"Natura ludzka nigdzie nie jest tak słaba, jak w księgarni"

Powikłanej przyjaźni początki, czyli „Dancer’s Lament” Iana C. Esslemonta

Jakże czasem dziwnie toczą się koleje wydawniczych losów. Nad Wisłę trafiają książki, które po angielsku czytane mnie zachwyciły. Gdy zabieram się za porzuconą początkowo Ekspansję, to powstaje serial, a całość do końca wydaje MAG i mnie wyprzeda. Zapadłem się w świat Malazańskiej Księgi Poległych i po głównym cyklu zabrałem się za podcykl(e) Esslemonta, a teraz ten sam MAG do niego wraca i ma nawet wydać Kamiennego wojownika. Cóż, moje recenzje czekają na zainteresowanych, a ja zapraszam do poniższej, poświęconej Dancer’s Lament.

dancer's lament

Potężna niegdyś dynastia Quon Tali powoli się rozpada, co zachęca okolicznych władców do walk o władzę. Jednak w centrum regionu położone jest Li Heng, państwo-miasto od wieków bezpieczne za niezdobytymi, potężnymi murami. Miastem opiekuje się potężna czarodziejka nazywana Protektorką, której spokój mąci maszerująca od południa armia Itko Kan dowodzona przez ambitnego króla. Do miasta trafiają nie tylko zabójcy na jego służbie, ale także dwójka rywali z (nie)przypadku – niezależny asasyn, uczeń jednego z najbardziej poważanych w tym fachu mistrzów, który chce wyrobić sobie markę, oraz pewien mag z Dal Hon, którego cele są tak ambitne, że zdają się być szalonymi.

Większość książek należących do świata Malazańskiej Księgi Poległych charakteryzuje się nielichym rozmachem oraz bogatym zbiorem postaci, z których perspektyw prezentowana jest akcja. Wyjątkiem była tu Noc noży, której to akcja co prawda – jak mógłby sugerować tytuł – nie zamyka się w jednej nocy, ale z wyłączeniem retrospekcji na całość wystarcza jeden dzień. W Dancer’s Lament czasu potrzeba więcej, ale miejsce jest ograniczone (Li Heng i najbliższe okolice), a i postacie narracyjne są tylko trzy. Odmiana ta oznacza może i nieco mniejszą skalę i stawkę, ale jednocześnie przybliża czytelnika do postaci. Dużo niższy jest też próg wejścia dla osób nieznających cyklu – prywatnie dodam, że miast wznawiać (pod)cykl o Karmazynowej Gwardii, który dużo mocniej zazębia się z serią główną, MAG powinien wybrać tę serię.

path to ascendancy covers

Mniejsza skala nie oznacza jednak porzucenia pewnych elementów stałych dla niemal wszystkich powieści z malazańskiego świata (może poza tymi o Bauchelainie and Korbalu Broachu). Są tu igraszki bóstw i potężnych mocy, są pokazy magii oraz niejedna efektowna scena walki (zwłaszcza, za sprawą profesji głównego bohatera, dachowo-nożowej), są  W seriach pozostałych nie brak też poczucia humoru, lecz tu ze względu na zawężenie narracyjne scen humorystycznych zdaje się być zauważalnie więcej na metr kwadratowy opowieści. Dowcip miesza się tu z okrucieństwem, a wojna i los bywają okrutne. Esslemontowi udało się też zachować równowagę pomiędzy tworzeniem czegoś nowego a przynależnością do znanego świata. Dwójka głównych bohaterów (oraz co najmniej jeden z napotkanych wyznawców Kaptura) odgrywa później role w cyklu kluczowe, lecz ta przygoda stanowi niezależną bazę dla reszty.

Znacznie mniejsza liczba prowadzących narrację w Dancer’s Lament oznacza, że dużo więcej zależy od poszczególnych postaci. Innymi słowy: marnie napisany Dorin Rav zepsułby w zasadzie całą książkę. Na szczęście Esslemont wykonał robotę solidną i do tego wtłoczył ją w malazańskie sztance. Główny bohater jest bowiem dość sztampowym profesjonalistą, twardo po ziemi stąpającym – ambitny acz honorowy, złudzeń pozbawiony acz słabości ukazujący. Stara się być praktyczny i beznamiętny (po angielsku jest na to akuratne określenie: „matter of fact”), ale – podobnie jak w przypadku kilku innych pamiętnych par (ach, Tehol i Bugg) – otrzymuje przeciwwagę w postaci Wu. Mag z kolei należy do grupy tych pokręconych ekscentryków, których wszyscy biorą za niepoczytalnych, a ich pomysły za poronione, a na koniec to właśnie im się (prawie) wszystko udaje.

mud portage esslemont

Steven Erikson i Ian C. Esslemont na błotnym biwakowaniu, zwanym też stanowiskiem archeologicznym, rok 1983

Dancer’s Lament to bardzo udane nowe otwarcie dla monumentalnego świata malazańskiego. Ian C. Esslemont stworzył opowieść, która wzbogaca główny cykl, ale jednocześnie wypada atrakcyjnie sama w sobie. Para dobrze uzupełniających bohaterów, elementy znane i lubiane z innych książek, a także oszczędność czasu, miejsca i perspektyw sprawiają, że można tę książkę polecać jako alternatywny początek przygody z Malazańską Księgą Poległych. Życzę MAGowi, aby dotarł i do niej.

‘No. It’s messy and unsophisticated. There are better ways of doing things.’
‘Such as?’
Wu brightened, flashed his yellowed crooked teeth. ‘My ways. Lying, trickery, deceit, cheating, or just plain patience. He will come to us.

Poprzedni

Chile to ponury żart, czyli „Strefa mroku” Nony Fernández

Następne

Smutny anioł bez imienia, czyli „Remote Control” Nnedi Okorafor

2 komentarze

  1. Heh, to pasowałoby, żebyś zacząć czytać japońszczyznę, no i żeby Cię zachwyciła. Mishima i Kenzaburō Ōe – te nazwiska nieśmiało podsuwam na początek 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén