Ostatnimi czasy natężenie wywiadowcze oraz promocyjne na blogu spadło znacznie. Od ostatniego wywiadu minęły ponad trzy miesiące, a poprzednia rozmowa blogowa wskoczyła na bloga w lipcu. Po części jest tu wynik tego, że kilka rozmów nie doszło do skutku lub dokończonych nie zostało, ale to marna wymówka. Pora zakasać rękawy i wziąć się do roboty. Choć robota to chyba złe słowo – wywiadowanie to czynność dla mnie przyjemna. Mam nadzieję, że równie przyjemna była dla Elwiry prowadzącej blog Księgarka na regale.
Elwira pisze o książkach emocjonalnie i z pazurem. W dodatku, jak pisze sama o sobie, z książkami się kłóci, czasem się na nie gniewa, ale nigdy ich nie zdradza. Ja zaś liczyłem, że kilka rzeczy mi zdradzi. Zwłaszcza, że jest współfilolololożką angielską. Enjoy.
Pożeracz: Czy pamiętasz pierwszą książkę, która pozwoliła Ci poczuć magię czytania?
Księgarka: Ta książka pewnie będzie dziwnym wyborem dla dziecka. Nasz rodzinny salon wciąż wypełnia góra encyklopedii, mitologii greckiej (która też piekielnie mnie wciągnęła!) oraz książek dla dzieci uczących przyrody czy anatomii sprzed czasów Googla. Pamiętam ciekawskie sięganie po te pozycje, ale pierwszą książką, która mnie pochłonęła i pomyślałam: wow, to tak się przenosi w inne światy za pomocą słów, było Powstanie Spartakusa Haliny Rudnickiej. Dzieci z Bullerbyn też lubiłam, ale należałam do dziewczynek rozpalających niedozwolone ogniska, skaczących po drzewach i…bijących się z chłopakami, zatem wszelkie walki w książkach to była moja bajka.
Ładnie, ładnie. Ja w szkole podstawowej czytałem grzecznie lektury, ale pierwszy przypływ czytelniczej magii miałem dopiero przy Panu Samochodziku i Templariuszach. Czy przy swym ogniskowo-chłopako-bijącym trybie życia miałaś etap na Nienackiego?
Aż dziw, bo by się nadał idealnie, ale z Panem Samochodzikiem i Panem Nienackim miałam do czynienia tylko w formie adaptacji filmowej.
Ja adaptacji z kolei chyba nie widziałem. A przynajmniej zupełnie nie pamiętam. Ciekaw jednak jestem, czy był jakiś jeden prowodyr Twojego czytelnictwa, czy może to bardziej złożony był proces?
Jedna z moich ukochanych scen w Poniedziałkowych dzieciach Patti Smith, to ta, w której zdradza, kiedy narodziła się u niej fascynacja książką. Jej mama zasiadała w fotelu kompletnie zatopiona w lekturze. 5-letnia Patti była tak zaaferowana tym skupieniem matki, że zaczęła podkradać jej książki. Kładła je pod poduszkę myśląc, że w ten sposób je wchłonie. Gdy jej matka się zorientowała, co robi mała Patti, zwyczajnie zaczęła uczyć ją czytać.
Ja nie mam takiej sceny. Już nie raz próbowałam sobie przypomnieć, od kiedy umiem czytać, mam wrażenie, że szłam do szkoły i po prostu się już umiało czytać. Ściana w naszym salonie wciąż pęka od ciężkiej biblioteki, ale nie było czytania w przytulnym fotelu. Lektury czytałam wybiórczo, choć starałam się wszystkie. Można powiedzieć, że moim prowodyrem zwyczajnie była sama książka i moja wyobraźnia, która się w niej zakochała.
Rozumiem. U mnie też książek w domu nie brakowało i w sumie nie wiem, dlaczego tak późno zacząłem czytać „na własną rękę”. No i do tego miałem ciocię, dziennikarkę, która starała się mi podtykać wartościowe lektury, ale zacząłem jej słuchać dopiero z czasem. Ale, ale… W różnych badaniach nad czytelnictwem przewija się zawsze kwestia rodziny i środowiska przyjaznego czytelnictwu. O rodzinie napisałaś, ale ja pozwolę sobie jeszcze spytać, czy może miałaś jakiegoś innego mentora lub też towarzysza podobnoletniego w swych czytelniczych wojażach?
To nie jest tak, że nie miałam świetnych polonistek. Wspominam je bardzo dobrze. Tak samo z pasją prezentowano mi literaturę angielską i amerykańską na studiach. Nie tylko ja potwierdzę, że Marta Mazurek to jedna z najlepszych wykładowczyń literatury amerykańskiej w Polsce i na jej egzaminy uczyłam się jak szalona 🙂 Wtedy czytałam wszystko i byłam zachwycona, ile czytania może mnie jeszcze czekać. Woolf, Joyce, Lawrence, Wilde aż do literatury współczesnej i Philipa Rotha czy Zadie Smith. A jakimś cudem po studiach czytałam mniej i czułam się za głupia na czytanie. Nie miałam wokół siebie wielu czytających osób. Aż pewnego dnia sama zabrałam siebie do księgarni i powiedziałam sobie, że nie wyjdę póki nie wezmę ze sobą trzech polskich autorów. Kluczyłam między regałami, czytałam opisy, sprawdzałam pierwsze strony i zdecydowałam. Karpowicz, Wiśniewski i Tokarczuk przywrócili mnie wtedy do czytania. Wciąż obstaję przy twierdzeniu, że zrobiły to książki, a nie ludzie w podobnym wieku. Dziś przez ilość czytanych książek i tego częstotliwość, jestem uważana za freaka.
Ale zaraz, zaraz. Hola wręcz hola. Czyżbyś Ty była absolwentką niesławnego IFA zwanego teraz WFA, czyli filologii angielskiej na UAM?
Brzmi jak zarzut! 🙂 Licencjat ukończyłam w bardzo ciepło wspominanym przeze mnie Kolegium Języków Obcych na sekcji nauczycielskiej, tam też sztorcowała nas Marta z literatury amerykańskiej, a tytuł magistra przywitałam w Collegium Novum.
Ależ gdzieżby! Ja bardzo miło wspominam czas spędzony na poznańskim licencjacie. I to nie tylko dlatego, że byłem grupowym rodzynkiem. Nie będę tu teraz zatapiał się w odmęty wspominkowych pytań, bo zanudzilibyśmy wszystkim zapewne. A poza tym mogę to zrobić prywatnie. Kończąc jednak wątek studencki, zapytam tak: jakie zwyczaje czytelnicze zaobserwowałaś wśród współczytających?
Zwyczaje czytelnicze nie utknęły mi w pamięci. Wszyscy staraliśmy się przygotowywać na zajęcia z literatury, bo inaczej się nie dało. Ja na pewno nie miałam podejścia, że ZMUSZONA czytam lektury nam zadane, ale byłam wniebowzięta, że ktoś przedstawia mi, uczy mnie, ważnej i wartościowej literatury różnych nurtów. Studia były całym moim życiem, ponieważ pięć lat spędziłam w pociągu na nie dojeżdżając. Czytałam w pociągu, spałam w nim, jadłam i zaczęłam nawet pisać pracę licencjacką na kolanie!
U mnie dużo osób próbowało jak mogło nie czytać… Jednak zostawmy te studia, pociągi są dużo ciekawsze! A tak serio. Przez te pięć lat kolejowego podróżowania zapewne spotkała Cię przeróżne książkowe historie. Pamiętasz jakieś?
Powiem Ci szczerze, że na trasie, gdzie wszyscy jadą tylko do szkoły lub pracy, to rzadko spotykałam osoby czytające. Takie osoby przygniatało zmęczenie. Kiedyś, gdy czytałam książkę w porannym pociągu, dziewczyna stojąca nade mną zemdlała mi prosto na książkę! Dosłownie! Na dłuższych trasach z kolei czyta więcej osób i zawsze podglądam, co kto czyta. Ostatnio kobieta obok mnie czytała Królestwo Twardocha, dwoje Anglików mieli przy sobie jakieś poradniki, a sąsiad z lewej czytał jakiś kryminał.
O, widzisz, czyli książkowa historia była, nawet dramatyczna. Ale rozumiem to dojazdowe boleści. Ja odkryłem z kolei, że w okolicach 5 rano wszyscy są dla siebie milsi. Moja teoria jest taka, że każdy wędrujący przez miasto o tej godzinie wie, że każdy inny ma tak samo przegwizdane.
Porzućmy jednak ten temat, a przeskoczmy do bloga. Skąd pomysł i potrzeba?
Potrzeba to bardzo dobre słowo. Bo Księgarka czekała chyba zwyczajnie na swój czas. Na taką formę kontaktu ze światem. Wewnętrznie brakowało mi przestrzeni, w której mogłabym z kimś rozmawiać o tych wszystkich wrażeniach po lekturze. Brakowało analizy, dyskusji, uczuć. Tego wszystkiego, co robią z nami książki. Nie miałam pojęcia, że ten świat czytelników jest tak obszerny i bogaty. Wcześniej latami spisywałam krótsze recenzje na lubimyczytac.pl. Księgarka to tak naprawdę mój czwarty blog. Wcześniejsze oczywiście są ściśle tajne, a studia wspominam też miło, ze względu, że dostałam pod ich koniec nagrodę za Najlepszy Blog Studencki. Ogrom czytanych lektur i chęć dyskusji o nich sprawiały, że coraz więcej osób zachęcało mnie do założenia bloga i dzielenia się tym ze światem. Słowa i chęć pisania zawsze we mnie gdzieś drzemały. Pomysł zatem zrodził się pewnego wakacyjnego dnia. Myślałam nad nazwami, o tym jak będę pisać. Gdy czytelnicy mówią mi, że pisze czule, od serca, kompetentnie i pięknie, że po moich recenzjach „czują”, że chcą przeczytać daną książkę, to wiem, że blogiem osiągam swój cel. Sięgamy po lektury, żeby czuć, a nie tylko bezmyślnie zapychać czas.
„Najlepszy blog studencki”? Tylko pogratulować. Ja to na pierwszym roku studiów miałem jedynie nieco angstowy blog nazbyt osobisty. Ale ten jest nie tylko tajny, ale i dawno usunięty. Krótko miałem też bloga na gram.pl i cdaction.pl, więc w sumie ten też jest czwarty. Przybijam więc czwóreczkę.
A teraz pozwolę sobie zadać pytanie może i sztampowe, ale przeze mnie sympatią darzone. Jakie byłe najmilsze zaskoczenie z blogiem związane?
Najmilsze? To ludzie i to, że ten listonosz faktycznie nie myli adresu i to do mnie przynosi tyle książek! Pierwsza zgoda wydawnictwa na współpracę naprawdę była dla mnie ogromnym zaskoczeniem. „Mam” sobie ledwie dwa miesiące, a tutaj Biuro Literackie zgadza się wysłać mi egzemplarz recenzencki mojej muzy, Patti Smith i jej Tańczę boso. Wysyłałam wiadomości od serca i, na szczęście, wielu wydawców to serce i pasję ceni. Tak samo czytelnicy i ludzie, których spotykam poza ekranem dzięki blogowi. Ogrom tego świata i jego miłości do książek wciąż wprawia mnie w pozytywne osłupienie. W końcu jest mniej samotnie.
To pewien paradoks dla mnie. Czytanie samo w sobie jest w większości przypadków czynnością wybitnie samotniczą, a jednocześnie czytelników bardzo ciągnie do siebie. Ale, ale… Było pytanie o miłe rzeczy, to teraz będzie (może) nieco cierpko. Co Cię irytuje, drażni lub zwyczajnie wkur…za w blogosferze? I nie chodzi mi tu o tę masową, streszczeniową i literówek pełną.
Przykładowo – w głowie mi się nie mieści, że ktoś wypowiada się na temat książki, której nie czytał, a wręcz ją poleca. Nastawienie na cyfry i statystyki zamiast na zwyczajną radość, ze ktoś nas czytający zainteresuje się wartościową książką. Wmawianie blogerom, że bardziej kreują siebie niż książki, chcą na tym zarabiać i zastąpić krytyka literackiego, a to, co piszemy, nie przypomina nawet recenzji. Bawi mnie to, bo ja wciąż postrzegam siebie jako Elwirę piszącą o książkach. Nikogo nie chce zastępować i nikim się nie mianuję. Nie jestem ani krytykiem, ani influencerem, a czasami nawet trudno mi mówić o sobie – bloger książkowy. Wciąż widzę siebie jako czytelniczkę, która po prostu czyta i pisze o tym z pasji oraz wiernej miłości do słów na papierze.
Postrzeganie swojej aktywności przez blogerów (wraz z alergią na słowo „recenzja”) to w ogóle ciekawy temat. Mam też straszne przeczucie, że influencerką być możesz nawet wbrew swej woli. Jednak postrzeganie blogosfery przez osoby w niej nie siedzące jest mało pochlebne, ogólnie rzecz ujmując. Widzisz szanse na zmianę tego stanu?
Pocieszające powinno być to, że odbywa się coraz więcej spotkań, które starają się ludziom przybliżyć blogosferę i jej działanie. Że każdy z nas nie robi tego dla jakiegoś zysku czy rozbuchanego ego, ale z poczucia jakiejś misji i chęci przybliżania literatury do czytelnika, która może mu umknąć w wysypie nowości. Czy zmieni się to, że niektórzy mają nas za niekompetentnych? Trudno stwierdzić, ale mam nadzieję, że niektórym oczy się otwierają na potencjał blogowania. Sądzę, że przede wszystkim trzeba być wiernym swoim czytelnikom, bo to oni są najważniejsi.
Zgadzam się z tym ostatnim zdanie, choć sam ująłbym je ciut inaczej: trzeba być wiernym sobie, a przez to czytelnikom, bo to właśnie zaufanie jest w tej relacji najważniejszą sprawą. Ktoś sięgnie po polecaną przez Ciebie książkę, jeśli ufa Twojej opinii i odczuwa choćby częściową zbieżność z Twoimi gustami. Mam jednak jeszcze jedno pytanie powiązane z kompetencjami i Literacką Stolicą: jak pracujesz nad swoim warsztatem? Masz może jakieś wskazówki dla (niekoniecznie) początkujących?
Wciąż analizuję sposób, w jaki przekazuję swoje treści. Co ludzi przekonuje? Co ich dotyka? Co sprawia, że sięgają po tę książkę, o której piszę? Ostatnio z Rafałem Hetmanem rozmawialiśmy o tym, czym jest „emocjonalne pisanie”, które ponoć ja „uprawiam”. Ja zapytałam z kolei co jest jego przeciwieństwem? Oczywiście pisanie bardziej akademickie, oderwane od własnych przeżyć, analityczne. Zatem moja praca polega na tym, by przy swoim języku wypowiedzi, opowieści wręcz o książce, pozostać, bo to do ludzi trafia. Pracuję nad swoim językiem, mając nadzieję, że się rozwija. Liczę na to, że widać też, że staram się książki przedstawiać godnie wizualnie. W tym celu zainwestowałam w lepszy aparat i absolutnie tego nie żałuję. Niech zdjęcia emanują treścią. Zatem moje porady nie będą zbyt oryginalne. Przedstaw książkę zanim o niej wyczerpująco opowiesz, pokaż, że ją naprawdę kochasz albo nienawidzisz. Zrób to przekonująco, wyczerpującą i solidnie argumentując. Pisz z pasją i bądź wierny stylowi, jaki obrałeś. Autentyczność to najlepszy przepis na wspólne przeżywanie książek i chęć ich czytania.
Ja chyba jestem całkiem blisko tego pisania akademickiego, czyli na tym spektrum dość daleko od Ciebie. Ale, ale… Poruszasz tu bardzo ciekawą kwestię, w której znów się różnimy, czyli zdjęcia. Ze mnie jest ogólnie (niemal) beztalencie w tym zakresie, ale nie mam nic przeciwko temu, by inni na to czas poświęcali. Jednak ciekaw jestem niezmiernie, co sądzisz o rosnącej sile Instagrama? O tym, że ma już znaczący wpływ na to, jak projektowane są okładki? Nie irytuje Cię dominacja obrazu w krainie słowa?
To fakt, u mnie zdecydowanie bardziej rozwija się Instagram. Zwłaszcza odkąd zainwestowałam w aparat i dbam o jakość. Każdy kadr się liczy nie jest przypadkowy, nie zaprezentuje często krytykowanej kawki czy koteczka przy książce, która się do tego nie nadaje. Nie widzę niczego złego w obrazie obok słowa, kiedy ten obraz pomaga sprawić, że niszowe powieści, trudne treści, klasyki czy jakaś mało znana książka trafia do szerszego grona odbiorców, którzy nagle przekonują się i mają odwagę oderwać się od swojej czytelniczej rutyny i poszukać powiedzmy książkę Chleb rzucony umarłym Bogdana Wojdowskiego. Instagram w mojej działalności nie działa na niekorzyść. Widzę autentycznie większy odzew, więcej reakcje i szerszy odbiór, co nadaje sensu temu, co robisz i tworzysz. A szczerze sam mnie teraz zaskoczyłeś, bo pierwsze słyszę, że Instagram ma wpływ na projekt okładek. Chyba żyję w jakiejś idealistycznej bańce albo nie współpracuję z takimi wydawnictwami.
Ten trend Instagramowo-okładowy do nas chyba jeszcze aż tak nie dotarł, ale u Anglosasów zdaje się przybierać na sile. Można o tym poczytać na przykład tu. Ale tak w ogóle, to nie chodzi mi o Twojego bloga, bo nie spodziewam się jakoś byś porzuciła słowo – u Ciebie obraz uzupełnia. Ale przy takiej popularności Instagrama, staje się on na tyle atrakcyjny „cyferkowo”, że niektóre osoby rezygnują z blogów pisanych. A i dla wydawców staje się on kluczową platformą promocji.
Przerażająca jest w tym tekście dominacja Amazona, czyli kupna książek online. U nas można to zapewne przyrównać do dyskontów książkowych typu Aros czy Bonito i chodzenie do Empiku na zakupy „książkowe” na prezent na ostatnią chwilę. Często niestety obserwuję ten proceder. „Elwira, poleć mi książkę taką i taką, ale musi być dostępna w Empiku, bo nie miałem czasu kupić wcześniej.” Dla wielu w takich miejscach wygra okładka. Liczna obecność książki na Instagramie przed premierą zapewne jest atrakcyjna dla wielu. Wiem jednak, że jest mnóstwo czytelników, których czujność jest wzmożona i Instagram jest miejscem wskazówek, ale nie jedynym wyznacznikiem treści, na szczęście. Tekst, który podesłałeś mówi też o rozleniwieniu czytelnictwa. Wolimy duże czcionki, krótkie książki. Faktycznie znam osoby, które panicznie boją się grubych książek i nigdy ich nie tykają. Ja uwielbiam takie wyzwania. Zmierzenie się ze samym sobą i swoim czasem. Wartość lektury wzrasta dla mnie wtedy. Sądzę jednak, że mamy wśród polskich czytelników mnóstwo estetów, którzy kochają piękne wydania dobrej jakości i nie grozi nam prędko, by wydawcy uciekli się do masowego traktowania projektów graficznych. To jak wydaje książki np. Brama Grodzka czy Biuro Literackie, czy projekty Przemka Dębowskiego kocha wielu czytelników.
Empik to w ogóle temat na kilka osobnych rozmów. Kupuję tam czasem… ale nie książki. A Amazon to rzeczywiście moloch, dodatkowo właściciel Audible, czyli chyba największej audiobookowni. Jeśli chodzi o okładki, to mam słabość do Fajnych Chłopaków. Ale Przemek Dembowski też klasa. Naszą rozmowę chciałbym jednak skończyć nutą pozytywną i w duchu pożeraczowym. Chciałbym byś poleciła mi i tym, którym będą to czytać, kilka blogów – przegapianych, niszowych lub po prostu czasu i uwagi wartych.
Wiesz, co mi tu przyszło do głowy? Żeby tak naprawdę polecić zaangażowanych czytelników, którzy nie prowadzą nigdzie swoich blogów, ale nieustannie dyskutują ze mną o książkach najczęściej właśnie na Instagramie. Którzy oddychają razem z nami książkami i dzielą zachwyty bądź wchodzą w zajadłe dyskusje o różnicach. To mnie nieustannie zachwyca, ogrom tego świata. Blogerów chyba każdy z nas zna podobnych, Ginę z Literackiej Kavki czy Anię ze Slow Reading czy Kubę pożerającego książki J, bo każdy z nas przede wszystkim jest własnym sobą, nie tylko nazwą bloga. Ale jeśli miałabym odesłać do bardzo wartościowych treści i skrupulatnych recenzji, głębokiego wejścia w tekst, którym niektórym może unikają, to chciałabym wspomnieć o Czytelni Osobistej i Bookieciku.
A może Wy macie jakieś pytania do szanownej wielce mej rozmówczyni? Śmiało! Następne rozmowy są w planach lub w początkowych mailach, ale z chęcią poznam Wasze propozycje: kogo z blogujących i książkowo powiązanych chcielibyście, bym spróbował namówić na interlokucję?
Wariaci i dzieci zawsze mówią prawdę.
[Umberto Eco, Imię róży]
awita
Z przyjemnością przeczytałam Waszą rozmowę i odkryłam nowego literackiego bloga, z czego oczywiście bardzo się cieszę :-). Przeczytałam kilka wpisów (opinii/recenzji) i rzeczywiście styl pisania Elwiry bardzo mi się podoba, bo odnosi się do emocji, wrażeń. Na pewno będę zaglądać. Ale dodam, że z wielką przyjemnością zaglądam na bloga Qbusia, bo jest wyjątkowy, analityczny owszem, ale bez śmiertelnej powagi, często zabawny, ironiczno-sarkastyczny.
Pozdrawiam serdecznie rozmówców i życzyłabym sobie więcej wywiadów z dowolnymi blogerami. Wszystkie tematy okołoksiążkowe bardzo mnie interesują.
pozeracz
Bardzo dziękuję za podwójnie miłe słowa. Zwłaszcza, że staram się właśnie równoważyć ten analityczny styl.
A kolejne rozmowy będą. Napisałbym, że na 100%, ale to nie tylko ode mnie zależne. No i za rogiem może się czaić jakaś apokalipsa 😉 Choć zdradzić mogę, że obecnie w toku są rozmowy trzy, a jedna nich jest blogowa.
Rozkminy Hadyny
Jak zwykle te wywiady czyta się z wielką przyjemnością, bo poruszają sprawy sercu najbliższe 🙂 Przede wszystkim wspominki z filologii, choć dość okrojone, bo ja też się trochę tak czułam na studiach: z jednej strony zachwycona, ile przede mną świetnych rzeczy do czytania, jak wspaniale polecają je wykładowcy, jak potem można je na zajęciach przegadać, ale też czułam się czasem trochę za głupia na niektóre książki. No i po napisaniu magisterki postanowiłam skupić się na nadrabianiu polskiej współczesnej literatury, która została przesłonięta przez Anglosasów i wcześniej lektury szkolne 🙂
pozeracz
Dodam w „sekrecie”, że pogadanki o filologii szybko przekierowałem na kanały prywatne, bo uznałem, że byłyby nieco zbyt „wewnętrzne”. Ale z tym przesłanianiem to prawda. To jest też spory problem u osób, które chcą szukać pracy w tłumaczeniach (niekoniecznie literackich) – 3/5 lat obcowania niemal tylko z angielskim sprawia, że ojczysty mocno rdzewieje, a to on jest tu kluczowy.
Czepiam się książek
„Sięgamy po lektury, żeby czuć, a nie tylko bezmyślnie zapychać czas” – święte słowa. Jak zwykle ciekawa rozmowa. A największą moją ciekawość wzbudzają te poprzednie tajemnicze blogi was obojga 😉
pozeracz
Ach, ta pokusa. Mój nie istnieje od bardzo dawna. Co prawda ponoć w Internecie nic do końca nie znika, ale wątpię by komukolwiek chciało się go szukać i udało znaleźć.
Czepiam się książek
Tak mówią, że nie znika 😉 Zdradzisz chociaż tematykę tego bloga? Osobiste zapiski, czy jakaś tematyczna strona?