"Natura ludzka nigdzie nie jest tak słaba, jak w księgarni"

Ktoś to jednak kupuje, czyli wywiad z Karoliną Bednarz i Anną Wołcyrz z wydawnictwa Tajfuny

Na polskim rynku wydawnictw nie brak i pod różnymi względami są one zróżnicowane. Od kolosów wydających wszystko co popadnie, intratnych edukacyjnych molochów po przeróżne niezależne, gatunkowe i efemeryczne. O ile jednak wiedza mnie nie zawodzi, to jest tylko jedno wyspecjalizowane geograficznie: Tajfuny. Założone przez Karolinę Bednarz i Annę Wołcyrz oficyna oraz księgarnia powstały po to, by przybliżać literaturę Azji Wschodniej. Ja zaś uznałem, że warto Wam przybliżyć rzeczone założycielki, ich doświadczenia i plany.

tajfuny foto Anna Karolina

Kierunek geograficzny już znamy, a co z innymi kryteriami doboru? Tu podstępnie posłużę ich własnym opisem ze strony. Uwagę ich przyciągają bowiem „świeże głosy ze swoich lokalnych scen literackich, nieznane i zapomniane klasyki oraz kultowe pozycje”, a powinny one do tego jeszcze zachwycać językiem oraz/lub poruszać tematy dla nich ważne. Ja zaś od siebie dodam, że ich Tajfuny wydają starannie, estetycznie i z wielką dbałością o jakość.

Dla ciekawskich (i z wywiadowczego obowiązku) pokrótce przedstawię jeszcze obie rozmówczynie. Karolina Bednarz to nie tylko założycielka wydawnictwa, ale także reportażystka (autorka recenzowanych już tu Kwiatów w pudełku), a od tego absolwentka japonistyki na Uniwersytecie Oksfordzkim oraz tłumaczka. Anna Wołcyrz, także współtworząca i w Tajfunach obecna od początku, pełni aktualnie funkcję publishing director, ale jest także tłumaczką (ma na koncie między innymi trzy książki tajfunowe). Filologię japońską ukończyła na pożeraczowi bliskim Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza.

Marudziłem niedawno, że od ostatniego wywiadu minął ponad rok, więc ten rok niech się zacznie z przytupem. Zapraszam na podróż na linii Warszawa-Tokio, w bardzo ciekawym i świetnie obeznanym towarzystwie.

༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄

Pożeracz: Logicznym początkiem tego wywiadu mogło by być pytanie o początki wydawnictwa i księgarni, ale nie będę pytał o powody, gdyż odpowiedź na to pytanie znaleźć można nawet na stronie wydawnictwa. Zapytam ciut inaczej… Co sprawiło, że uznałyście, że może to się udać? W końcu Polska z czytelnictwem ma związek skomplikowany, a księgarnie raczej padają niż kwitną.

Anna Wołcyrz: W 2018 roku, gdy Tajfuny – zarówno jako wydawnictwo, jak i księgarnia – zaczynały, na polskim rynku książki ziała ogromna luka. Książek z Azji po prostu nie było. Proza Dalekiego Wschodu z PIWu była dopiero co reaktywowana, na małą skalę działały (i nadal działają) Kwiaty Orientu. Ale literatura japońska (a co dopiero z innych krajów azjatyckich) nie budziła wtedy takiego zainteresowania innych wydawców, jak teraz. Pojedyncze tytuły, które już zostawały wydane, często tłumaczone były z angielskiego. Czytelnicy jednak byli zawsze i czekali – albo przeskakiwali na czytanie po angielsku – same byłyśmy takimi czytelniczkami. Dlatego było dla nas oczywiste, że nowy gracz na rynku książki, który będzie się znał na rzeczy, a do tego wykaże się energią, ma szansę na sukces, albo przynajmniej na to, żeby sporo namieszać.

I się udało. Robicie świetną robotę. Ale czy był jakiś konkretny moment, w którym odczułyście, że się udało?

Karolina Bednarz: Trudno jest znaleźć ten jeden moment, w którym taka myśl pojawiła się w naszych głowach. Ale kiedy zaczęłyśmy zauważać, że nasze książki się sprzedają – i to bardzo dobrze – i z każdym kolejnym tytułem zwiększamy pierwsze nakłady, a wydane wcześniej książki musimy regularnie dodrukowywać, w którymś momencie poczułyśmy, że dałyśmy radę, przynajmniej przebić się na początku. No i oczywiście kiedy okazało się że nie tylko wychodzimy „na zero”, ale jeszcze zostaje nam coś „na plusie”, żeby móc kupować prawa do kolejnych książek, zapraszać autorów/autorki do Polski itd. Mam jednak świadomość, że na dużą część naszej działalności przypadły różne kryzysy: pandemia, wybuch wojny w Ukrainie, ogromna inflacja. Staramy się mimo wszystko zachować jednak optymizm i działać dalej. A pomysłów nam nie brakuje.

AW: Symboliczne było na pewno otwarcie warszawskiej księgarni w październiku 2018 – tłum był taki, że następnego dnia miałyśmy ogołocone półki. To, a potem kolejne urodziny (następne pokrzyżowała pandemia), na który czytelnicy przyszli równie tłumie, pokazują, że warto to robić.

nowelki

Kryzysów rzeczywiście nie brakuje. Czasy mamy ciekawe zgodnie z (nie)sławnym (nie)chińskim powiedzeniem. Ale właśnie… Księgarnia. Gdy ten wywiad ukaże się na blogu, pewnie będzie już po jej piątych urodzinach. Jak będziecie wspominać ten okres? Macie jakieś ulubione/najmilsze/absurdalne historie z tej pięciolatki?

AW: Księgarnie przyciągają fajnych ludzi, więc większość wspomnień jest miłych – prośby o polecania i wspólne poszukiwania prezentów, szukanie „tej” książki po kolorze okładki albo jakiej zapamiętanej scenie. Najśmieszniejsze historie to pewnie te wszystkie przypadkowe odwiedziny, gdy trafił do Tajfunów zupełnie przypadkiem, albo w zupełnie innej sprawie. Mamy już coraz mniej takich anegdotek, bo latem 2020 redakcja przeniosła się do osobnego biura. Od tego czasu bywamy za ladą w księgarni tylko okazjonalnie.

KB: Nie wiem, czy jest jakaś jedna konkretna historia, którą szczególnie zapamiętałam… Ale raz na jakiś czas przypominam sobie, że na samym początku słyszałyśmy relatywnie często, zwłaszcza od przypadkowych klientów, że to nie ma szansy się udać, że wszystko fajnie i pięknie, ale w Polsce to nie wyjdzie, że kto będzie to kupował i tak dalej… Pięć lat później mamy nie jedną księgarnie, lecz dwie i bynajmniej nie mamy zamiaru przestawać.

Rozumiem, w takim razie skręćmy w stronę wydawniczą. Jak wygląda typowy dzień w wydawnictwie? Czy jest w ogóle coś takiego jak „typowy dzień”?

KB: Raczej nie – rytm wyznacza raczej to, w którym momencie procesu wydawniczego jesteśmy. W momencie ostatnich szlifów i puszczania książki do druku praca jest naprawdę intensywna i często siedzimy obie w biurze do późna. Ale czasami któraś z nas pracuje z domu, nie mamy też ustalonych sztywnych godzin pracy – tutaj naprawdę sporo zależy od tego, jakie zadania są najpilniejsze. Pewnie najbardziej rutynowe są rzeczy typu maile, przelewy, sprawy organizacyjne – je trzeba robić na bieżąco. Rytm zmienia się też w zależności od momentu roku, w którym akurat jesteśmy. Październik to na przykład gorący okres targowy, najpierw branżowe targi we Frankfurcie, potem Targi Książki w Krakowie i Festiwal Conrada, więc druga połowa miesiąca to czas, w którym żadna z nas niespecjalnie popchnie jakikolwiek wydawniczy projekt do przodu. Tak samo wygląda to w grudniu, kiedy wszystkie ręce idą na księgarniany pokład. Do bardziej spokojnej redakcji i dyskusji wrócimy pewnie dopiero po podsumowaniu tego roku, czyli w drugiej połowie stycznia.

AW: Ale pierwsza jest zawsze kawa 🙂

Aż zacytuję klasyka: „Albowiem jedyny sposób na zabicie stresu to dwie łyżeczki rozpuszczalnej / Albo z ekspresu / Absolutnie czarny napój nie wymagający frazesów / Potrzebny jak nogi krzesłu”. Pewnie na słynnym Frankfurter Buchmesse też tego czarnego napoju pija się niemało. Ciekaw jestem, jak wygląda Wasza bytność na takich targach. Czy dobrze domyślam się, że celem nadrzędnym jest praw nabywanie i planów wydawniczych rozwijanie? Jedziecie z konkretną listą zakupów czy zostawiacie też miejsce na jakieś niespodzianki?

AW: Targi we Frankfurcie to dla nas przede wszystkim okazja do spotkania się z agentami i wydawcami z Azji twarzą w twarz, podtrzymania i umocnienia relacji, którą na co dzień mamy jedynie za pośrednictwem mejla. Decyzje wydawnicze podejmujemy spokojnie – musimy przeczytać książkę w całości, podyskutować, pomyśleć, dlatego te słynne frankfurckie licytacje i półgodzinne spotkania w strefie agencji, na której agent literacki „pitchuje” swoją listę, to nie dla nas. Wykorzystujemy ten czas, żeby pogadać o tym, co się u nas dzieje, poznać drugą stronę, po prostu wymienić się opiniami o trendach czy rynku literackim. Zwykle wracamy z targów z pomysłami na to, co teraz warto przeczytać i nowymi znajomościami, bo często zdarza się, że ktoś, kogo poznałyśmy w poprzednich latach, w kolejnym przedstawi nas innemu wydawcy. Wydawanie książek to tak naprawdę zaangażowanie na lata – przeciętna „produkcja” trwa półtora roku, licencję na prawa kupuje się na pięć, siedem, czasem dziesięć lat – więc myślę, że wielu wydawców i agentów ceni sobie współpracowników, których poznało i którym może zaufać.

KB: W ogóle bardzo rzadko sugerujemy się tym, co podrzucają nam agencje – zazwyczaj to my mamy pomysł, co chcemy wydać i z tym pomysłem idziemy na rozmowę, nieważne czy ma ona miejsce zdalnie czy twarzą w twarz, np. we Frankfurcie. Raz czy dwa brałyśmy udział w jakiejś aukcji o prawa i przyznam, że to nie na moje nerwy. Nie dlatego, że mnie to jakoś szczególnie stresuje, tylko wiem, że jako dość niszowe wydawnictwo nie jesteśmy w stanie wygrać z wielkim mainstreamowym wydawcą, który widzi w mailu od agenta jedynie nazwy zdobytych przez książkę nagród. Tak jak powiedziała wyżej Ania – dla nas decyzja o kupnie tytułu zajmuje czasami lata, potem kolejne kilka lat trwa produkcja, a jeszcze kolejne cztery czy pięć książka pozostaje na rynku. I trochę szkoda, gdy jakiś fajny tytuł wychodzi w jakimś dużym wydawnictwie, pobędzie na półkach księgarń pół roku i potem znika… Na szczęście w zdecydowanej większości mamy inny gust od tego, co agencje i redaktorzy dużych wydawnictw uznają za „godne uwagi”. Ja kiedy podejmuję decyzję o kupnie jakiegoś tytułu, myślę sobie – Czy chcę polecać to czytelnikom i czytelniczkom za kolejne pięć/dziesięć/piętnaście lat?

tajfuny księgarnia foto

Wydaje mi się, że mityczny „przeciętny” czytelnik rzadko zastanawia się właśnie na tę długofalowością wydawniczego procesu – zwłaszcza tych etapów przed na przykład rozpoczęciem tłumaczenia. Ciekawi mnie też niezmiernie, jak różni się branża wydawnicza w Polsce od na przykład tej w Japonii?

AW: Wiadomo, że większość czytelników chciałoby mieć książkę w rękach jak najszybciej, a tłumaczenie najlepiej równocześnie z premierą oryginału. Warto jednak – jeśli chcemy czytać dobrze wydaną literaturę – zadawać sobie pytanie, czy wiemy, jak działają wydawcy, których książki kupujemy. Czy dają odpowiednio dużo czasu tłumaczom (i innym osobom pracującym nad książką – redaktorom, korektorom, składaczom), czy wszyscy są odpowiednio wynagradzani? W przypadku języków azjatyckich – czy przekład jest na pewno z oryginału? Niestety nadal się zdarza, że prozę japońską czy koreańską wydaje się w przekładzie z angielskiego…

Ale – pytasz o branżę wydawniczą w Japonii i czy się różni. Pewnie i tak, i nie. Przytaczając pewne ciekawostki (a Karolina może przytoczy liczby, bo jest lepsza w matematyce i sprawdzaniu danych): Japonia to rynek bardzo silnych, działających od dekad, wielkich domów wydawniczych o pozycji niemal nie do ruszenia, i małych niezależnych oficyn (często związanych z aktywizmem lub sztuką). Panuje tam zdecydowanie nadpodaż nagród literackich, bo większość wielkich wydawnictw funduje po kilka swoich. Świetnie działa za to system wydawania nowości – premiery wychodzą najpierw w twardej oprawie, a po dwóch-trzech latach wydawane są jako poręczne paperbacki w zdecydowanie bardziej przystępnych cenach. Autorzy, zwłaszcza ci z pewnym doświadczeniem, rzadko kiedy współpracują na wyłączność z jednym wydawcą. Poza tym – nadal w tłumaczeniu na języki „zachodnie” ukazuje się jedynie mały promil tego wszystkiego, co można znaleźć w japońskiej księgarni. Mamy dużo do nadrobienia.

KB: Często jesteśmy pytane, czy nie czujemy się zagrożone tym, że w Polsce wydawane jest coraz więcej literatury azjatyckiej. Ale tak jak mówi Ania – naprawdę mamy dużo do nadrobienia. Ja liczę na to, że im więcej będzie wydawanych książek azjatyckich osób autorskich, tym bardziej wyczuleni będą na jakość ich wydania czytelnicy. I to już widać – jeszcze parę lat temu rzadko mówiło się o tym, jak słabą praktyką są tłumaczenia pośrednie, ostatnio coraz więcej wydawnictw pytanych jest przez swoich fanów i fanki wprost czy jakaś okładka nie jest wytworem AI. Mam wrażenie, że coraz trudniej jest i będzie wydawnictwom powiedzieć „ojeju, ale koreański to taki rzadki język, więc musieliśmy przełożyć to z angielskiego”. Mało kto się już teraz daje na to nabrać.

A co do liczb (faktycznie to ja w naszym zespole jestem od tabelek i liczenia) – japoński rynek wydawniczy to jeden z największych na świecie. W Japonii obowiązuje stała cena książki, więc nie istnieje coś takiego jak idea rabatu, bez względu na to, czy w księgarni czy u wydawcy. Tańsze książki można kupić jedynie w sklepach z książkami z drugiego obiegu. Ciekawe jest też to, że na wydawnictwach nie wymusza się aż takich marż, jak w Polsce (gdzie standardem jest dawanie hurtowniom rabatu rzędu 55-60%). Z tego, co udało mi się dowiedzieć, około 8-10% ceny okładkowej zostaje u hurtownika, a około 25% w księgarni. W Polsce bardzo dużo straszy się pomysłem na stałą cenę książki, ale przykład Japonii pokazuje, że to naprawdę ma prawo działać. Zwłaszcza, gdy standardem jest, tak jak Ania wspomniała wcześniej, wydawanie naprawdę tanich kieszonkowych wydań, które kosztują taniej niż przeciętny lunch.

I z ciekawostek już na sam koniec – w Japonii nadal naprawdę mały procent sprzedaży stanowią ebooki, co się zaczyna jednak zmieniać od wybuchu pandemii.

ogawa tajfuny kolaż

Podobny system hardback/paperback działa w USA/UK – może stamtąd do Japonii przywędrował? Mnie on zawsze irytował jako niezbyt zamożnego studenta czekającego na kolejną część Pieśni Lodu i Ognia czy też Malazańskiej Księgi Poległych. Taki twardookładkowiec sprowadzany do Polski zaraz po premierze kosztował kilka razy więcej niż wydawany później np. mass market paperback. Dobrze, że ze mnie cierpliwy człowiek zawsze był. Pozwolę sobie jeszcze podrążyć i poproszę o przykład jednego z tych wielkich domów nie do ruszenia.

AW: Na pocieszenie – w Japonii bardzo sprawnie działa rynek książek z drugiej ręki (i to zarówno w popularnej sieci Book-Off, jak i w niewielkich prywatnych sklepach), więc można tam polować na hardbacki (czyli po japońsku tankobony), i to takie całkiem nowe, w jeszcze przyjaźniejszej dla portfela cenie. Wróćmy do wydawców – wielka trójka to Kodansha (z siostrzaną Kobunshą), Shogakukan (w grupie z Shueishą) i Kadokawa. Nazwy mogą brzmieć znajomo, bo są to firmy, które mają też zagraniczne, przede wszystkim amerykańskie, oddziały. Oprócz literatury wszystkie zajmują się też prasą i szeroko rozumianymi mediami, a także mangami. Kodansha jest też jednym z najstarszych wydawców, działa od 1909 roku. Dłużej działająca jest chyba tylko nieco mniejsza Shinchosha – od 1896 roku. Bardzo ciekawe jest też wydawnictwo Bungeishunju – to ono właśnie organizuje nagrodę im. Akutagawy, którą zapewne czytelnicy w Polsce, którzy sięgają po literaturę japońską, kojarzą. Wielu laureatów tej nagrody, szczególnie z ostatnich lat, ma ogromne szanse na publikację zagranicą.

Jako ktoś, kto swego czasu zaopatrywał się w książki w języku angielskim w bydgoskich lumpeksach, nie mogę nie cieszyć się na wieść o rynku książek z drugiej ręki. A jako że padło niebezpieczne słowo na „m”, to nie mogę nie zapytać: czy zdarza Wam się sięgać po mangi?

AW: Przyznam, że baaardzo (liczba „a” zamierzona) rzadko. Bynajmniej nie dlatego, że nie cenię takiej formy, po prostu literatury do czytania mam tyle, że na mangę nie starcza czasu.

KB: Ja nigdy nie byłam wielką fanką mang, ale w ostatnich latach odkrywam powoli bardziej ambitne tytuły/powieści graficzne, zwłaszcza dla dorosłych. Marzę, żeby ktoś w Polsce wydał kiedyś cykl Shigeru Mizukiego o historii okresu Showa. A z bardziej współczesnych tytułów: w Japonii wychodzi ogrom fascynujących mang osób queerowych, mang o chorobach czy zaburzeniach psychicznych i tak dalej i wydaje mi się, że zdecydowanie brakuje reprezentacji takich tytułów na rynku tłumaczeń japońskich komiksów.

Mam podobnie w zasadzie z każdą formą sztuki poza książkami właśnie, ale w kontekście niedoczasu codziennie-roboczo-rodzinnego. Innymi słowy: gdy mi zostaje choć trochę czasu, to poświęcam go na książki. Ale skoro już na te ścieżki czasowe zbaczamy… Czy uważacie, że Polki i Polacy poświęcają za mało czasu na czytanie? Czy można to zmienić i czy warto w ogóle próbować?

AW: Bardzo ważne i ciekawe pytanie, które wraca najczęściej po raporcie Biblioteki Narodowej o stanie czytelnictwa. Idealistycznie oczywiście życzyłabym sobie, żebyśmy wszyscy czytali więcej, mieli na to czas i siły, żeby w mainstreamowych mediach i życiu publicznym było miejsce na programy i debaty o książkach… Ostatnie dostępne badanie stanu czytelnictwa wskazuje, że rośnie grupa nastoletnich czytelników (właściwie czytelniczek) i to jest bardzo dobra wiadomość. Bo jeśli mamy zwyczaj sięgania po książkę dla rozrywki i bierzemy pod uwagę, że jest to jedna z możliwych form spędzenia czasu, to jeśli tylko znajdą się lektury, które nas zainteresują, będziemy po nie sięgać i do czytania wracać.

Natomiast wszystkie próby promowania czytelnictwa uważam za bardzo ważne i wspieram mocno. Zwłaszcza działalność księgarń kameralnych, z którymi jako wydawnictwo współpracujemy bardzo blisko i którym zawdzięczamy wielu oddanych czytelników w różnych miastach Polski. Księgarze to skarb.

KB: Przyznam, że każdy raport o stanie czytelnictwa w Polsce wywołuje we mnie dużą irytację. Nie dlatego, że coś złego jest z samym raportem, tylko z dyskusją wokół niego. Bo zaczyna się z jednej strony biadolenie, że Polacy nie czytają, że leniwi, i tak dalej… a z drugiej cała fala wpisów i artykułów pisanych z poczucia wyższości, że „no ja zawyżam średnią, bo czytam dużo”.

Dla mnie niski stan czytelnictwa jest głównie problemem systemowym. Książki w Polsce są drogie. Dlaczego? Bo cena okładkowa jest zazwyczaj fikcją, jeśli wydawca musi oddać na start hurtowni 55-60%. Ale nawet jeśli czytelnik czy czytelniczka dostanie w księgarni rabat rzędu 30-40%, to i tak zapłaci za książkę kilkukrotność minimalnej stawki godzinowej. W Wielkiej Brytanii czy w Niemczech książkę jesteśmy w stanie kupić za niecałą godzinę pracy za minimalną stawkę. W Japonii też (jeśli mówimy o paperbackach).

Mnie dodatkowo wydaje się, że dużo szkody robi też stawianie czytania na piedestale jako jedynej słusznej formy obcowania z kulturą przy jednoczesnym deprecjonowaniu na przykład form audiowizualnych. Ale skoro o innych księgarniach kameralnych – może wypromujecie tu kilka, w których można znaleźć Wasze książki?

AW: Ach, tylko kilka? Przykro by mi było kogoś pominąć, a naprawdę wiele miejsc zasługuje na wyróżnienie. Kafka i Spółka w Toruniu, Bookowscy w Poznaniu, Najlepsza księgarnia w Warszawie, Do Dzieła w Łodzi, Księgarnia w Brzegu Dolnym, prowadzona przez panią Barbarę Skrzyńską… Całą listę można znaleźć na naszej stronie internetowej – polecam zajrzeć, może okazać się, że ktoś z czytelników odnajdzie nowe ulubione miejsce w sąsiedztwie. Coraz więcej bibliotek również zwraca się do nas z pytaniami o książki – warto zaczepiać „swoich” bibliotekarzy i księgarzy podpytywać o tytuły, oni naprawdę chętnie sprowadzają to, co czytelnicy chcą czytać.

No ładnie. Postanowiłem dać przykład, sprawdziłem i w mojej lokalnej bibliotece jest Kameliowy sklep papierniczy, ale jest aktualnie wypożyczona. Będę musiał się zgłosić do kolejki. Zataczając zaś koło i powoli do końca rozmowy zmierzając, czego można życzyć Wam na kolejne 5 lat i czego życzyłybyście na te lata swoim czytelniczkom i czytelnikom?

AW: Czytelnikom i czytelniczkom życzymy czasu i przestrzeni do tego, by móc spędzać chwile z ulubionymi książkami. A Tajfunom: fascynujących tytułów, wierności naszym zasadom, ekscytujących wyzwań, no i takich czytelników i czytelniczek, jakich mamy: otwartych na nowe głosy, wrażliwych i cierpliwych.

KB: Sobie i Tajfunom życzę tego, żebyśmy nie zapomniały, po co to robimy. I nie dały sobie wmówić, że „tak się nie da”. A czytelnikom i czytelniczkom – nieustającej ciekawości do odkrywania nowych głosów i perspektyw.

Nie będę pisał w imieniu wszystkich, ale w swoim, jako czytelnika Tajfunów, dziękuję ze te życzenia. Skorzystam jednak z okazji oraz faktu, iż w światku wydawniczym plany czynione są ze sporym wyprzedzeniem, i zapytam dla siebie oraz innych: czym będziecie chciały kusić i nęcić czytających w roku 2024?

AW: Przygotowanie książki to bardzo pracochłonny proces – o czym chwilę temu już rozmawialiśmy – więc rzeczywiście planuje się na rok-dwa do przodu, a i tak nierzadko zdarza się, że w ostatniej chwili trzeba jeszcze coś poprawić i poprzestawiać plany. Ale! 2024 mamy w zanadrzu i bardzo „czytliwe” powieści i trochę awangardowych rzeczy. Nie mogę się doczekać, aż wypuścimy nasze pierwsze tytuły z serii non-fiction. Cieszę się też na ten rok, bo w kolejce czekają moje przekłady z literatury japońskiej – między innymi Samotny taniec Li Kotomi (postępami w tłumaczeniu tej książki dzieliłam się w tym roku regularnie w naszym tajfunowym newsletterze – proszę subskrybować, bo jak widać można tam znaleźć bardzo interesujące rzeczy;). Moim osobistym faworytem przyszłego roku jest Insurrecto Giny Apostol w przekładzie Agaty Ostrowskiej – książka wyjątkowa (nie tylko dlatego, że zaczyna się od rozdziału dwudziestego) i nasz pierwszy tytuł z Filipin. Mam nadzieję, że ten wciąż mało „odkryty” kierunek nie zniechęci, tylko zachęci czytelników i czytelniczki, bo to podana z ogromną werwą uniwersalna opowieść o tworzeniu i przetwarzaniu narodowej historii.

KB: Ja najbardziej cieszę się chyba na serię non-fiction, która nareszcie ujrzy światło dzienne po latach przygotowań za kulisami. W lutym (jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem) ukaże się Czarna skrzynka Shiori Ito, którą miałam okazję współtłumaczyć z Dominiką Błażycą. Potem kolejne fantastyczne tytuły: Pomniejsze uczucia Cathy Park Hong w tłumaczeniu Agi Zano i O czym mówimy, kiedy mówimy o gwałcie Solaili Abdulali w przekładzie Aleksandry Szymczyk. Zasada jest jedna – będą to książki napisane przez osoby pochodzące z Azji o tematach często bardzo uniwersalnych. Może uda się nam zburzyć choćby kawałek tego europocentrycznego muru, którym jesteśmy często otoczeni.

A z literatury pięknej? Też nie mogę się doczekać Insurrecto, bo to nie tylko fantastyczna książka, ale też nasz pierwszy tytuł z Filipin. Czekam mocno na sporo czytelniczej queerowej energii, która nas czeka w tym roku (Sang Young Park, Norman Erikson Pasaribu, Li Kotomi). No i ogromnie się cieszę na pierwsze tytuły z Azji Południowej, które mamy w planach. Jeszcze w tym roku wyjdzie zapewne zbiór assamskiego pisarza Aruniego Kashyapa w przekładzie Aleksandry Szymczyk, a już w przyszłym ukaże się fantastyczna powieść Geetanjali Shree w tłumaczeniu z Hindi autorstwa Moniki Browarczyk i Marii Puri. No i czeka nas też nasz pierwszy tytuł z Bangladeszu – powieść Leesy Gazi w przekładzie Michała Panasiuka z bengalskiego! Więc obiecuję, będzie co odkrywać!

tajfuny anna karolona

༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄༄

W przypadku zwykłych wpisów zazwyczaj znacznie trudniej jest mi napisać wstęp niż zakończenie. Natomiast z wywiadami jest odwrotnie… Bo cóż ja mam tu pisać, skoro wszystko co ważne zostało już powiedziane/napisane powyżej? Mogę jedynie podziękować moim interlokutorkom i Wam za poświęcony czas, Was dodatkowo zachęcić do odwiedzenia strony Tafjunów, śledzenia ich profilu, a może nawet i sięgnięcia po ich książkę? Jeśli zaś wywiad Wam się spodobał, to może podacie go dalej?

Wieczne prawdy nie zmieniają się zależnie od użytego materiału, warunków naturalnych ani ludzkich uczuć. Nie można też ich zobaczyć. Ale matematyka odkrywa i opisuje. A raz odkrytej prawdzie nikt już nie zaprzeczy.

[Yoko Ogawa, Ukochane równanie profesora]

Poprzedni

O odmienną odmianę, czyli (nie)postanowienia na rok 2024

Następne

Zmiany w historii/historia zmian, czyli „Ta, która stała się słońcem” Shelley Parker-Chan

4 komentarze

  1. Luiza

    To trochę uproszczenie, bo książek z Dalekiego Wschodu było sporo przed 2018 rokiem, ale już w XXI wieku ; ) Nie tylko PIW czy Kwiaty Orientu, ale np. Wydawnictwo Akademickie Dialog, Kirin, WUJ, WUW i inne wydawnictwa sporadycznie oferujące książki dalekowschodnie (vide: Sonia Draga, Hanami, Czytelnik, WAB, Karakter…). Celowo piszę o Dalekim Wschodzie, bo Azja to przecież obszar obejmujący także m.in. Indie.
    Dobra, już nic nie mówię xD

    • pozeracz

      Mów, mów. Przed 2018 było nie tak mało, ale były mocno rozproszone. Nie masz wrażenia, że ostatnie kilka lat to wzrost zainteresowania, a swego czasu był Murakami i długo, długo nic poza może klasyką?

      • Ja zgodzę się z Luizą, że to tak wygląda, jak się pobieżnie rzuci okiem. Że przed Tajfunami był tylko Murakami i potem prawie nic. Tymczasem pojedyncze tytuły pojawiają się regularnie, tyle, że są właśnie mocno rozproszone, nierzadko to przekłady z angielskiego (choć nie tylko!). Ale zbierając ziarnko do ziarnka, okazuje się, że pozycji z Japonii czy ogólnie z Dalekiego Wschodu jest niemało. Oczywiście nie zmienia to faktu, że Tajfuny wykonują fantastyczną pracę dla miłośników tamtejszych klimatów i pozostaje im życzyć wytrwałości i sukcesów. Ja marzę o nowych przekładach Kōbō Abe, Yukio Mishimy i Kenzaburō Ōe, choć patrząc realistycznie, to większe prawdopodobieństwo, że pojawią się one na łamach przywołanej Prozy Dalekiego Wschodu.

        • pozeracz

          „Pobieżny rzut okiem” jest jak najbardziej trafnym wyrażeniem, gdyż tak właśnie spogląda mityczny „przeciętny” czytelnik. Tylko teraz nachodzi mnie myśl: czy ten właśnie „przeciętny” wychodzi poza Murakamiego? Tajfuny robią świetną robotę, ale mimo wszystko dla tych czytelników bardziej wymagających, którzy wcześniej w tym rozproszeniu znajdywali coś dla siebie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén