „ulepszenie” czy „poprawa”. Jednak kluczowa jest kwestia wpływu tych postępów na nasze życie i codzienność.
łowczyni słów
Przyszło mi też do głowy iż znamy w dziejach wiele takich pięknych miłości-przyjaźni, choćby wśród uczniów Akademii Platońskiej, ale także damsko- męskich, weźmy dzieje Abelarda i Heloizy czy Lou Andreas Salome oraz Rilkego czy Freuda. Z jakiegoś powodu pokolenia czytelników, komentatorów i badaczy snuły niestworzone domysły co też między tymi ludźmi działo się w ich sypialniach- dodajmy iż zapewne niemało- zamiast skupić się na tym przepięknym porozumieniu dusz jakie ich łączyło. Sądzę że tak za czasów Akademii rozumiano „miłość platoniczną”. Nie jako zupełnie pozbawioną pierwiastka fizycznego, ale jako dalece poza niego wykraczającą. Kto pamięta „Sympozjon” ten wie, iż Sokrates sławił Afrodytę tak w jej postaci niebiańskiej, jak i ziemskiej- wszetecznej. Te aspekty miłości, twarze Bogini, splecione w odpowiednich proporcjach, ukazują prawdziwie olśniewające oblicze miłości. Co z tym obliczem czynią współcześni, rownież „twórcy”, żal patrzeć.
pozeracz
Mnie przy takich dyskusjach zawsze nachodzi myśl o tym, czy aby zbyt wybiórczo nie podchodzimy do spojrzeń wstecz. W końcu lat wiele minęło, większość dzieł „codziennych” zaginęła, przetrwały głównie z pewnych powodów doceniane, a niektóre zaginęły z przyczyn losowych. Oceniamy więc tamte czasy poprzez bardzo wąski wycinek tej twórczości. A ludzie narzekają np. na zepsucie młodzieży i obyczajów już od czasów starożytnych. Chciałbym wiedzieć, jak kiedyś ktoś spojrzy na nasze czasy…
łowczyni słów
W erze starożytnej, choć może trudno w to uwierzyć, nie było mnie jeszcze na świecie więc niezbyt mogę się na jej temat wypowiadać, natomiast odnoszę się do komentatorów i biografów piszących współcześnie tj. w ciągu może minionego stulecia. Wystarczy spojrzeć jak w tym czasie spłaszczono i spaskudzono pisma Freuda.
pozeracz
Ależ ja rozumiem i nie oczekuję wiedzy pewnej na tej temat. Od tego jednak mamy inteligencję, by wnioski wyciągać i hipotetycznie przypuszczenia podparte rozmysłem czynić.
łowczyni słów
Nie uważam że znowu tak ogromna część tych dzieł zaginęła. Starożytnych zapewne, ale jeśli chodzi o ostatnich 300-400 lat, można wnioskować już ze sporego materiału. I niestety można zauważyć tu jakiś… regres;)
pozeracz
Nie chodzi nawet tyle o zaginięcie, a o zapomnienie, które co najwyżej z czasem przeszło w (niemal) zapomnienie. Podobnie według mnie będzie z dzisiejszymi masowymi dziełami – mało co rzeczywiście zaginie, ale wiele zostanie zapomnianych.
Ambrose
W kwestii narzekań na młodzież i starożytności, warto przytoczyć słowa żyjącego sporo wieków p. n. e. greckiego epika Hezjoda, który z ubolewaniem stwierdza: „Nie widzę nadziei dla przyszłości naszego narodu skoro polegamy na bezmyślnej dzisiejszej młodzieży, bez wątpienia wszyscy młodzi są lekkomyślni ponad wszelką miarę… Gdy ja byłem młody, uczono nas dyskrecji oraz szacunku dla starszych, ale dzisiejsza młodzież jest coraz bardziej pogardliwa i nie zna umiaru.”
pozeracz
No to polecam jeszcze poczytać sobie o sumerskim tekście „Skryba i jego zepsuty syn”, na przykład tu: https://ekskursje.pl/2012/01/namlulu/