Ta chwila musiała kiedyś nadejść, lecz po cichu liczyłem, że może nadejdzie nieco później. Wygląda na to, że póki jest to ostatni wpis z mego początkoworocznego cyklu meekhańskiego. Mówiąc zaś prosto: doszedłem do końca serii. Co prawda Powergraph zapowiada kolejną część na ten rok, ale w końcu rok ten niepewnością jest naznaczony. Tak czy inaczej, pora na Każde martwe marzenie i Pożeracza impresje z nim związane.
Rozstawione na boskopolitycznej szachownicy piony czekają na swój ruch i los. Deana d’Kllean przeszła próbę w Oku Płomieni, została wybranką Agara, Pana Ognia. Udało jej się przy tym uratować ukochanego, lecz ten nadal nie odzyskuje przytomności, więc powstaniu niewolników musi stawić czoła sama. Wszystko komplikuje dodatkowo obecność Genno Laskolnyk i jego czardanu, których misja pozostaje owiana tajemnicą. Obecność najbardziej poważanego dowódcy na terenach objętych krwawym konfliktem to jednak nie najpoważniejszy problem imperium, gdyż pewne uroczysko staje się coraz bardziej i widocznie aktywne. Na północy zaś krzyżują się ścieżki i misje Czerwonych Szóstek i Altsina.
Z angielska (niepoprawnie) zaciągając, tekst należy zacząć od książęcego słonia w pokoju. Wracając do tego, co pisałem o tomie trzecim i czwartym, narzekania na nazbyt wolny rozwój akcji w skali makro nadal są zasadne. Każde martwe marzenie to już trzecia rudna oczekiwania na decydujące posunięcia. Jednak póki co autor stawia raczej na dalsze ruchy pionami wzbogacone o odsłanianie kolejnych szczegółów rozgrywki toczącej się w większości w ukryciu. Na szczęście tym razem można odnieść wrażenie, że w końcu ujawnieni zostają pewni kluczowi gracze i ich motywacje, a co za tym idzie w kolejnej książce powinno dojść do newralgicznych kulminacji. Aczkolwiek gdyby do tego nie doszło, czytelnicza irytacja może wzrosnąć.
Powyższy akapit nie będzie brzmiał zbyt przekonująco, gdy przypomnę, że podobnymi słowami podsumowywałem Niebo ze stali, a Pamięć wszystkich słów i tak wypadła bardzo dobrze, mimo braku rozstrzygnięć. Zaś w przypadku tej drugiej wspominałem wprost o poczuciu (przed)ostateczności. Wszystko to za sprawą prostego faktu: Robert M. Wegner to świetny pisarz. Można marudzić na długą drogę fabularną, lecz Każde martwe marzenie to i tak pierwszorzędne fantasy spod mrocznego znaku. Meekhan to nadal ciekawy świat wykreowany z bogatą, wielowarstwową historią, a autor nie stracił umiejętności tworzenia dynamicznych scen bitewnych czy wplatania cierpkiego poczucia humoru w dialogi. Elementy układanki znów odkrywane są przez znane postaci rzucone w nieznane miejsca, a nowe postaci służą głównie pogłębianiu wiedzy o świecie, odgrywając role głównie instrumentalne. Dobrym przykładem są vaihirowie, rasa czterorękich istot, potraktowanych okrutnie przez los (czyli i pisarza), a wykorzystanych głównie jako środek do pchnięcia fabuły do przodu.
Co zaś konkretnie tym razem sprawia, że mimo wspomnianego w pierwszym akapicie rozczarowania i tak chce się więcej? Ciekawie wypada zwłaszcza wątek niewolniczego powstania, który za sprawą wydarzeń z tomu poprzedniego dla czytelnika stać się może konfliktem pomiędzy dwoma pozytywnymi (lub choć nienegatywnymi) stronami. Brawa należą się też autorowi za finał, który jednocześnie zaskakuje, jak i wpisuje się logicznie w szersze tło fabularne. Bardzo pozytywnie wypada też pogłębienie perspektywy cesarskiej poprzez przeplatanie rozdziałów fragmentami skupionymi na działaniach Kregana-ber-Arlensa i jego wywiadowczych popleczników. Nie tylko przybliżają one osobę władcy imperium, jego charakter i motywacje, ale też służą za zręczne podkładki pod ekspozycję. Niezmiennie ciekawie wypadają też fragmenty dokładające kolejne cegiełki światotwórcze, zwłaszcza z głębokiej przeszłości świata.
Pozwalając sobie na pewne uproszczenie, Każde martwe marzenie to przeciętna odsłona jednego z najlepszych polskich cykli fantastycznych, czyli… i tak bardzo dobra książka. Proza Roberta M. Wegnera nie straciła swych zalet (bogate, postępujące światotwórstwo, szeroka grupa dobrze napisanych postaci czy też odpowiednia dawka akcji), a rozczarowanie fabułą dreptającą w skali makro z kluczowym skokiem w finale złożyć można na karb pożeraczowych preferencji. Co nie zmienia faktu, że kolejna runda czekania na wielkie zawiązanie będzie irytująca.
Każde martwe marzenie zagościło też tu:
Naprawdę myślisz, że duma jest odpowiedzią na wszystko? Duma, ty durniu, to przywilej aroganckich, samolubnych bęcwałów, których nikt i nic nie obchodzi.
Agnes
O rety, to już dwa lata od czytania upłynęły, faktycznie, mógłby się pojawić ten kolejny tom! Zapomniałam już, że w ogóle mam na niego czekać! 😉
pozeracz
Ja niby odwlekam, ale każdą serię w końcu dogonię. Chyba jednak wiem skąd tak mam… Wszystko przez George’a R.R. Martina. „Pieśń Lodu i Ognia” zacząłem czytać jeszcze na studiach, co oznacza, że w sumie czekania na poszczególne części zebrało mi się z kilkanaście lat.
Ambrose
Podziwiam, że jesteś w stanie czytać ten cykl w takich odstępach czasu. Ja przyłapałem się na tym, że po powrocie do danego uniwersum po kilkumiesięcznej przerwie, mam spore problemy z meandrami fabuły czy bohaterami. Dlatego cykle staram się czytać jednym ciągiem lub z niewielkimi przerwami. Takie podejście ma oczywiście ten minus, że nie biorę się za cykle „otwarte”.
pozeracz
Połączenie odrobiny siły mej woli z ranami na psychice po „Sadze Lodu i Ognia” pozwalają mi obrać taką strategię czytelniczą 😉 A z tymi meandrami nie jest tak źle – przeważnie przypomina mi się w trakcie czytania, a drobne szczegóły w przypadku takich serii najczęściej da się gdzieś wyszperać na wikiach.
Marcin
Nie rozumiem zarzutu o wolnym tempie. Wolne tempo to miała Pani Jeziora, bo Sapkowski chyba liczył, że fabuła sama wymysli swoje zakończenie.
U Wegnera tyle się dzieje, i indywidualnie, i grupowo, i politycznie, i strategicznie, tyle różnych wątków się zazębia, że grzechem byłoby to skracać i przyspieszać, żeby… no właśnie, żeby co? Szybciej skończyć? To chyba jakiś recenzencki fetysz – siąść, przeczytać, opisać, odfajkować.
Dla mnie główną zaletą sagi jest jej wielkość. Lubię sobie siąść i poczytać bez presji, że za 150 stron trzeba będzie szukać nowej lektury. Nie chcę nowej, ta mi pasuje, wciąga, zmusza do myślenia i powala na kolana ludzką prostotą złożonego świata. Niektóre wątki mogłyby robić za studium przypadku na wykład z nauk społecznych.
Jedyny minus, jaki widzę w sadze, to nieuchronnie zbliżający się jej koniec. 6 tom będę celebrować jak ostatni posiłek skazanego, licząc na zapowiedź powieści pobocznych ze świata. Same Czerwone Szóstki to materiał na kolejny cykl.
pozeracz
Oj, przepraszam najmocniej, nie narzekam na wolne tempo jako takie, narzekam na „nazbyt wolny rozwój akcji w skali makro”. Tempo poszczególnych wątków jest odpowiednie, dzieje się dużo, zazębia się dużo, ale mnie irytuje właśnie to, że to całe dzianie niemal nie posuwa tej większej narracji.
Słowa o fetyszu mógłbym zbyć milczeniem, ale dodam, że z przyjemnością wielką przeczytałem całość „Malazańskiej Księgi Poległych”, a teraz po trochu czytam poboczne powieści Iana Camerona Esslemonta. Tam też jest rozmach, są zazębiające wątki, są wydarzenia pozornie drobne, które mają swe poważne konsekwencje tomy później. I tam dopiero w 9 z 10 tomów miałem podobne wrażenie, co tu: nadmiaru rozstawiania pionków.