"Natura ludzka nigdzie nie jest tak słaba, jak w księgarni"

Nieoczywista fraza i wspaniałe rzeczy, czyli wywiad z Krzysztofem Cieślikiem

Tłumaczki i tłumacze bardzo, bardzo rzadko przebijają się przez zalew wiadomości bieżących oraz doniesień o kolejnych wielkich dokonaniach (np. zjedzeniu śniadania) Roberta Lewandowskiego. W kwietniu jednak komuś się to udało. Pewnie dobrze wiecie, o czym piszę. Tak się jednak złożyło, że jakiś czas już po sprawy ucichnięciu postanowiłem rzeczonego jegomościa wziąć na spytki. I tak właśnie trafił we własnej osobie… własnych słowach Krzysztof Cieślik.

krzysztof cieślik zdjęcie

fot. Karolina Jakubiak

Na sam początek zwyczajowego przedstawienia postaci rzecz absolutnie priorytetowa: Krzysztof Cieślik jest o rok ode mnie młodszy, a listę jego dokonań i doświadczenia poznacie za moment. Nie jestem zazdrosny, wcale a wcale. Przekładał między innymi Jonathana Safrana Foera, Billa Buforda, Nico Walkera, Hariego Kunzru czy też Douglasa Stuarta. Przez dziesięc lat pisał recenzje dla POLITYKI, a współpracował z Rzeczpospolitą, Plus Minus oraz Dwutygodnikiem. Jest także współwłaścicielem oryginalnie prowadzonego wydawnictwa ArtRage oraz internetowym tricksterem (tu możnaby ponarzekać na nierównoważność polskich propozycji tłumaczeniowych, czyli „przechery” i „szachraja”, ale tu na to miejsce), którego figle można śledzić na jego facebookowym profilu.

█║▌│ █│║▌ ║││█║▌ │║║█║ │║║█║

Pożeracz: Na początek pozwolę sobie na pewną przewidywalność i przywitam się ze słoniem w pokoju. Jak oceniasz z perspektywy czasu zamieszanie z wydawnictwem Sonia Draga? Czy cokolwiek się po nim zmieniło – jednostkowo dla Ciebie lub na w szerszym kontekście?

Krzysztof Cieślik: Oczywiście sprawa była absurdalna i nie mogła skończyć się inaczej, niż się skończyła – gdyby trafiła do sądu, to też zapewne ja wyszedłbym z niej zwycięsko. Lepiej, że nie trafiła, bo to zawsze niepotrzebne nerwy. Czy dla mnie coś zmieniła? Zwiększyła, i to znacznie, moją rozpoznawalność – wcześniej nie byłem anonimowy, bo wiele lat o książkach pisałem, robiłem dużo wywiadów, pisałem mniej i bardziej przekrojowe teksty, publikowałem przekłady i tak dalej, ale jednak rzadko tłumacze lądują na stronach głównych ogólnopolskich mediów. I może to jest największy z tego pożytek – rola tłumacza w ostatnich latach jest bardziej dostrzegana, a dzięki tej sprawie pewnie jakieś grono osób po raz pierwszy się zastanawiało nad ludźmi, którzy stoją za wielką częścią książek wydawanych w Polsce. Może komuś przyjdzie do głowy myśl „ale super się czyta, pewnie to tłumacz”, a nie tylko, kto to panu tak spierdolił? Bo zwykle tłumaczy dostrzega się w tej ostatniej sytuacji i na ich konto idą błędy korektorskie i redaktorskie. Z tej perspektywy to podwójna wygrana, bo nie tylko moja.

Też na to liczę i sam staram się zwracać uwagę na przekład. Ale w sumie u mnie to na poły zawodowo, bo tłumaczę, ale głównie okołotechnicznie. Mnie niestety za błędy można opierdalać.

Ale wracając jeszcze do statusu tłumacza: kto według Ciebie najwięcej dobrego robi w tym zakresie?

Parokrotnie o tym mówiłem, ale trzeba wymienić przede wszystkim Instytut Kultury Miejskiej w Gdańsku i organizowane przez nich festiwale (w największym stopniu oczywiście Odnalezione w Tłumaczeniu z Nagrodą Boya-Żeleńskiego), Dwutygodnik, który od lat w stałym cyklu publikuje wywiady z tłumaczami i to jest rzecz nie do przecenienia, zresztą warto tu dodać, że rozmowy z tłumaczami zwykle są ciekawsze od tych z pisarzami, bo po prostu tłumacze bardzo często mają ogromną wiedzę, no i wreszcie Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury, które walczy o obecność tłumaczy choćby tam, gdzie ta obecność im się należy już z racji samych praw autorskich, ale oczywiście robi przy tym dużo innych rzeczy – od gadżetów, przez warsztaty i cykle spotkań, po stoiska na targach. Do tego dołożyłbym może Nagrodę Gdynia w kategorii przekład – to ważne, że mówi się o tłumaczach także w przypadku prestiżowej i dość rozpoznawalnej nagrody literackiej. Nie mam wątpliwości, że jesteśmy dziś traktowani inaczej, niż kiedy zaczynałem. No i tworzymy całkiem zwarte środowisko, które się wspiera i wspólnie walczy o obecność. W sumie jeśli porównałbyś sytuację tłumaczy w Polsce do tej przykładowo w Anglii czy Stanach, to przynajmniej PR-owo nasza jest lepsza. Tam walka o widoczność dopiero się zaczyna. My ją już w dużej mierze wygraliśmy, choć rzecz jasna zawsze może być lepiej.

No tak, tłumaczenie na angielski w takich krajach jak Wielka Brytania czy USA musi się wiązać z zupełnie innym zestawem problemów, biorąc pod uwagę dominację języka angielskiego.

A gdybyś miał wybrać jedną rzecz, którą u nas jeszcze warto by poprawić?

Tak, przede wszystkim tam ukazuje się tych tłumaczeń niewiele. A co do rzeczy do poprawienia – na pewno wyższe stawki, tyle że z tym będzie trudno. Wiesz, sam prowadzę wydawnictwo od pewnego czasu (znaczy, nie prowadzę go sam, tylko z Michałem Michalskim) i chyba stworzyliśmy miejsce przyjazne tłumaczom, może nawet bardzo, a przynajmniej taki jest mój cel, staramy się płacić co najmniej przyzwoicie i z doświadczenia mogę powiedzieć, że to często wyższe stawki niż w dużych wydawnictwach. Ale nie ma zasady, część dużych oficyn płaci dobrze, część kiepsko. Część stawia na jakość, część nie. I to może jest druga rzecz, którą warto poprawić – chciałbym, żeby wydawcy pilnowali wydań, żeby tłumacz zawsze miał odpowiednio dużo czasu na sprawdzenie tekstu nie tylko po redakcji, ale i po korektach.

Ha, w branży tłumaczeń nietechnicznych najczęściej jest tak, że przekład ląduje na końcu procesu przygotowywania jakiegoś produktu i opóźnienia na wcześniejszych etapach oznaczają, że czasem tłumaczyć trzeba na wczoraj (nawet dosłownie).

bill buford krzysztof cieślik

Ale skoro już wspomniane zostało Wasze wydawnictwo, to odłożę na bok me smutki, że w przekładzie literackim doświadczenie mam ciekawe, ale niezbyt bogate i niepłatne, i przeskoczę na ten temat. Taki mamy klimat wydawniczy, że nie mogę nie zapytać: co Was w ogóle podkusiło, żeby zakładać wydawnictwo?

A nie wydaje ci się to kuszące? Nie będę tutaj zgrywał jakiegoś rycerza rynku wydawniczego, który wszystko robi z pobudek altruistycznych czy dla dobra polskiego rynku, ale gdy tylko się taka możliwość pojawiła i gdy Michał Michalski wyraził zainteresowanie, a zrobił to od razu, to się specjalnie nie zastanawiałem. Oczywiście trudno było przewidzieć, że ceny papieru pójdą tak bardzo w górę, że inflacja będzie tak wysoka, że Rosja – jak przez większość swojej historii – okaże się zbrodniczym mocarstwem i dokona inwazji na Ukrainę.

To są na pewno rzeczy, które nie ułatwiają nam startu, ale początki mamy niezłe i jestem w miarę spokojny. Celem jest dla nas w tej chwili to, żeby na książkach nie tracić. Wiesz, w Polsce trudno jest wydawać ciekawą, nieoczywistą literaturę obcą i z tego żyć. Ja z tego nie żyję i pewnie długo nie będę. Nie przeszkadza mi to, bo to po prostu w opór przyjemne, straszna frajda. Przynosimy do Polski autorów z różnych stron świata, stawiamy na rzeczy zupełnie nieoczywiste, pewnie ryzykowne sprzedażowo, ale wierzę, że warto – że znajdzie się tych parę tysięcy stałych czytelników, którzy będą woleli przeczytać Andrę Abreu czy Kjersti Anfinnesen niż, dajmy na to, kolejną solidną amerykańską powieść. Nie żebym miał coś przeciwko literaturze anglojęzycznej, ale irytuje mnie jej całkowity prymat na rynku. Sam chcę czytać inne rzeczy i chcę wydawać inne rzeczy. Świat to nie tylko przehajpowani Amerykanie.

Więc tak jak mówię – nie chcę tu robić za wielkiego idealistę, ale owszem, uważam, że to swego rodzaju misja: przynieść ludziom coś fajnego, oryginalnego, coś, czego nie wyda tzw. mejdżers. Zwłaszcza że wielkie wydawnictwa w dużej mierze odpuściły to, co literacko intrygujące. Ja oczywiście rozumiem, że to jest interes, że zatrudniają iluś ludzi, którzy chcieliby zresztą wydawać pewnie lepsze rzeczy, że też mają fajne pozycje w ofercie. Rozumiem, że trzeba na czymś zarobić, żeby móc wydać coś, co sprzeda się w 2 czy 3 tys. egzemplarzy. Ale też chciałbym wyraźnie zaznaczyć, że publikowanie książek celebrytów czy jutuberów uważam za zasadniczo szkodliwe. Tak jak rolą mediów jest w moim przekonaniu podciąganie odbiorców do wyższego poziomu (i tej roli zasadniczo nie spełniają), tak rolą wydawnictw jest dawanie czytelnikom rzeczy raczej lepszych niż gorszych. Jeśli uda nam się wydawać Nonę Fernandez czy Margarytę Jakowenko bez strat, to będzie dowód na to, że się da. Ja uważam, że da się jak najbardziej.

Kuszące? Owszem, choć tak mocno idealistycznie i naiwnie, bo o wewnętrznych regułach rządzących rynkiem wydawniczym mam pojęcie co najwyżej mgliste. A w dodatku marzenie wydawnicze mam jedno: żeby ktoś wydał Woman on the Edge of Time Marge Piercy i jeszcze dał mi przetłumaczyć.

ArtRage okładki

Wrócę jeszcze do kwestii dużych wydawnictw i ich (nie) odpowiedzialności, ale zapytam najpierw o ArtRage. Co jest najtrudniejsze w prowadzeniu wydawnictwa ambitnego?

Trochę za krótko współprowadzę wydawnictwo, żeby się jakoś bardzo wymądrzać. Najtrudniejsza na pewno jest sprzedaż. Mamy wspaniałą bazę fanów dzięki ArtRage’owi i to bardzo nam ułatwiło start. Ale na pewno nie będzie łatwo sprzedawać nieznanych autorów. Oczywiście pojawią się u nas też głośniejsze nazwiska czy książki pokroju Miasto jest nasze Fentona, które powinny zaskoczyć. Natomiast stawiamy też na mnóstwo debiutantek (to głównie kobiety) i autorek oraz autorów w Polsce do tej pory nieobecnych, a w najlepszym razie słabo obecnych. W tej chwili, mam wrażenie, nic nie gwarantuje dobrej sprzedaży, media są słabe, jest ledwie kilka miejsc, w których recenzje jakoś przekładają się na sprzedaż. Myślę, że jesteśmy bardzo widoczni, ale nie stać nas na wykupienie ekspozycji w sieciach księgarń. Mimo to sądzę, że powinniśmy sobie poradzić.

Nim poruszę tematy mi bliskie, o które właśnie zahaczyłeś, zapytam jeszcze dla równowagi: co jest najfajniejsze? Albo inaczej: co Cię najbardziej pozytywnie zaskoczyło w pracy wydawniczej lub przekładniczej?

Ponieważ to dwie zupełnie różne rzeczy, a rozmawiamy na razie o wydawaniu, w którym mam wciąż bardzo skromne doświadczenie, to o nim opowiem. Nie wiem, czy coś mnie zaskoczyło, spodziewałem się chyba, że będzie mi to przynosić dużą satysfakcję. I właśnie ta satysfakcja jest najfajniejsza, to, że można jakieś książki przybliżyć czytelnikom, pokazać dobrą obcą prozę, której może nikt inny by nie wydał. No i wspaniale pracuje się z ludźmi, których się ceni i podziwia. Mamy znakomitych tłumaczy, redaktorów i korektorów, doskonałych grafików. Ale pewnie dla mnie najfajniejsze są te momenty, kiedy trafiam na coś, co chciałbym wydać, kiedy szukamy kontaktu do odpowiedniej agencji, składamy ofertę, kupujemy coś znakomitego. Wczoraj wymyśliłem pisarza, którego pewnie będziemy chcieli wydać w serii Cymelia i wiesz – to mi sprawia większą frajdę niż to, co będzie później, czyli niż samo wydanie, choć przecież to tylko pierwszy krok. No ale właśnie ta część, w której się wymyśla, jest najprzyjemniejsza.

W temacie tego szukania: zmieniłeś nawyki czytelnicze właśnie pod kątem wydawnictwa? Jak trafiasz na potencjalnych kandydatów?

Świetne pytanie, serio. Właściwie to dwa, ale pierwsze jest zaskakująco na miejscu. Zawodowo czytam od piętnastu lat, czyli większość dorosłego życia, i w ostatnich latach moje czytanie potwierdzało tezę, że z wiekiem czyta się coraz więcej non-fików. Ale od kiedy robimy razem z Michałem ArtRage, wróciłem do prozy i, co więcej, literatura faktu pociąga mnie dziś dużo mniej. Prozę natomiast mogę czytać ciągle. Te dwie rzeczy się na pewno ze sobą łączą, ale myślę, że duży wpływ na to, że do prozy wróciłem, miało również to, że zdążyłem od niej odpocząć, bo w 2018 roku praktycznie przestałem pisać teksty recenzenckie i krytyczne. To z kolei wynikało z dwóch rzeczy: finansów (honoraria bywały wyższe, gdy zaczynałem, niż są dziś) i, chyba przede wszystkim, zmęczenia. Zmęczyło mnie strasznie czytanie pod teksty, czytanie na akord, czytanie, żeby napisać. W pewnym momencie przestało mi to sprawiać przyjemność. I jest to, muszę powiedzieć, dość nieprzyjemne doświadczenie. Dzisiaj literatura sprawia mi znów ogromną frajdę.

claire keegan krzysztof cieślik

I tu dochodzimy do szukania. Trafiam bardzo różnie. Czasem coś mi mignie w feedzie na Twitterze czy Facebooku (częściej na tt, co zabawne, bo to przecież sieć społecznościowa oparta na szybkich interakcjach, ale chyba z lepszymi logarytmami niż fb) i mnie zainteresuje, czasem przeglądam recenzje, czasem wpisuję jakąś frazę na ślepo, czasem podsuwa nam coś agencja. Dodam, że nie tylko ja wymyślam, bo to idzie jakoś tak pół na pół, połowa książek moja, połowa Michała, ale ta granica jest dość płynna, bo zwykle obaj jesteśmy do tytułu przekonani. No i oczywiście są jeszcze polecenia przyjaciół i znajomych. Ja np. bardzo ufam koleżankom i kolegom tłumaczom. W moim przekonaniu to ludzie, którzy mają największą wiedzę o literaturze i najciekawiej o niej mówią. Będziemy np. wydawać rzeczy, które podsunęli nam Karolina Drozdowska, Jerzy Koch, Katarzyna Okrasko czy Tomasz Pindel. Aga Zano bardzo chciała przekładać Yu, w sumie to też jest książka podsunięta, tyle że rozmawialiśmy o niej na długo przed tym, nim zaczęliśmy wydawać wspólnie z Michałem. Puentując: jest w tym element przypadku, ale częściej chyba znawstwa, niekoniecznie naszego, bo ja nie mam wielkiego pojęcia o literaturze hiszpańskojęzycznej, ale bardzo mi zależy, żeby ją wydawać. No i zdarzają się historie zupełnie przypadkowe, np. ostatnio tłumaczyłem Claire Keegan i szukałem jednej frazy, bardzo w sumie prostej – wiesz, jak to jest, sam tłumaczysz, czasem coś brzmi jak idiom, a nim nie jest, albo jak jakaś fraza o bardzo określonym znaczeniu. Okazało się ostatecznie, że trzeba te dwa słowa przetłumaczyć dosłownie, tak jak to zrobiłem w pierwszym odruchu. Odkryłem to dzięki lekturze innej irlandzkiej książki, o której teraz poważnie myślimy. Czyli w sumie klasyczna historia z kręgu OuLiPo, borgesowców czy innych szkatułkowców-metaliteratów – tekst prowadzi do kolejnego tekstu.

Podoba mi się ta historia z (nie)idiomem. Takie ewentualne przekombinowanie byłoby ciekawym błędem, a na pewno dużo rzadszym niż idiomu przegapienie. W dodatku te drugie błędy czasem się wyłapuje i bez znajomości oryginału. Ja sam miewam tak, że potrafię zdecydowanie zbyt długo zawiesić się na takim kawałku.

Rozumiem też poczucie zmęczenia pisaniem, choć w nieco innym kontekście. Jestem elementem samozwańczym, rynek psującym, bo za pisanie nikt mi nie płaci (choć ostatnio duża księgarnia internetowa zaproponowała mi 20% zniżki na zakupy u nich w zamian za teksty z ich linkami), ale w tym roku zrobiłem sobie przerwę od egzemplarzy recenzenckich, by czytać tylko swoje, dla siebie i bez terminów. Z podobnych powodów zrezygnowałem kiedyś z pisania dla portali.

Dość jednak mych wtrętów, choć zostanę przy blogach i wrócę do zahaczonego wcześniej tematu marketingu i budżetów. Czy w przypadku mniejszych wydawnictw bez worków kasy na duże kampanie współpraca z blogerami/instagramerkami/itp. może robić różnice? Czy jest to raczej ozdobnik?

Szczerze mówiąc, to jest trochę pytanie nie do mnie, ja się nie znam jakoś dobrze na promocji. Coś tam wiem, czyli nie wiem. Ale no wiadomo, jak nie możesz reklamować się na bilbordach czy ekranach, korzystasz z tego, co dostępne. Nie sądzę, żeby w najbliższych pięciu latach było nas stać na promo w którejś z dużych sieci księgarni, marże i stawki są absolutnie z kosmosu.

kay dick oni

Na szczęście czasem to nie bywa potrzebne. Kilka wydawnictw to pokazało. A skoro już o potrzebach i przebijaniu się. Czy uważasz, że literatura w Polsce ma szansę wywalczyć sobie miejsce w mediach głównego nurtu lub wyjść poza notkę na nastej stronie? Czy jest to w ogóle jej potrzebne?

Nie ma szans. Mogę na ten temat długo, to w ogóle coś, co mnie mocno triggeruje, bo w ostatnich miesiącach, głównie w rozmowach prywatnych, mówiłem sporo o tym, jak słabo jest z krytyką literacką i jak niewiele jest miejsc, w których warto pokazać książkę. Zaczynałem pisać o książkach 15 lat temu, od tego czasu sytuacja wyraźnie się pogorszyła. Ale nie wydaje mi się to specjalnie ciekawym tematem. Tzn. nie chce mi się teraz pisać eseju na 20 tys. znaków, jak i dlaczego do tego doszło. Nie jestem też kimś, kto obraża się na rzeczywistość. Tym bardziej nie mam żadnych złotych recept. Media w Polsce są dziś skandalicznie słabe, do tego zideologizowane jak nigdy. No nie jest to najlepszy punkt wyjścia do rozmowy o książkach. Cieszę się kilkoma enklawami, które pozostały, cieszę się, że jest trochę ludzi, których to interesuje, cieszę się, że powstają nowe miejsca, jak Wizje czy Mały Format, gdzie można poczytać teksty na poziomie. Ważne, że literatura wciąż zajmuje garstkę ludzi, którzy dysponują odpowiednimi narzędziami, żeby rozmawiać o niej na pewnym poziomie, a jeszcze ważniejsze, że istnieją czytelnicy, którym nie wystarcza topka Empiku. Wierzę, że zawsze tacy będą istnieli.

Czyli innymi słowy będzie trzeba kiedyś Cię spotkać na żywo i pogadać. A ideologia wchodzi i w niszę, co widać na przykładzie Nowych książek. Choć to chyba akurat po prostu bezczelna polityka.

Wymieniłeś dwa źródła wartościowych tekstów. Dokąd jeszcze pokierowałbyś kogoś, kto chce poczytać coś więcej niż na przykład mojego bloga?

Oczywista odpowiedź brzmi: do Dwutygodnika. Stoner Polski na pewno jest ciekawym zjawiskiem, prowadzą go utalentowani, inteligentni ludzie. Tak samo Kontent. Na pewno kierowałbym tam, gdzie jest jakiś ferment intelektualny i młodzi, którym się naprawdę chce. Z pozycji 37-letniego weterana (jakkolwiek śmiesznie to brzmi, obserwuję literacki internet i w ogóle media, które poświęcają literaturze przestrzeń prawie 20 lat) powiem, że istnienie takich miejsc budzi moją radość i nadzieję. Literatura na pewnym poziomie jest sportem elitarnym, jak zresztą wszystko. Fajnie, że ktoś próbuje go uprawiać, często z dobrym skutkiem. Ale też prawda jest taka, że wartościowych rzeczy trzeba się trochę naszukać. Przydałyby się jeszcze ze dwa Dwutygodniki, i to o bardziej literackim charakterze. Ale wydaje mi się, że pod tym względem i tak jest lepiej niż pięć lat temu. Gorzej w mejnstrimie, lepiej w niszach.

Skoro nisza i ferment, to spróbuję nieco go zasiać. Większość moich blogowych rozmówczyń i rozmówców było lub nadal mocno „siedzi” w fantastyce. Patrząc na Marvela czy też szerzej na kino i gry, uznać można, że fantastyka niszę opuściła dawno. Jednak w światku literackim często i gęsto traktowana jest po macoszemu, wyłącznie przez pryzmat rozrywkowy. Widać to nawet i za kanałem czy oceanem, gdzie wymyślono łatkę „speculative fiction” dla fantastyki, która chce trafić nie tylko do fanów gatunku i krytycznie poważnie być traktowaną. Jak Ty to postrzegasz, właśnie jako ktoś, kto o literaturze pisze od dawna? Takie traktowanie to zadufane przeoczenie czy może ta fantastyka nie ma z czym się na salony wpraszać?

No jak zawsze to przecież zależy od jakości, może trochę od zakresu terminu fantastyka. Ale zasadniczo uważam, że u nas wciąż ten rozdział na literaturę gatunkowa i piękną, wysoką czy jak tam ją nazwiemy, funkcjonuje z grubsza jak kilkanaście lat temu. A to znaczy, że jak kilkadziesiąt. Bierzemy Lema i Dukaja, bo to literatura, ale reszta już nie. Ja pewnie mam dość mocno elitarne podejście do literatury, ale zdecydowanie ponadgatunkowe. Innymi słowy: interesuje mnie to, co oryginalne, świeże, świetnie napisane – gatunek nie ma znaczenia, mógłbym z miejsca przeczytać całego Le Carre czy Chandlera, ale też Ellroya czy Lehane’a (w tym kontekście o fantastyce wolałbym nie mówić, bo czytałem głównie klasykę i trochę polskich rzeczy współczesnych, ale za mało, żeby się wypowiadać z pozycji nawet nie tyle autorytetu, ile kogoś zorientowanego). Inna rzecz, że np. w fantasy o taką świeżość trudno, mam silne i niebezpodstawne wrażenie, że ojcowie założyciele tego gatunku tak mocno go ukształtowali, że bodaj tylko Le Guin osiągnęła wybitność. Z s-f na pewno jest dużo lepiej i dużo ciekawiej, podobnie z dystopiami, by przywołać tu choćby znakomitą Kay Dick, którą wydaliśmy. Ale gdybyś dał mi do wyboru przeciętną fantastykę i przeciętną obyczajówkę z kategorii niby-wysoka/quasi-piękna – zawsze wybiorę The Sopranos albo The Wire.

Całkiem nieźle w te podziały wpisuje się organizowanie festiwalu skoncentrowanego na Lemie i zaproszenie na niego aż żadnej osoby zajmującej się fantastyką. A fantasy z pozoru jest gatunkiem oferującym ogromną swobodę, ale w tej swobodzie i tak ograniczonym. Ale, ale… Nie dam rady oprzeć się pokusie i zapytam: dlaczego The Wire jest najlepszym serialem, jaki kiedykolwiek powstał?

Miałeś na myśli The Sopranos, prawda? Oczywiście The Wire jest wspaniałe, ale musimy znać proporcje. To bardzo ważne, gdy mowa o dziełach kultury.

Proporcje? Mocium Panie… Różnijmy się pięknie. Gdzie jeszcze w mówieniu o tych dziełach dostrzegasz proporcji zaburzenie?

Myślę, że w wielu miejscach, ale trzymając się rynku książki, choćby na okładkach. Wiesz, co piąta dobra powieść to arcydzieło albo rzecz, której – czyimś zdaniem – nie można nie przeczytać. Otóż, niewiele jest rzeczy (o ile takie w ogóle istnieją), których nie wypada czy nie można z jakichś względów nie przeczytać, arcydzieła zaś – co oczywiste – są rzadkie, bo ile może być istotnych, przełomowych tekstów: jeden na dwie-trzy dekady w danej literaturze narodowej, kilka na epokę globalnie? Gdybyś mnie zapytał, czy wydaliśmy jakieś arcydzieło, powiedziałbym, że nie, że może Henry Roth się o tę arcydzielność ociera, ale to tyle. No, przy Rothie bym się wahał. Wolałbym więcej stonowania w opiniach.

O, tak zgadzam się zdecydowanie. W styczniu ukazują się najbardziej wyczekiwane powieści roku, a w listopadzie wybiera się książkę roku tylko dlatego, żeby napędzić hype przed świąteczną gorączką zakupową.

artrage juan emar

A czy nie sądzisz, że tak na indywidualnym poziomie czytaniu szkodzi szukanie wszędzie zachwytów i olśnienia? Czy nie gubi się w tym radości z czytania „zwykłej” literatury.

Nie wiem. To chyba są kwestie indywidualne. Dla mnie jasne jest, że nie wszystko może być wybitne, ale też zwykle nie sięgam po książki, które zapowiadają się przeciętnie.

Wszystko jasne. A komuś udało się ostatnio Cię zwieść? Zapowiadało się dzieło niemal arcy, a wyszedł miał?

Nie wydaje mi się, rzadko się nastawiam na to, że coś mnie oczaruje, podchodzę raczej do literatury z pewną ciekawością wciąż, ale jak nie sięgam po klasykę, to bez wielkich oczekiwań. Wiesz, mnie też różne rzeczy interesują, np. nie będę raczej czytał nowego Knausgarda czy Houllebecqa. Sprawdzę na pewno Vasqueza, Rijneweld, Ditlevsen i myślę, że to będą rzeczy, które mi przyniosą coś z tego, czego w literaturze szukam. Ale nie potrafiłbym powiedzieć, co to konkretnie jest. Czasem oczekuję świetnej fabuły, czasem nieoczywistej frazy. Najbardziej w literaturze kocham to, że potrafi być tak różna i dostarczać mi tak różnych, wspaniałych rzeczy.

Dobrze, pomęczyłem wystarczająco z tym odbiorem literatury. Teraz zaś wrócę jeszcze do tego, od czego rozmowa się zaczęła, czyli przekładu. Pozwolę sobie też niecnie skorzystać z pewnego wątku, który poruszyłem w rozmowie z Krzysztofem Majerem. Chodzi mi mianowicie o pamiętną (i na łamach Dwutygodnika toczoną) polemikę pomiędzy Jerzym Jarniewiczem a Rafałem Lisowskim, którzy spierali się o odpowiedzialność tłumacza i jego miejsce w wydawniczym porządku. Zapytam jak i wtedy: uważasz, że Jerzy Jarniewicz nieco zbyt górnolotnie postrzega zawód tłumacza czy może to Rafał Lisowski podchodzi do kwestii zbyt przyziemnie?

Zgadzam się z Jerzym i Rafałem. Serio, uważam, że obaj mają rację, po prostu patrzą na tę kwestię z zupełnie innej perspektywy. Ja dziś jestem bliżej Jerzego w tym sensie, że wybieram sobie, co przetłumaczę. I robię tylko to, co chcę. Ale byłem też kimś, kto z tłumaczenia żyje – wtedy takiego komfortu się nie ma i trzeba robić rzeczy, które nie przysparzają prestiżu, nie zostają na dłużej, tylko po prostu zapewniają cash flow. Myślę, że idealna pozycja jest gdzieś po środku. Tzn. gdy tłumaczysz na cały etat, to najlepiej brać część zleceń „ambicjonalnych” i część takich, co lecisz z palca. O ile oczywiście masz możliwość robić te lepsze, bo to też przecież kwestia twojego prestiżu w środowisku – musisz najpierw do tej pierwszej ligi wejść, a to może trwać dobrych kilka lat.

Czyli jednak czasem prawda może być gdzieś po środku. Fascynujące. A tak nieco bardziej serio: który z tych wybranych przez siebie samego przekładów stanowił dla Ciebie największe wyzwanie? No i oczywiście: dlaczego akurat ten?

Szczerze, nie wiem. Od kilku lat właściwie każdy jest dla mnie wyzwaniem. Nie tłumaczę prawie książek, które nie stawiałyby mi oporu. Douglas Stuart, Phil Klay, Nico Walker, nawet Claire Keegan – to wszystko są rzeczy na różny sposób wymagające. A wcześniej też mi się zdarzały duże wyzwania, choćby Jonathan Safran Foer. Te największe na pewno jeszcze przede mną, a z tych, o których wspomniałem – pewnie Douglas Stuart i Phil Klay. Może dlatego, że z wiekiem – wciąż jestem dość młody, jak na tłumacza – przekładam coraz wolniej.

Miałem swego czasu na studiach ćwieczeniowca z Irlandii, któremu marzył się kurs wolnego czytania. Im więcej czytam, tym lepiej go rozumiem. Może więc to wolne tłumaczenie to pewne błogosławieństwo (choć świeckie, oczywiście). Pójdę szlakiem subiektywno-egoistycznym i zapytam o Foera. Czytałem akurat w oryginale Wszystko jest iluminacją i Strasznie głośno, niesamowicie blisko, więc zapytam: co w prozie Here I am było tak wyzywające?

Z jednej strony było tam dużo terminów internetowych, growych itp., z drugiej mnóstwo rzeczy związanych z tradycją żydowską. Ale to są sprawy, z którymi stosunkowo łatwo było sobie poradzić. Dużo trudniej było choćby z rozdziałem złożonym z autoantonimów (czyli słów, które są swoimi własnymi antonimami), bo oczywiście te rzeczy się w angielskim i polskim średnio pokrywają, więc trzeba było je niejako pisać na nowo, przynajmniej fragmentami. A że to całkiem wyrafinowana, superprzemyślana narracja, wymagało to sporo główkowania. Nie wiem, czy to było podobne wyzwanie, co Wszystko jest iluminacją, które wspaniale przełożył Michał Kłobukowski, na pewno jednak Foer stawia wyzwanie tłumaczowi co rusz, choćby dlatego, że lubi bawić się phrasalami. Wiesz, masz powiedzmy akapit, w którym on sobie obraca jedno słowo na wszystkie strony, wykorzystując do tego możliwości angielszczyzny, i potem tłumacz musi sobie z tym jakoś poradzić, tak by z jednej strony oddać treść, a z drugiej zastąpić jego zabawy jakimiś odpowiednikami w polszczyźnie. No, super robota, ale na pewno trudna.

Chyba przypadkiem przekonałeś mnie, żeby w końcu ściągnąć tę książkę z półki. Mam słabość do takich zabaw, o których wspominasz, a nawet i do nadużywania tych kolokacji. Za to na przykład lubię bardzo teksty Bisza, ale to już na marginesie. A czy jest w ogóle jakaś już przetłumaczona książka, którą chciałbyś dostać do ponownego przekładu? Czy takie hipotetyczne dywagacje Cię nie zajmują?

Na tę chwilę nie bardzo. Chciałbym przetłumaczyć kilka rzeczy, których po polsku nie było. To nie znaczy, że podważam sensowność nowych tłumaczeń klasyki, po prostu najbardziej interesują mnie nowe, świeże języki – chcę pisać nimi. Ale gdybym dostał propozycję przekładu Kiedy umieram Faulknera, to pewnie bym nie odmówił, choć wydaje mi się, że tłumaczenie Ewy Życieńskiej było znakomite. Może Pod wulkanem Lowry’ego? Ale wiesz, to wszystko raczej na zasadzie – chciałbym się z tym tekstem zmierzyć, a nie dlatego, że przekłady były słabe. Poprawiać trzeba by Franzena, Mantel i kilka innych rzeczy współczesnych. Stare przekłady na pewno warto odświeżać, ale raczej po to, by w polszczyźnie autor mógł na nowo zafunkcjonować, żeby był bardziej obecny, żeby można go było – jeśli jest dostatecznie ważny – czytać w kilku wersjach. Bo wiadomo: nie istnieje przekład idealny ani taki, który by daną książkę zamykał na dalsze próby i interpretacje.

No to mi teraz pod nogi rzuciłeś kilka potencjalnych pytań. Zacznę od tego najbardziej oczywistego: które z niewydanych w Polsce chciałbyś przetłumaczyć i dlaczego?

Nie mogę za bardzo zdradzić. Jeden wspaniały reportaż wojenny, powieść Davida Peace’a i takiego nieznanego u nas klasyka. Tę pierwszą rzecz chciałbym za jakiś czas w ArtRage’u wydać, ale na razie mam w planach kilka rzeczy, które zajmą mi czas do końca przyszłego roku.

charles yu artrage

Cóż, jestem pewien, że i tak się dowiem, gdy już będziesz mógł zdradzić. Reportażu wojennego też będę wypatrywał. A powoli się do końca rozmowy zbliżając, zadam pytanie nieco marketingowe dla Ciebie, ale i egoistycznie polecające dla mnie. Jeśli miałbyś wybrać jedną książkę ArtRage, od której miałbym zacząć poznawanie Waszego zbioru, którą byś wybrał?

Dzisiaj Ucieczkę z Chinatown Charlesa Yu, bo uważam, że to książka powyżej naszej przeciętnej. A przeciętną mamy co najmniej dobrą. Trudno napisać powieść, przez którą czytelnik leci, tak zanurzoną w popkulturze, a zarazem tak inteligentną, tak wielowarstwową i otwartą na interpretacje.

Ale jutro powiem np. Kay Dick albo Andrea Abreu. A ponieważ życie wydawcy i tłumacza opiera się raczej na patrzeniu w przeszłość, to – ja czekam np. na naszego Waltera Kempowskiego, ale o nim innym razem.

█║▌│ █│║▌ ║││█║▌ │║║█║ │║║█║

Na sam koniec zdradzę Wam pewien sekret, ciut wstydliwy. Otóż w większości przypadków niemal natychmiastowo po zakończeniu rozmowy wywiadowczej, które to zakończenie następuje, gdy wyczerpią mi się pytania, przychodzą mi do głowy pytania kolejne. Tym razem uderzyło mnie, że pominąłem zupełnie sportowy zakątek życia (przekładniczego i nie tylko) mego interlokutora. Jeśli więc nie macie pomysłu na pytania (do zadawania których oczywiście Was zachęcam), to skorzystajcie z mego zagapienia.

W razie braku pytań przyjmę także pochwały, laudacje i inne komentarze.

Wszyscy Amerykanie to kutafony. – I się zawahał. – Wszyscy dziennikarze – dodał, pokazując być może, że jego umysł nie funkcjonuje wyłącznie w ściśle nacjonalistycznych ramach – to chuje.

[Bill Buford, Między kibolami]

Poprzedni

Prosta proza (około)pandemiczna, czyli „The Kaiju Preservation Society” Johna Scalziego

Następne

Szalenie kreatywny żuk, czyli „Kochanka Wittgensteina” Davida Marksona

4 komentarze

  1. Inicjatywę ArtRage, zarówno tę wcześniejszą (pakietową), jak i wydawniczą, znam i szanuję. Sporo tytułów u nich nabyłem, niemało już przeczytałem, dlatego dobrze wiedzieć, że całe przedsięwzięcie ma się dobrze i się rozwija.

    Co do pytania do interlokutora, to moje brzmi następujące: Czy jest szansa na klimaty południowo-wschodnie? Z nazwisk, o których wg mnie warto wspomnieć, to m. in. japoński noblista Kenzaburō Ōe – zaskakująco mało jego książek przełożono na j. polski.

    • pozeracz

      Zdecydowanie i mocno im kibicuję. Na pewno cena papieru mocna daje się im we znaki. No i ciekaw jestem, jak będzie im szło po ostatnich zmianach organizacyjnych.

      • Ech, ten papier. Mocno się ostatnio problematyczny zrobił – choć tam, gdzie są problemy, na ogół pojawiają się też możliwości. W tym kontekście interesujące jest, czy powstaną okoliczności na tyle sprzyjające , by książki elektroniczne wreszcie na poważnie weszły do rynkowej gry. Albo czy obecne okoliczności uda się wykorzystać wydawcom, bo drogi i drożejący papier to już spora przewaga dla ebooka. Oj, aż się prosi o jakieś mocne promocje na czytniki, aż się prosi, choć to już nie sprawa wydawców 🙂

        • pozeracz

          Znając producenta najbardziej znanych czytników, to może on sytuację wykorzystać odwrotnie: wiedząc, że ebooki są tańsze, ceny czytników zwiększy 😛

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén