Wczesne me czytanie wiązało się głównie z dużymi ilościami powieści sensacyjnych (ach, Dirk Pitt) oraz fantastyki. Tak się też złożyło, że w tym samym okresie powstało wydawnictwo Fabryka Słów i swą bytność zaczęło od Kronik Jakuba Wędrowycza. Pożerałem ich książki intensywnie, ale największą sympatią darzyłem właśnie serię z krnąbrnym egzorcystą z Wojsławic. Po kilku pierwszych tomach rozstałem się z Jakubem, ale teraz – za sprawą tomu dziewiątego, Karpie bijem – mam okazję w te ćwierć-rodzinne strony powrócić.
Jakub Wędrowycz literacko narodził się w 1996 roku, gdy to w miesięczniku Feniks ukazało się opowiadanie Hiena (włączone później do zbioru Czarownik Iwanow). Od tamtego czasu dorobił się nie tylko dziewięciu książek i licznych fantów, ale nawet własnego konwentu organizowanego Lubelskie Stowarzyszenie Fantastyki Cytadela Syriusza. Kimże jednak jest ten wiekowy raptus? Otóż jest to człowiek wielu talentów i jeszcze większej liczby przywar. Jest wiernym (tylko nieco wybiórczo) tradycji ochlapusem i chamem oraz bezwzględnym gnębicielem Bardaków, a do tego bywa między innymi egzorcystą, kłusownikiem, partyzantem czy też detektywem.
Powyższa, wielce skrócona i ugładzona, charakterystyka jest i wskazówką na temat tego, jakiego humoru można spodziewać się po Karpie bijem. Tak, tak – dowcipy nie są tu nazbyt wysokich lotów, ale też nie osiągają kategorii „wysoce żenujące”. Bywa rubasznie, raczej nie bywa sprośnie, a Pilipiuk potrafi i rzucić niezłą aluzją polityczną (patrz cytat zamykający). Jednocześnie trzeba zaznaczyć, że warto spojrzeć na głównego bohatera przez pryzmat autorskiego dystansu do własnej twórczości (zwanie samego siebie Wielkim Grafomanem) i potraktować nie tyle jako nośnik żartów, a krzywo-zwierciadlane spojrzenie na polskie wady i zalety. Miłośnik pryty truskawkowej stanowi bowiem przejaskrawiony amalgamat nadwiślańskich przywar celnie punktowanych przez nieco bardziej zdroworozsądkowego Semena, który to zauważa jakubową (i nie tylko) hipokryzję zajadliwą.
Pod kątem kompozycji Karpie bijem można określić trzema słowami: prosto, powtarzalnie i skutecznie. Od samego początku większość opowiadań Pilipiuka bardziej niż krótkimi fabułami określić można rozbudowanymi dowcipami. Wiele z nich ma nawet w pewnym sensie podobną strukturę – jest tu wprowadzenie, rozwinięcie i puenta. Owszem, wszystkie te elementy są rozwinięte i usiane żartami (słownymi, sytuacyjnymi itd.) wewnętrznymi, ale ta ostatnia część potrafi się zamknąć w jednym zdaniu lub akapicie. Tu powrócić jednak trzeba do ostatniego z trzech przysłówków: skutecznie. Konstrukcja tekstów jest może jak jest, ale na potrzeby lekkiego, humorystycznego fantasy wystarcza. Pilipiuka pochwalić też trzeba za rozmach i inwencję – to już dziewiąty zbiór perypetii Wędrowycza, a autor jest nadal w stanie wpędzić go w nowe tarapaty (które stają szybko tarapatami kogoś innego). Tym razem pojawia się między innymi Nautilus, Grunwald czy wiedźma-bombowiec. Brakuje jedynie odpowiedzi na to, czemu Jakub nie żłopie już Perły Mocnej…
Z góry przepraszam, ale podsumowanie niniejsze truizmami usiane będzie. Trudno mi jednak pisać inaczej o tej prozie. Karpie bijem to zbiór, którzy przypadnie do gustu fanom Wędrowycza, a nieprzekonanych nie przekona. Humor do wyrafinowanych nie należy, ale nikt się raczej takowego nie spodziewa. Innymi słowy, nomenklaturę prawniczą stosując: jest to literatura w pełni zgodna z opisem. Uroku pozaksiążkowego całości dodają zaś klimatyczne ilustracje Andrzeja Łaskiego.
Ze egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję
Krzyżacy, gradem kamieni polnych z proc potraktowani, zalegli pokotem niczym przed wiekami obrzydłe dinozaurusy zmiecione mocą Świętej Ewy […]
Gandalf
Jeśli ktoś wcześniej nie tylko poznał, ale i polubił Jakuba Wędrowycza – ta książka będzie bardzo, bardzo przyjemnym spotkaniem ze starym, dobrym znajomym. Andrzej Pilipiuk gwarantuje to samo, co zwykle i faktycznie – jest po prostu skutecznie. 🙂 Zachęcamy gorąco! 🙂
pozeracz
Można zresztą dość bezpiecznie założyć, że jeśli seria ma siedem części i pojawia się regularnie od czasu długiego, to wielce rewolucyjnych zmian raczej nie przeszła.
Marek
O ile pierwsze zbiory opowiadań, czy nawet pierwszy tom „Kuzynek”, były nie tylko zjadliwe ale wręcz interesujące (cykl opowiadań o doktorze Skórzewskim – np. „2586 kroków” – czy też te z serii „antykwarycznej”), tak niestety późniejsza twórczość Pilipiuka jest dla mnie nieznośna. Nawet nie przez te dowcipy niskich lotów, ciągłe utarczki bohaterów z patologią (ależ kuzynki Kruszwickie się biły z dresiarstwem, hoho) ale właśnie przez te jego łopatologiczne wrzucanie aluzji politycznych ciężkich lotów, jak ta powyżej. I to napotykamy co chwilę od momentu cyklu „Oko jelenia” i z biegiem lat coraz bardziej w opowiadaniach. Ani to śmieszne, ani zabawne bo Pilipiukowi brak lekkości pióra; jego docinki nie są ironiczne, one są jak walenie wampira w łeb trzonkiem kija przez Wędrowycza.
P.S. Tak przy okazji to czy ktoś się kiedyś pokusił o analizę dlaczego gros pisarzy fantasy w Polsce (a może nie tylko w Polsce?) jest zdecydowanie nachyloną w jedną stronę polityczną?
pozeracz
Ja odpadłem właśnie gdzieś w okolicach „2586 kroków” i „Oka Jelenia” właśnie. Sparzyłem się i przez długi czas nie miałem zupełnie ochoty sięgać po nic więcej, bo miałem wrażenie, że dokładnie wiem, co dostanę i że niezbyt mi się to spodoba.
Po długim czasie okazało się, że w przypadku Jakuba nadal wiem, co dostanę, ale akurat miałem na to ochotę. Wiedziałem czego się spodziewać i to dostałem.
Ambrose
Moje początki przygody z czytelnictwem wyglądały b. podobnie, tj. często sięgałem po sensację, thrillery, fantasy i science fiction. I wśród czytanych przeze mnie autorów znajdował się również Andrzej Pilipiuk. Swego czasu też zaczytywałem się przygodami Jakuba Wędrowycza i ciekaw jest jak odebrałbym tego bohatera teraz, po latach przerwy śledzenia jego perypetii.
pozeracz
Wydaje mi się, że – tak jak w moim przypadku – wiele będzie zależało od nastawienia. To sytuacja zbliżona do oglądania kolejnej części jakiejś długiej serii filmowej z tych na akcję nastawionych. To literatura na wyłączenie się na moment lub dwa. Takie piwo ze znajomym z dawnych czasów, który poszedł zupełnie inną drogą życiową niż my, ale i tak jest co wspominać.