"Natura ludzka nigdzie nie jest tak słaba, jak w księgarni"

Rok po roczku, czyli książkowo-blogowe podsumowanie roku 2016

Najedzeni? Zrelaksowani? Książkami sprezentowanymi nacieszeni? Zapraszam więc do zapoznania się z moimi niezdyscyplinowanymi, arbitralnymi przemyśleniami. Zeszłoroczne marudzenie skupiało się wyłącznie na książkach, gdyż blog był jeszcze zbyt młody na jakiekolwiek podsumowania. Tym razem książki też będą grały pierwsze skrzypce, ale nie oszczędzę Wam kilku słów blogowych autorefleksji. Będą nawet nagrody i wyróżnienia.

Rok 2015 nazwałem rokiem Wielkiej Zmiany Czytelniczej, ale tak naprawdę był rokiem zmian wielu ważnych bardzo. Rok 2016 można określić zaś mianem rokiem Już Nie Tak Wielkiej Stabilizacji. Powoli zapanowała osiadłość poznańska, potomkowie i małżonka zadomowili się skutecznie, a blog okrzepł w formie i regularności. Początki pożeraczowego zakątka naznaczone były próbami pisania trzech wpisów tygodniowo, co doprowadziło do publikacji wielu wpisów wypełniaczowych. To „wypełnienie” nie ma dla mnie negatywnych konotacji i nie uważam tych wpisów za marne i wstydu godne, ale po prostu chciałbym koncentrować się na recenzjach i refleksjach. Ustabilizowanie mego czytelnictwa i jego regularność sprawiły, że jestem w stanie publikować dwa wpisy tygodniowo zgodnie z tymi założeniami. Pomysłów na wpisy ciekawostkowe i zestawieniowe nie brakuje, ale bardziej odpowiada mi aktualna forma blogowania. Co prawda sukcesów żadnych spektakularnych blog nie odniósł, lecz chyba zaczyna się powoli zagnieżdżać się w książkowej blogosferze z drobnym znakiem rozpoznawczym w postaci wywiadów. Ale to już kwestia postrzegania, które poza mną leży.

Jeśli zaś chodzi o same książki, to był to rok podobnie do poprzedniego rzadki w rozczarowania, lecz bardziej od niego wartościowy. Poza podwójnym wzruszeniem ramionami po Śmierć frajerom Grzegorza Kalinowskiego i niedawną irytacją Fool Me Once Harlana Cobena trudno mi znaleźć książki słabe czy nawet średnie. Może jeszcze Reamde Stephensona nie sprostało oczekiwaniom, ale nie znaczy to, że to literacki gniot. Pojawiły się trzy ciekawe trendy: częściej sięgam po literaturę non-fiction, klasykę fantastyczną (od Peake’a po Żwikiewicza) i literackie perły rzadkie (Schwob, Manganelli). Zdaję sobie sprawę, że ujednolicenie bloga i czepienie się jednego gatunku albo tematyki zapewne dobrze by zrobiło klikalności, ale Pożeracz zrodził się po to, bym czytał co chcę, jak chcę i kiedy chcę. Różnorodność to nie szalenie atrakcyjny atrybut, ale zawężanie wszelkie byłoby wbrew mej czytelniczej naturze.

Jak i przed rokiem, nie będę tu prezentował żadnych statystyk ni rankingów. Listy tworzyć zbyt trudno, zwłaszcza przy mym zróżnicowaniu książkowym, a statystyki to ciekawostka nagłośniania nie wymagająca. Jeśli ktoś bardzo chce, to może zajrzeć do urokliwego podsumowania, które generuje Goodreads. A tak na marginesie – rok temu przy (nie)postanowieniach wyraziłem swe niezrozumienie dla wyzwań liczbowych i tym podobnych, a lektura 24/7 Jonathana Crary’ego sprawiła, że patrzę na te wyzwania innym, bardziej krytycznym okiem. Choć zabrzmi to może patetycznie, ale ta pogoń za cyferkami sprawia, że książek się nie czyta, a raczej konsumuje. Pędzenie od książki do książki powoduje zaś erozję czasu na refleksję. Nie marudzę już, bo i tak mi powiecie, że przesadzam. Przejdę po prostu do wyróżnień.


Order czytelniczej radości

S.

↑↑ Link pod obrazkiem ↑↑

Dzieło J.J. Abramsa i Douga Dorsta to uczta i hołd dla moli książkowych wszelkiego autoramentu. Fascynująca historia nietypowej znajomości dwóch współmoli pełna sekretów, kodów i tajemnic. Ja sam na długi czas po lekturze przeglądałem przeróżne internetowe fora, konta i strony – książka sama z siebie nie odsłania bowiem wszystkiego, a część rozwiązań czytelnicy odkrywali w prawdziwym świecie. To po prostu książkowa przygoda, którą uważam za obowiązkową dla każdego, kto angielski język zna.

Statuetka „Nie samym Lemem”

Wiktor Żwikiewicz et al.

W końcoworocznym zestawieniu nie mogło zabraknąć tego, który na blogu gościł przez ten czas najczęściej. Za sprawą pewnego Kruka w trakcie wizyty na swym pierwszym spę… konwencie zakupiłem Imago Witkora Żwikiewicza, a potem poszło z górki. Wywiad z Wojciechem Sedeńko, kolejne książki bydgoszczanina i na koniec Kosmodrom Konrada Fiałkowskiego. Polska fantastyka lat minionych przyćmiona przez Lema, którego status może i jest zasłużony, ale sprawia, że pozostali autorzy (może poza Zajdlem) stłoczeni zostają w jedną grupę i na margines odsuwani z łatką „dziś się tak nie pisze”. Ja się z tym nie zgadzam – w przypadku Żwikiewicza odbiór jest trudny, ale nie ze względu na archaiczność, a Fiałkowskiego czyta się bezproblemowo. W nadchodzącym roku na pewno nadal będę eksplorował te obszary.

Medal „Chichot losu”

Bydgoszcz

Dopiero po wyprowadzeniu się z Bydgoszczy literacko zetknąłem się z mym miastem. I to w dwójnasób. Pierwszym zetknięciem była świetna Inna dusza Łukasza Orbitowskiego, która nie tylko w udany sposób pokazywała historię pewnej zbrodni, to jeszcze była mi bliska czasowo i geograficznie. Drugim zetknięciem był wszechobecny Wiktor Żwikiewicz jako bydgoszczanin wybitny a dziś niemal zapomniany. Cegiełkę swą dołożył i Wojciech Sedeńko, który dobitnie pokazał mi, jak słabo znam rodzinne me miasto od strony literatury fantastycznej. To dzięki niemu w kolejce do czytania czekają Grundkowski, Oszubski i inni.

Honorowo smutną kopię tego medalu można też przyznać Mitom i zgrzytom Tadeusza Boya-Żeleńskiego, gdyż świetnie ukazują one, że przez wiek polska mentalność wielu zmianom nie uległa.

Oczy otwarte mamy

Duch króla Leopolda Adama Hochschilda
Between the World and Me Ta-Nehisi Coates

Za sprawą żyjącego w Anglii przyjaciela wzbogaciłem się o dwie książki otwierające oczy polityczno-historycznie. Choć historia tego jak król Belgów Leopold II w krótkim czasie przekształcił Kongo w swój prywatny folwark i dopuścił się jednego z największych ludobójstw w dziejach oraz list ojca do syna, który ukazuje lęki i pułapki czekające na dorastającego Afroamerykanina w USA to opowieści bardzo różne, to obie mnie bardzo poruszyły. Można by się postarać i wyciągnąć kilka podobieństwa, ale najważniejsza prawda wspólna jest taka, że większość zła na świecie zaczyna się, gdy drugiego człowieka traktuje się jak przedmiot.

Najpiękniejsza rodzina dysfunkcyjna

Tytus Groan Mervyna Peake’a

Kategoria ta mogłaby nosić też miano „Antykwarycznego zaskoczenia”, „Językowego zachwycenia” lub „Gotyckiego tańca”, ale to nie nazwa jest ważna – ważne jest to, że ma świadomość konieczności umieszczenia powieści Peake’a w tym zestawieniu. Ta świetnie napisana i przezgrabnie przetłumaczona książka to absurdalnie groteskowy zbiór oryginalnych postaci i niesamowitych scenerii. Gdy dodać do tego mnogość możliwych interpretacji, wychodzi dzieło, które zdecydowanie zasługuje na dużo bardziej eksponowane miejsce w kanonie fantastyki.


Strasznie rozrósł się ten wpis, ale tak w zasadzie kusiło mnie by rozciągnąć go jeszcze bardziej i nie ograniczać się jedynie do książek. Prawda jest bowiem taka, że tak dla blogowo, czytelniczo i literacko w ogóle był to rok bogaty w wydarzenia. Ciekaw jestem, czy i dla Was rok ten był tak czytelniczo udany i zróżnicowany. No i chętnie poznam Wasze zdanie na temat mego bloga po jego pierwszym roku.

NIE MA NADZIEI PRÓCZ NAS. NIE MA LITOŚCI PRÓCZ NAS.NIE MA SPRAWIEDLIWOŚCI. JESTEŚMY TYLKO MY. [Terry Pratchett, Kosiarz]

Poprzedni

Nie dać się oszukać, czyli „Już mnie nie oszukasz” Harlana Cobena

Następne

Przekładając strategię na taktykę, czyli (nie)postanowienia na rok 2017

24 komentarze

  1. Przez Ciebie i niejakiego Kruka prawie kliknąłem ostatnio Imago na allu. W końcu się skuszę 🙂

    • pozeracz

      W końcu ten dzień nadejdzie! Ale, ale… Może lepiej zacząć od „Maszyny”? Zresztą spora część tych opowiadań jest legalnie w sieci dostępna.

      • Jakoś ostatnio wolę papier, ale może się skuszę. Tylko znajdę ściągę, w jakiej kolejności czytać.

        • Co się z tym papierem narobiło 😉 No mnie dopadło to samo, nie, że elektrycznych nie czytam, ale jak mam o czymś napisać to wolę papierowe. Cthulhu jeden wie dlaczego, a może i on nie wie…
          Co do kolejności, to …no wiesz, koledzy wpisy piszą, krew(?), pot i łzy wylewają a Ty ściągi szukasz? Najpierw opowiadania, cobyś się z językiem zaprzyjaźnił, bo wiesz, potem to już ilość przydawek na cm² jest znaczna 😉 Chronologicznie opowiadania masz tutaj http://baza.fantasta.pl/autor.php?id=669 , jeśli zdecydujesz się na to źródło http://www.bazaebokow.robertjszmidt.pl/taxonomy/term/23 jak znalazł. Prywatnie powiem, zacznij od „W cieniu Sfinksa” opowiadanie stworzone na podstawie słuchowiska radiowego.

          • Wiem, że koledzy piszą i nawet zamiarowałem skorzystać, choć, nie wypominając, wolałbym schludnie wypunktowany spis (to tak na przyszłość, gdybyś planował jakieś kolejne ściągi :D).
            Co do przydawek, to chyba tu pisałem, że mam skojarzenia z Orzeszkową, a wiecie, ja i Orzeszkowa to hoho, żadne stężenie przydawek mi nie straszne 🙂

          • pozeracz

            Wysokie stężenie przydawek, Orzeszkowa i Zacofany – czyż piękniejszy trójkąt wyobrazić sobie można?

          • Kolega się tu nabija, a ja podszedłem do sprawy poważnie, zainwestowałem w kilka papierowych wydań i będę konsumował powoli.

          • Ależ proszę, schludny wpis (z wartością dodaną) się robi. Tylko coś za coś, żeby nie było na mnie co ta wartość dodana to z Księżyca, z głowy 😉

  2. Pardą, ale nie włączyła mi się subskrypcja.

  3. M.S

    U mnie ten rok przyćmiły zdecydowane klasyki: “Hrabia Monte Christo” Dumasa, “Imię róży” Eco, opowiadania Iwaszkiewicza czy “Wilk stepowy” Hessego. Każda z tych rzeczy to absolutny top. Nieco dalej, ale wciąż w czołówce pozostały: “3 stygmaty Palmera Eldritcha” oraz “Blade Runner” Dicka, “Według łotra” Snerga, “Córka króla elfów” Dunsanego czy “Król” Twardocha. Ewidentne rozczarowanie należy się “Opowieściom podręcznej” Atwood, książce wtórej, zideologizowanej do tego stopnia, że przyćmiona została fabuła i bohaterowie, anachronicznej już w momencie wydania, odartej z poetyckości i wizjonerstwa. Podobnie opowiadania Dicka trafiają do lamusa. Przeczytałem dwa zbiory i w żadnych nie znalazłem tekstu zbliżającego się poziomem do najlepszych książek tego autora. Niemniej to był dobry rok, bogaty w wartościowe lektury.

    • @M.S:
      Ja czytałam 3 książki Atwood i sama nie wiem, co o nich myśleć. 'Penelopiada’ mi się spodobała ale dwie pozostałe nie. Są chyba o tym, że kobiety same nie wiedzą, czego chcą od życia. Nie wiem czy to feministyczna lektura. Bo od feministek odstrasza. Którąś książkę Atwood nie wiedziałam, czy ocenić na 3 gwiazdki, czy na 7.

      A jeśli chodzi o tytuły Pożeracza, to zaintrygował mnie 'Duch króla Leopolda’, którą to książkę znalazłam ze 2 lata temu i chcę ją przeczytać koniecznie.

    • pozeracz

      Dick to jeden z tych autorów, których czytałem bardzo, bardzo dawno temu – jeszcze w liceum i na początku studiów. Trochę po polsku, trochę po angielsku, ale zdecydowanie zbyt dawno. Niedawno nawet pomyślałem sobie, że chciałbym przeczytać „Czy androidy…”, ale tym razem w oryginale.

      A względem Atwood – mi „Opowieść podręcznej” akurat podobała się bardzo i była jedną z ważniejszych książek roku 2015. Czytałem w oryginale i poetycko dla mnie było bardzo, ale możliwe, że przekład to zgubił. I dlaczego była anachroniczna w momencie wydania?

      • M.S

        Już tłumaczę o co mi chodzi i uzupełniam swoją wypowiedź.

        Mówiąc o anachronizmie, mam przede wszystkim na myśli błędną próbę estymacji tego co ewentualnie może się wydarzyć na podstawie zebranych ówcześnie danych. Huxley ekstrapolował rozwój eugeniki na podstawie tego co znał. Orwell niepokoił się inwigilacją, ubezwłasnowolnieniem, a w szerszej perspektywie po prostu stalinizmem, bo to bezpośrednio wynikało z czasów, w których żył. Były pewne przesłanki, żeby takie wizje budować, bo to co ich niepokoiło albo interesowało, również się prężnie rozwijało, w jakimś szerszym kontekście przyszłości. Natomiast, jak spojrzy się na rozwój feminizmu z perspektywy roku 1985 – nawet biorąc pod uwagę ówczesne zawirowania polityczne – to wychodzi klarowny wniosek. Od czasów Mary Wollstonecraft (1759-1797), potem Millów (1806-1873, 1807-1858), następnie emancypacji kobiet, sufrażystek, tryumfu feminizmu liberalnego (prawo do głosowania, do uczenia się, do pracy etc.), który owszem okazał się potem niewystarczający, bo to co mogło zostać zniesione prawnie, nie przełożyło się nijak na uprzedzenia kulturowe czy stereotypy, możemy, patrząc z szerszej perspektywy, mówić, że ostatnie 150 lat, to tryumf feminizmu (pojmowanego w miarę ogólnie, bo nie oszukujmy się, feminizm ma wiele nurtów i odgałęzień, które nie są ze sobą tożsame). Natomiast spisana przez Atwood wizja, cofa nas do myślowego średniowiecza. W mojej ocenie, ta książka już w momencie wydania, jest w jakiś sposób zdezaktualizowana, przez to przejaskrawienie, którego Atwood dokonuje. Takiej degradacji kobiety, nie można było wywieść logicznie z przesłanek ostatnich niemal dwóch wieków. Podczas gdy feminizm, patrząc z perspektywy historycznej, ma i miał w ‘85 postać progresywną, Atwood stworzyła wizję przyszłości, w której myśl feministyczna została zdegradowana i ma charakter regresywny. Tak książka jako SF po prostu nie trzyma się kupy. To tak, jakby napisać dziś książkę SF na podstawie przestarzałego modelu fizykalnego.

        Dodałbym do tego jeszcze, to o czym pisze Bożena Chrząstowska: “W utworach tendencyjnych ideologia wyrażona jest expressis verbis, w arcydziełach treści społeczne, psychologiczne, filozoficzne zostają wcielone w kształt artystyczny, wynikają ze struktury.” I to zdanie znajduje potwierdzenie w książce Atwood.

        • pozeracz

          Dziękuję pięknie za tak rozbudowane wyjaśnienie – teraz już mam lepsze rozeznanie i chyba wiem, skąd się bierze rozbieżność. Ja nie rozpatrywałem ani przez chwilę tej fabuły jako żadnej ekstrapolacji historycznej. Dla mnie była to groteskowo przejaskrawiona wizja alternatywna. Jeśli to miałby manifest ideologiczny, to rzeczywiście wyglądałoby to marnie.

          • M.S

            Rozumiem, ale sam stoję na stanowisku, że tę książkę można krytykować na kilku płaszczyznach: dlaczego to jest słaba książka SF (i tutaj krytyka idzie w stronę anachronizmu i innych książek); dlaczego to jest słaba książka w ogóle (brak wizjonerstwa, łopatologiczna ideologizacja, zaniedbanie struktury narracyjnej); dlaczego to jest słaba książka feministyczna. Tutaj pojawia się chyba największy paradoks, bo gdyby ktoś całkowicie nieobznajmiony z tematem, zapytał mnie o polecenie ciekawej książki feministycznej, to może i nawet bym Atwood polecił. Ale stoję na stanowisku, że jak z tej dziedziny przeczyta się chociaż trochę więcej, to nagle Atwood staje się takim pomnikiem, którym zachwyciło się wiele osób, na fali tego, że nie przeczytali lub nie porównali jej z innymi autorami. Zilustruję to przykładem. Każdy z nas miał kiedyś kolegę w szkole, który świetnie grał w piłkę. Najlepszy na WF-ie. Ale jak się go skonfrontowało z piłkarzami klubowymi czy już w ogóle jakąś Ekstraklasą, to jego atuty bladły. I to samo mam z Atwood. Dopóki nie zna się innych dzieł, „Opowieści podręcznej” robią wrażenie. A jak spojrzy się na dorobek autorek sprzed 1985 (Norton, Le Guin, Marion Zimmer Bradley czy Kate Wilhelm – u tej ostatniej mieliśmy przecież wizję kobiet-reprodutkorek i to już w 1976!), to nagle okazuje się, że Atwood to druga liga, wtórna, łopatologiczna, kolekcjonuje pomysły od innych, a sama nie wytwarza nic nowego. Jej historia odarta z wymiaru ideowego okazuje się wydmuszką. Mimo to, zrobię jeszcze jedno podejście do jej twórczości, ale zdecydowanie nie zgadzam się z tak dużym rozgłosem i w mojej opinii niezasłużonym, jeśli chodzi o „Opowieści podręcznej”.

          • No ale Le Guin to pierwsza liga, antropologia kulturowa to raz, gra na wyższym poziomie niż sam feminizm, to dwa.
            Aspekty równościowe w chociażby „Słowo Las znaczy Świat” czy „Lewa ręka ciemności”, są rozegrane po mistrzowsku, żadnej łopatologii czysta finezja.
            Co prawda łopatologicznym zgrzytem dla mnie było „Tehanu”, ale jak domknęła „Ziemiomorze” to się dopiero okazało, że wszystko mam sens 🙂

          • pozeracz

            „Opowieść podręcznej” to książka jednowymiarowa, ale akurat tak się trafiło, że do mnie ten wymiar trafił. Ale zgadzam się też ze stwierdzeniem, że Le Guin klasa albo dwie wyżej. Sam wyżej cenię też Octavię E. Butler czy Marge Piercy, ale obie u nas są mało znane. Jeśli zaś chodzi o samą Atwood, to mam zamiar i plan dać jej jeszcze szansę w tym roku i sprawdzę, czy znów w gusta me trafi czy jednak było to jednorazowy wybryk.

            Plusem tej dyskusji jest też to, że będę na tę kolejną powieść patrzył dużo bardziej krytycznym okiem.

  4. „Choć zabrzmi to może patetycznie, ale ta pogoń za cyferkami sprawia, że książek się nie czyta, a raczej konsumuje.” Święta prawda! Odpuściłem sobie te bzdury. Twoja zasługa, miałeś wpis o czytaniu „wolno”.
    Druga sprawa, ten nieszczęsny Lem. Nie uważasz, że Lem stał się w zasadzie „nieczytelny”? Funkcjonuje bardziej jako nazwisko niż pisarz. Te wszystkie konferencje, prelekcje czy co tam jeszcze nie polepszają sytuacji. Bo niestety takie imprezy to powodują, że ludzie oczekują odpowiedzi na źle postawione pytanie „co autor miał na myśli?”. Autor nic nie miał, autor pisał i tyle. Jak ktoś czyta jak mu znani Pisarz, Dziennikarz, Profesor czy Fandomowy Guru powiedzieli, to nie czyta w ogóle.
    Moja propozycja jest taka, jak już skończymy ze Żwikiewiczem, to może byśmy się Lemem zajęli, takim „żywym” czytanym tu i teraz, bez żadnych wpływów? Oczywiście innymi klasycznymi autorami też!

    • pozeracz

      Zgadzam się i nie zgadzam jednocześnie. Zgadzam się z tym, że o Lemie więcej się mówi niż go czyta. Wielkość prawdziwa czy nawet tylko ogłoszona sprawia, że autor brązowieje na postumencie, a jego dzieła stają się częścią ekspozycji. Nie zawsze i nie dla każdego, ale tak bywa. Nie zgadzam się jednak z tym, że konferencje rzeczywiście skupiają się na „co autor miał na myśli”. Może i przyczyniają się do tej alienacji literatury Lema, ale wydaje mi się, że oni raczej o dziełach dyskutują i potrafią oddzielić od nich autora.

      A pomysł powrotu do Lema mi się podoba, bo sam go czytałem dawno.

      • Nie, nie konferencje jako takie, tylko odbiorcy! Ludzie stracili nawyk samodzielnego myślenia przy czytaniu. Rozmawiam z niewieloma osobami, ale czasami mam wrażenie, że funkcjonuje, także wśród „starych”, kilku Lemów. Lem: Dukaja, Oramusa, Orlińskiego czy Jastrzębskiego. Na Cthulhu, u Ciebie i zaledwie kilku innych osób nie widzę tej maniery „czytania kimś”. Lem, czy ktokolwiek inny, przeczytany przeze mnie jest „mój” i moja sprawa czy ja się z kimś zgadzam czy nie. Jak dojdę do etapu, że mi jakiś guru będzie musiał mówić jak mam rozumieć jakiś utwór to sobie dam spokój z czytaniem książek, zacznę czytać podręczniki z omówieniami, tylko po co wtedy czytać?

  5. M.S

    @Andrzej „Kruk” Appelt;@pozeracz

    Z Le Guin to w ogóle jeszcze inna sprawa, bo ona raczej stara się tworzyć wzorce pozytywne, niż skupiać się na krytyce negatywnych, co robi Atwood. Zwróćcie uwagę, że np. w “Grobowcach Atuanu” mamy do czynienia z reinterpretacją mitu o Tezeuszu i Minotaurze, w którym Ariadna/Tenar bierze aktywny udział. Postać kobieca nabiera kolorów, staje się pełnoprawnym członkiem wyprawy, co pozwala Le Guin tworzyć nową alternatywę i wskrzeszać mit. Podobnie dzieje się u Marion Zimmer Bradley w “Mgłach Avalonu”, gdzie legendy arturiańskie opowiadane są z perspektywy Morgany. Za dużo trudniejszy i wartościowszy uważam ten rodzaj budowania pozytywnych wzorców, w przypadku, których nawet odsączenie z warstwy ideologicznej pozostawia w nas poczucie dobrze i ciekawie opowiedzianej historii. Tego Atwood jest całkowicie wyzbyta.

    • Atwood tak naprawdę nie przyznaje się do fantastyki. Nie czuje, ani specyfiki konwencji, ani nie widzi możliwości jakie ona daje. Jej „fantastyczne” rówieśniczki (pokoleniowo) Ursula Le Guin, MZB, Andre Norton, czy nawet Lois McMaster Bujold wykorzystują to o czym mówisz, opowiadają ciekawe historie wplatając w nie bardziej subtelnie przekaz równościowy (feministyczny). Przecież u McMaster Bujold, pomimo pozornie przygodowej opowieści (space opera), mamy kilka ciekawych tropów: równouprawnienie gatunków („Stan niewolności”), LGBT („Ethan z planety Athos”), niepełnosprawny Miles Vorkosigan, rola jego matki w patriarchalnym świecie Vorów… Starsze pokolenie potrafiło utrzymać równowagę pomiędzy opowieścią a ideologią.
      Niestety u Atwood, jak i u przedstawicieli nowego pokolenia fantastów (co ciekawe płci obojga), widzimy wyraźny prymat ideologii nad opowieścią, to jest dla mnie klasyczny przykład pisania „zamiast”, które jest przecież nie lada wyzwaniem. Łatwo można się ześlizgnąć w kabaret, albo tani dydaktyzm.
      U Le Guin ponad tym wszystkim widać artyzm, ale kto docenia artyzm w fantastyce, jacyś nawiedzeni 😉 Czyli my.

      • pozeracz

        Wydaje mi się, że problem, którego tu dotknęliście to dużo poważniejsza sprawa, wykraczająca daleko poza literaturę. Dziś mamy czasy krzyku, zalewu informacji i polaryzacji. Internet jest miejscem, którym środek milczy. Najbardziej donośne są głosy fanatyków z jednej i z drugiej strony – w jednych miejscach dyskurs przejmują jedni, w innych drudzy. Traci na tym zwykły użytkownik, który chciałby wyrobić swoje zdanie, ale jest zakrzykiwany z obu stron i w końcu daje sobie spokój.

        Związek z tą dyskusją jest zaś taki, że przekłada to się na literaturę. Dzieło naznaczone w jakimś stopniu ideologicznie musi pokazywać to głośno i wyraźnie, by zdobyć poklask danego tłumu. Choć akurat Atwood o to nie podejrzewam.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén